Marek SARJUSZ-WOLSKI: Wszyscy chcemy zmienić świat. Chaos i autorytety wypierane przez smartfony

Wszyscy chcemy zmienić świat.
Chaos i autorytety wypierane przez smartfony

Photo of Marek SARJUSZ-WOLSKI

Marek SARJUSZ-WOLSKI

Redaktor naczelny niezależnego magazynu strategicznego PARABELLUM. Pracował w „Życiu Warszawy”, „Przeglądzie Tygodniowym", tygodnikach „Spotkania”, „Wprost” i „Fakty”. W latach 1998 - 2008 kierował Niezależnym Magazynem Europejskim „UNIA&POLSKA”. W 2008 był szefem Redakcji Wojskowej MON, a do 2013 - Wojskowego Instytutu Wydawniczego. Opublikował zbiory reportaży z Moskwy epoki pierestrojki „Zapiski na konkretach”, z Izraela z początków intifady „Kuchnia żydowska” oraz o życiu polskiej wsi („Wielu jest świętych”). Jest także autorem książki o katastrofie lotniczej w Lesie Kabackim („Cisza po życiu”) oraz współautorem zbioru wywiadów „W cztery oczy”.

A time to love, and a time to hate; a time for war, and a time for peace. Ecclesiastes 3:8
Czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. Księga Koheleta. 3:8

.Właściwie, dlaczego renesans musiał oddać pole barokowi? Bo pisma Andrzeja Frycza Modrzewskiego, Jana Łaskiego czy Erazma Rotterdamskiego nijak miały się do realiów. Oni o ideałach piękna i pokoju, a Europa pogrążała się w wojnach. Oni o irenizmie, a kościoły po reformacji maszerują w bój śmiertelny. Jean Bodin o tolerancji religijnej i absolutyzmie, a Roberto Bellarmino o wzorcach chrześcijańskich i państwach poddanych Rzymowi. Un Dieu, une foi, une loi, un roi proste i łatwo wpada w ucho ludu tęskniącego za jasnym wytłumaczeniem zła wszelkiego. Ale lud tego nie kupił.

Sporządzono więc uchwałę o sztuce sakralnej. Ogłoszono spisy ksiąg zakazanych. Ustanowiono patrole pilnujące wprowadzania uchwał trydenckich. Ale był kłopot, bo po epoce renesansowych indywidualistów, wielu miało już własne sądy o świecie. Nie pomagały tortury Ignacego Loyoli ani kazania Piotra Skargi. Rodziły się nowe systemy moralne, a chrześcijaństwo konfrontowano z tradycjami innych kultur. Współcześni lamentowali, że Europa podzieliła się, jak nigdy w historii. Nie dość, że nie zbliżono się do jedności, to jeszcze zapanowała deformacja, inność i dziwaczność. Jean-Jacques Rousseau pisał o baroku jako wydobywającym dysonanse i zakłócenia harmonii. Francuskie baroque znaczyło tyle co bizarre, a więc oszukany, śmieszny i dziwaczny. Logika wywodu nie prowadziła już do sensownych tez. Barok stał się synonimem ekstrawagancji i absurdu, a sztuka czarowała emocjami, uwalniała sprzeczności i paradoksy.

Po raz kolejny okazało się, że mity przeszłości nie są rozwiązaniem problemów przyszłości. Wręcz odwrotnie. Publiczność sama wybierała co chce wiedzieć o świecie i żadne próby standaryzacji nie mogły jej przeszkodzić. Inaczej mówiąc; demos stracił kontakt z establishmentem. Próba powrotu do znanej pospolitości wywołała furię kontestacji.

