Rosja będzie grała na podział wśród sojuszników w NATO
Drogą wyjścia z obecnego kryzysu wydaje się wyciągnięcie lekcji z 2008 r. Wówczas zabrakło determinacji do uwiarygodnienia zasad, na których opiera się NATO, konkretnymi działaniami – pisze Marcin TERLIKOWSKI
.W 2008 r. na spotkaniu Rady NATO-Rosja, które kończyło szczyt Sojuszu w Bukareszcie, prezydent Władimir Putin w ostrych słowach żądał nierozszerzania NATO o kolejne kraje, niemal odmówił państwowości Ukrainie oraz wzywał do udzielenia Rosji gwarancji bezpieczeństwa poprzez m.in. nierozmieszczanie elementów tarczy antyrakietowej USA w Polsce.
Zachód nie zrozumiał wtedy słów Putina i nie docenił jego determinacji w dążeniu do strategicznych celów Rosji. Wśród liderów państw NATO dominował optymizm w odniesieniu do perspektyw relacji z Rosją. Sojusz zapowiedział, że Ukraina i Gruzja będą kiedyś jego członkami, ale nie zgodził się – wbrew oczekiwaniom – na przyznanie im tzw. planu działań na rzecz członkostwa (MAP), mechanizmu prowadzącego wprost do akcesji. Mniej niż pół roku później rosyjskie czołgi stały na rogatkach Tbilisi – atak Rosji przekreślił szanse Gruzji na odzyskanie kontroli nad terytoriami Abchazji i Osetii Południowej, które oderwały się od niej na początku lat 90., i tym samym skomplikował gruzińskie szanse na szybkie wstąpienie do NATO. Zachód zareagował oburzeniem, ale już wkrótce dziękował Rosji za współpracę, m.in. wokół misji NATO ISAF w Afganistanie.
Dziś szczyt NATO w Bukareszcie postrzegany jest jako historyczny. Być może, gdyby Zachód nie miał w tamtym okresie złudzeń wobec Rosji, nie zaatakowałaby ona Gruzji w 2008 r. i Ukrainy sześć lat później, a dziś Europa nie stałaby przed groźbą kolejnej wojny.
Tym razem bowiem nie będzie to ani „mała wojna, która wstrząsnęła światem” (jak operację w Gruzji nazwał w swojej książce o tym samym tytule amerykański dyplomata Ronald Asmus), ani pokaz sprawności „małych zielonych ludzików”, którzy niemal bez jednego wystrzału zajęli w marcu 2014 r. ukraiński Krym.
Gromadząc przy granicach z Ukrainą ponad 100 tys. żołnierzy, czołgi, artylerię, wozy opancerzone i budując polowe zaplecze logistyczne, Rosja sygnalizuje gotowość do ataku na skalę o wiele większą niż nawet działania wspieranych przez nią separatystów i jej własnych wojsk w Donbasie na przełomie lat 2014 i 2015. Ceną za pokój ma być przyjęcie żądań Rosji. A te pozostają niezmienione: wykluczenie dalszego rozszerzenia NATO, wycofanie wojsk i infrastruktury USA i innych państw NATO ze wszystkich krajów, które wstąpiły do Sojuszu po 1997 r., prawo współdecydowania o działaniach Sojuszu przez Rosję.
Podstawowe scenariusze dalszego rozwoju wydarzeń są oczywiście dwa: Rosja uderza na Ukrainę, być może po dłuższym okresie dyplomatycznej gry w kotka i myszkę, albo otrzymuje od Zachodu wiarygodną perspektywę ustępstw, która skłania ją do deeskalacji.
Atak postawiłby Europę na krawędzi nowej zimnej wojny. Liderzy państw zachodnich powiedzieli już zbyt wiele, by rosyjska agresja nie spotkała się z wyraźną odpowiedzią. Dalsze sankcje UE, USA i ich sojuszników na Rosję byłyby więc pewne. Część państw NATO zwiększyłaby też wsparcie wojskowe dla Ukrainy: dostawy broni, szkolenia dla ukraińskich żołnierzy, udostępnianie danych wywiadowczych. Wreszcie sama Ukraina zapowiada, że będzie bronić się wszystkimi siłami, także poprzez działania partyzanckie, a jest do tego znaczenie lepiej przygotowana niż w 2014 r.
W najczarniejszym scenariuszu Ukraina mogłaby stać się areną kolejnej w historii wojny zastępczej Rosji z Zachodem. Dla Rosji oznaczałoby to ogromne koszty ekonomiczne, polityczne i ludzkie, ale także niemal ostateczne przekreślenie szans Ukrainy na integrację euroatlantycką, a więc wypełniałoby jej strategiczny cel. Widmo nowej zimnej wojny mogłoby też stopniowo kruszyć jedność Zachodu i ostatecznie doprowadzić do zmiany kalkulacji kluczowych państw, które dla przywrócenia stabilności w Europie mogłyby zdecydować się uwzględnienie choćby części rosyjskich żądań.
Ustępstwa w celu uniknięcia ataku mogą okazać się równie groźne. Maraton spotkań dyplomatycznych na najwyższym szczeblu ze stycznia 2022 r. tylko pozornie nie przyniósł Rosji żadnych korzyści. Stany Zjednoczone i ich sojusznicy jednogłośnie odrzucili rosyjskie żądania, ale USA zasugerowały jednak gotowość do rozmów na tematy wojskowe z Rosją – ograniczeń dużych ćwiczeń w Europie oraz rozmieszczania określonych rodzajów rakiet (średniego zasięgu). Uruchomienie takich negocjacji działałoby na korzyść Rosji, bo wywoływałoby napięcia i podziały w NATO. Siłą rzeczy bowiem część państw Sojuszu, zwłaszcza na wschodniej flance, będzie obawiała się, że wdrożenie dwustronnych ustaleń USA i Rosji, choćby w tak wąskich kwestiach, negatywnie odbije się na ich bezpieczeństwie.
Rosja może kalkulować, że podzielony Sojusz, zajęty próbami przełamywania wzajemnej niechęci, będzie mniej zdolny do zdecydowanej reakcji na atak na Ukrainę, lub że niektórzy z Sojuszników ostatecznie wyłamią się z uzgodnionych wcześniej wspólnych stanowisk i zaczną działać na rzecz ustępstw wobec Rosji, stając się jej adwokatami. Drogą wyjścia z obecnego kryzysu wydaje się więc wyciągnięcie lekcji z 2008 r. Wówczas zabrakło determinacji do uwiarygodnienia zasad, na których opiera się NATO, konkretnymi działaniami.
Tak jak wtedy nie przyznano MAP Ukrainie i Gruzji ze względu na obawy o przekreślenie szans na pragmatyczną współpracę z Rosją, tak teraz wiele krajów NATO niechętnie patrzy na perspektywę poważnych sankcji wobec Rosji w razie jej ataku, a już teraz nie chce dozbrajać Ukrainy.
.Ostatecznie to Rosja zdecyduje, czy wywoła wojnę, czy nie. Sojusz przez swoją jedność i determinację może jednak istotnie wpłynąć na rosyjskie decyzje. Czy to się uda, niestety dowiemy się w praktyce, prędzej lub później.
Marcin Terlikowski