„Masy zakładały, że mniejszość dzierżąca władzę polityczną, mimo wszystkich swych wad i słabości, zna się jednak nieco lepiej na sprawach publicznych. Dziś masy są przekonane, że mają prawo nadawać moc prawną i narzucać innym swe racje”. José Ortega y Gasset nie poświęcił rzecz jasna swego opus magnum La rebelión de las masas barokowi. Wydał rzecz w 1930 roku, rozwijając niejako idee katastrofizmu absolutnego Oswalda Spenglera, dzielącego na Dasein (istnienie wegetatywne) oraz Wachsein (istnienie rozbudzone, świadome i swobodne). Choć w elitarystycznej idei hiszpańskiego filozofa brak rygoru metodologicznego, kategoria „swoistego barbarzyństwa” zameldowała się na stałe kulturze. Przerażało Ortegę, że gdy pisze, pamięta o czytelniku, który nie chce poszerzać wiedzy. Odwrotnie. Czyta, by wydać na autora wyrok, jeśli treść dzieła nie będzie zbieżna z banalną przeciętnością jego umysłu. Chodziło mu oczywiście o hate jako bezinteresowną nienawiść.

And then shall many stumble, and shall deliver up one another, and shall hate one another. Matthew 24:10. (A tedy wiele się ich zgorszy, a jedni drugich wydadzą, i jedni drugich nienawidzieć będą. Mateusz 24:10.) Umysły banalne, wiedząc o swej banalności, nie dość, że mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi, ale narzucają swe cechy pozostałym. José Ortega i tak był w komfortowym położeniu, nie doznając powszechnej komunikacji. Nie dane mu było zaznać paradoksu; im więcej komunikacji tym mniej sensu. Nie doświadczył epidemii, roznoszącej dzięki technologii zmyślone informacje, maskowane neologizmem post-prawda.

Umysły banalne, wiedząc o swej banalności, nie dość, że mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi, ale narzucają swe cechy pozostałym.

No właśnie. Stara demokracja trwała dzięki liberalizmowi i entuzjastycznej wierze w moc prawa. Mniejszości w rzeczy samej żyły pod osłoną liberalizmu i zasad praworządności. Dlaczego zatem je anihilować? Bo demokracji brakuje symboli i emocji. Bo najpiękniejsze są pieśni buntu. Herbert Marcuse najpierw narzekał, że nadmiar dóbr pozbawił robotników rewolucyjnej siły (One-Dimensional Man, 1964), by już po młodzieżowej rewolcie, która właśnie jemu uwierzyła, odciąć się „chłopięcej walki” (Counter-revolution and Rewolt, 1972). Azaliż istotnie był tylko jednym z proroków dnia wczorajszego?

Rok 1968 siał bunt globalny, mający wszakże różne konteksty i klimaty. Dziś powiedzielibyśmy: lokalną specyfikę. Bo jakże porównać chińską rewolucję kulturalną, stworzoną przez Mao Zedonga dla wyeliminowania rywali do władzy z francuskim majem, który wybuchł przeciw rządom gaulistowskim i imperializmowi. Jak porównać Praską Wiosnę z amerykańskim protestem przeciw wojnie wietnamskiej i segregacji rasowej? Rezultatem polskiego marca było pytanie Żydów, kiedy wyjadą do Syjamu. Efektem pytań młodych Niemców (Co robiłeś podczas wojny, tatusiu?) był w krótkiej perspektywie terror Rote Armee Fraktion, lecz w długiej oznaczał narodziny najbardziej pacyfistycznego społeczeństwa w Europie oraz uznaniu przez Joshkę Fischera zasad parlamentarnej demokracji. Jedno wszakże wszyscy kontestatorzy mieli wspólne; potrzebę destrukcji starego porządku.

Chłopięca walka z portretami Che Guevary na T-shirtach, Little Red Book Mao w rękach i piosenką Revolution Johna Lennona (We all want to change the world) na ustach przeorała zachodnią cywilizację. I dopiero dziś Daniel Cohn-Bendit z koleżankami i kolegami schodzą z wolna ze sceny. Odwet bierze tradycja. I choć wiatr wieje po całym globie, znów mamy różne nastroje i konteksty.

Japonia wstaje z kolan pacyfizmu. Premier Szinzo Abe każe uczyć dzieci, że w latach czterdziestych cesarscy kamikadze wyzwalali Azję spod kolonialnego jarzma. Można spodziewać się niebawem zniesienia artykułu 9 konstytucji, odrzucającego wojnę jako metodę rozstrzygania sporów międzynarodowych. A Koreanki masowo gwałcone przez samurajów same były sobie winne i nikt ich przepraszać nie będzie.

W trosce o umiłowanie ojczyzny indyjski Sąd Najwyższy nakazał grać hymn państwowy przed każdym seansem kinowym. Salil Chaturvedi na dźwięki Dżana Gana Mata nie wstał, bo od dziesięcioleci używa wózka inwalidzkiego. Musiał więc wyjechać z kina, pobity przez patriotów. Studentów z Kaszmiru oskarżono o wywrotowość, bo podczas meczu krykieta kibicowali Pakistanowi. Zarówno Delhi, jak i Islamabad dysponują nuklearnymi argumentami. Obrona narodowego honoru może mieć więc charakter radioaktywny.

Kiedy w 2013 roku umierał laureat Międzynarodowej Nagrody Praw Człowieka Al-Kadafiego Hugo Chávez, niesieni narodowym porywem rodacy rozważali sklonowanie go i urodzenie nowego prezydenta przez jedną z jego córek. Piętnaście lat wcześniej wybrali go w demokratycznych wyborach. I dziś nie zbierają owoców.

Naród najszybciej buduje się przeciw innym. XIX wiek dał owoce w następnym stuleciu. Dziś globalny rollercoaster pędzi w zawrotnym tempie. Ledwo Recep Tayyip Erdoğan uwolnił Turcję od puczystów mniemanych, a już podważa przebieg granicy turecko-greckiej, zaś niemieckiej szkole w Stambule zakazuje mówić o Bożym Narodzeniu.

Anglicy wstali z kolan ku swemu bezgranicznemu zdumieniu, czym wpędzili we frustrację Szkotów. Francuzi mogą być za chwilę podobnie zadziwieni wyborem Marie Le Pen, która w ramach odbudowy dumy narodowej zamierza wypędzić obywateli byłych paryskich ordynacji zamorskich. Austria po śmierci prekursora narodowej gaskonady Jörga Haidera podzieliła się wbrew tradycji politycznej symbiozy czarnych z czerwonymi. Inny pionier obrony narodowego majestatu Silvio Berlusconi mógł czuć satysfakcję, znajdując swe idee w programie wyborczym nowego lokatora Białego Domu.

Skromny burmistrz Davao Rodrigo Duterte, gdy został prezydentem kraju ogłosił, że chce być filipińskim Adolfem Hitlerem i wezwał rodaków do linczowania narkomanów. To na początek. Apel przyjęto ze zrozumieniem, bowiem sam przodownik, nazywający Baracka Obamę s…synem, przyznał, że szumowiny mordował osobiście. Obywatele wyznający tradycyjne wartości zgładzili już na ulicach kilka tysięcy ludzi.

Jak uważa Jan Zielonka, zanikła granica między wiarą w humanizm a barbarią. Historia podpowiada nam jednak, że świat nie lubi rozwijać się w sposób liniowy. Czy postęp jest możliwy bez rozwoju? Zawsze spora część wierzy, że tak. Stąd biorą się kontrrewolucje. Czy dumna Grecja Aleksisa Tsiprasa może kiedyś pójść na wojnę z majestatem Albionu Nigela Farage’a lub z ksenofobią Le Pen? Oczywiście, bo ruchy kontestujące demokrację nigdy nie stworzą wspólnej platformy. Jedynym ich kumulatywnym mianownikiem jest potrzeba destrukcji porządku, o którym liberałowie myśleli, że jest końcem historii. Nawiasem mówiąc, przed Francisem Fukuyamą ogłaszał go był Władysław Gomułka. W nieco innym kontekście, to prawda.

Nie będzie powrotu do demokracji rad zapełnionych mędrcami. Autorytety umarły nagłą śmiercią z chwilą pojawienia się smartfonów.

Dlaczego globalna kontrrewolucja przeciw globalizacji skończy marnie? Bo nie odpowiada na prawdziwe pytania. Istotne jest tylko pytanie o władzę. Nie tę pozorną, na poziomie państw narodowych, mogącą służyć tylko pognębieniu lokalnych konkurentów, których się nie lubi. Władza teoretyczna nie przywróci hierarchii w świecie sieci. Zbyt dużo jest punktów odniesienia, by ktoś przejmował się narodową próżnością. Z rynkami finansowymi i surowcowymi nie wygrał nawet Władimir Putin, wszechmogący obrońca wszechrosyjskiego dostojeństwa. A sieć przędą również ruchy migracyjne i społeczna komunikacja. Ten świat rośnie bez ideologii. Idee pojawiają się w odpowiedzi na opresje (ACTA), by zgasnąć z szybkością flesza. Nie będzie powrotu do demokracji rad zapełnionych mędrcami. Autorytety umarły nagłą śmiercią z chwilą pojawienia się smartfonów.

Partie parlamentarne, dla których polityka to kłamstwo nie tylko wyborcze, znikną w kilka lat. Ale atawizm separacji również będzie trwał krótko, przedłużany tylko antropologicznymi uwarunkowaniami kieszonkowych imperiów. Czy rolę nowego napędu światowego przejmą wielkie metropolie, budując globalną hanzę? Nikt nie ma dziś dobrej odpowiedzi. Może do zarządów banków trzeba wpuścić kredytobiorców?

Liberalne rozumienie republiki w Europie oznacza państwo jednostek, a nie zbiorowości. Dlatego pojęcie interesu narodowego nie ma znaczenia. Jednostka, według europejskich norm, okazuje się jedynym adresatem polityki. Obojętne, którego państwa jest obywatelem. Zminimalizowane są ograniczenia wolności.

Inaczej Stany Zjednoczone. Mają wyraźnie sformułowane interesy narodowe i dysponują siłą do ich realizacji. U amerykańskich neokonserwatystów Paula Wolfowitza i Richarda Perle doskonale wymieszały się idee wolności z tradycyjnym imperatywem. Chcieli zrealizować cele idealistyczne metodami realistycznymi, czyli siłą budować demokrację na świecie. Zbombardujemy was, byście mogli cieszyć się wolnością. Ów koncept był fundamentem rozkwitu politycznego islamu, który doskonale wpisuje się w globalny trend przywracania tradycyjnych wartości w regionalnym kontekście.

Epoka upadającego liberalizmu przyniosła kolosalne zmiany. Solidarność, personalizm i subsydiarność. Feminizm i poprawność polityczną, prawa człowieka i ontologiczny permisywizm, ekologię i rozkwit narkomanii. Ruch kontestacyjny lat sześćdziesiątych XX wieku przeorał struktury i świadomość społeczną. A jednak nie miał szans na powalczenie o całą pulę. W Stanach Zjednoczonych zadomowił się tylko na oceanicznych wybrzeżach. Midwest pozostał tradycyjny i konserwatywny. Inaczej Ronald Reagan i George W. Bush nie mieliby szans na elekcję.

1968 rok nie uruchomił przecież żadnych zmian w gospodarce, która rozwijała się jakby obok rzeczywistości społecznej. Kontestujący studenci zostawali nie tylko prezydentami, jak Bill Clinton, ale dużo częściej prezentującymi konserwatywne oblicze menedżerami globalnych korporacji, które rządzą się opresyjnymi zasadami, jakby wyjętymi z wieczorowego kursu komunizmu.

Monopolizująca się w postępie geometrycznym gospodarka doprowadziła do rozwarstwienia w niespotykanej dotychczas skali. Nikt nie chce pamiętać, że ekonomiczna globalizacja wyciągnęła z biedy dwa miliardy ludzi. Nawet oni, nie walczący już o przeżycie w sensie ścisłym, mają już czas na protest.

Czy w ogóle występuje w przyrodzie stabilna organizacja, nie ulegająca szaleństwu kolejnych fal nowoczesności i postnowoczesności? Jeśli jest, to nazywa się Chiny.Zrzut ekranu 2017-01-19 (godz. 14.42.29)

Marek Sarjusz-Wolski
Tekst pochodzi z najnowszego wydania Niezależnego Magazynu Strategicznego PARABELLUM. Promocyjne egzemplarze dla Czytelników #KontoPREMIUM [LINK]. Zainteresowanych prosimy o zgłoszenie: redakcja@wszystkoconajwazniejsze.pl z podaniem identyfikatora/loginu #KontoPREMIUM oraz adresem pocztowym.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 stycznia 2017