“Umarła moja ciocia, siostra taty” – zaczyna Stiepanowa i zdanie to staje się punktem wyjścia do próby napisania historii rodziny. Ale choć autorka szuka śladów własnych prababć, dziadków i rodziców, to nie oni są głównym tematem tej książki. Jest nim mechanizm pamięci.
Czy zapomniane przedmioty, karteluszki, zasłyszane fakty zachowują pamięć o przeszłości? Jak zapamiętać wiek XX, który rozerwał łańcuch pamięci? Jak wielka historia może odbijać się w osobistej pamięci współczesnego człowieka? Stiepanowa szuka odpowiedzi w historii swojej rodziny oraz we wspaniałych esejach, m.in. o W.H. Sebaldzie, Charlotcie Salomon, Josephe Cornellu czy Osipie Mandelsztamie.
To napisana niezwykle pięknym językiem intymna, a zarazem głęboko poruszająca wielka rozprawa na temat pamięci. Najbliżej jej do eseju, choć sama autorka nazwała ją “romansem” – romansem z pamięcią, z historią własnej rodziny zachowaną w przedmiotach.

W Rosji książka ukazała się w grudniu 2017 roku i prawie natychmiast została okrzyknięta przez krytyków najważniejszą rosyjską książką ostatniego dziesięciolecia. Zdobyła też jedną z najważniejszych rosyjskich nagród literackich.
“Pamięci pamięci” jest nie tylko najważniejszą książka roku, ale ogólnie ostatnich lat. To prawdziwe wydarzenie – dla wszystkich, którzy wciąż umieją czytać.”
“Echo Moskwy”, partner “Wszystko Co Najważniejsze”.
.Wychodzi na to, że dzień urodzin rzeczywiście coś znaczy. Moja babcia Lola, na przykład, urodzona dziewiątego maja, w Dniu Zwycięstwa (wielkimi, jak wieże, literami) – o tym ważnym fakcie opowiadała mi, ledwie nauczyłam się chodzić. Mama lubiła wspominać wiosnę 1945 roku, powrót z ewakuacji, salwę honorową nad Kremlem, długi stół, przy którym tego dnia siedzieli bliscy, przyjaciele, wszyscy mieszkańcy komunalnego mieszkania, i wszystko to było czymś w rodzaju naturalnego finału, długo oczekiwanego prezentu na urodziny. Babcia urodziła się w 1916 roku, ale to było nieważne: razem z wielkim zwycięstwem również i jej ciche święto jak gdyby zyskało ostateczną kompletność, potwierdziło swoją nieprzypadkowość.
Naturalna więź babci i dziewiątego maja była w rodzinnym micie tak niezaprzeczalna, że dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że w rzeczywistości dziewczynka Lola (filiżanka z zawijasami, srebrna łyżeczka na pierwszy ząbek) urodziła się dwudziestego szóstego kwietnia, w starym jeszcze świecie ze szczególnym, juliańskim kalendarzem. I jeszcze że jej ojciec, mój pradziadek Misza, urodził się pod innym imieniem i ileś tam lat żył sobie z nim; w starych papierach jest świadectwo wydane Michelowi Fridmanowi, uczniowi aptekarskiemu – i choć wytężam wzrok, nie udaje mi się dostrzec tej sekundy transformacji, gdy coś się przesunęło i pradziadek pojawia się na świecie już inny – jako młody prawnik, pomocnik adwokata, w błyszczących butach, z tomami Tołstoja. Wszystko, co wiem – to że studentowi siostrzeńcowi dał tylko jedną jedyną radę: „Żyj ciekawie”. Czy on sam ciekawie żył?
Zmiana imienia była dla tych ludzi czymś normalnym, jak przeprowadzka z miasta do miasta; istnieje emigrancka anegdota z początku minionego wieku – Żyd miał zmienić nazwisko na nowe, amerykańskie, wymyślił je i zapomniał, hat vergessen, i od tej chwili nazywać się będzie Fergusson.
.Drugi mój pradziadek, przystojny Władimir Guriewicz – w pasiastej marynarce, w kiepskim kurortowym towarzystwie – zgodnie z dokumentami nagle okazuje się Moisiejem Wulfem. Jak, w którym momencie zrzucali oni starą skórę; jak wybierali nową? Michel staje się Miszą prawie bez wysiłku, Wulf okazuje się Władimirem, jakby tak właśnie było. Ale piękny Josif, pierworodny, brat Sarry, ukochany syn Abrama Ginzburga, który złamał mu serce, gdy zdecydował się ochrzcić, również – wbrew wszelkiej dźwiękowej logice – okazał się Wołodią, jakby czasy wymagały od swoich wychowanków niebieskich oczu i prostolinijności.
Były także nazwiska, ich akurat nikt nie zmieniał, noszone jak popadnie, niedostrzegalne, jak cyfry na numerku do teatralnej szatni. Ginzburgowie i Guriewiczowie, ludzie z dalekich polskich i bawarskich miast, taszczyli na sobie toponimy, jak zawiązane węzełki ze swoim dobytkiem. Stiepanowowie z ich bezosobowym pierwszym Stiepanem (greckie stefanos – wianek – wytarło się do nierozpoznania) cech szczególnych nie mieli. Na którąkolwiek gałąź się spojrzy, nie było na niej ani róż, ani migdałów; nie zakładano także ani rubinów, ani gwiazd, jasne za to było, że ich nosiciele byli chyba miłymi i spokojnymi ludźmi, sami Fridmanowie i Libermanowie, i to wszystko, co o nich wiadomo.
Najciekawsze we własnej historii jest to, czego się nie wie; w cudzych – żywotny magnetyzm powinowactwa z wyboru, nakłaniający, by wybierać z setek właśnie tę.
.W baśni uczeń czarnoksiężnika powinien przejść próbę: rozpoznać swoją ukochaną wśród dziesiątki ptaków, dziesiątki lisic, dziesiątki jednakowych panien. Sebald oparł swoją metodę – sposób myślenia i opowiadania – na rezygnacji z wyboru. Tym niemniej gdy czytasz jego książki, odnosisz wrażenie, że nie ma tam niczego, poza mrówczymi ścieżkami prowadzącymi do nieoczekiwanych rymów. „Ponad jakimi obszarami czasu biegną linie powinowactw z wyboru i korespondencji? Jak się to dzieje, że w innym człowieku widzi się samego siebie, a jeżeli nie siebie, to swego poprzednika?”.Jeśli mu wierzyć, to dzieje się samo, z woli rzeczy; tak sroka wkłada do gniazda wszystko, co pochwyci w dziób. Ale najbardziej dotykały go zbieżności dat, narodziny, śmierci i wydarzenia, przez które widzisz własne. Te sąsiedztwa przejmowały go chyba mocniej niż te związane z nazwiskami; choć do swojego imiennika i sąsiada, rytownika Hansa Sebalda Behama, urodzonego w 1500 roku w pobliskiej Norymberdze, czuje pewne przywiązanie. I rzeczywiście: atletyczne i melancholijne obnażone postaci, zasiedlające prace tego pierwszego Sebalda, zachowują się mniej więcej tak jak bohater-narrator drugiego. Obramowane girlandami albo dużymi kulami, cierpliwie znoszą cudze dotknięcia, jakby nie miały one z nimi nic wspólnego, obejmują koźlęta, karmią piersią starców, stoją i siedzą pod znakiem swoich planet, ani trochę nie tracąc wspólnego im wszystkim rozproszenia, jak gdyby nie byli już w pełni ludźmi – raczej figurami powietrza, przez które można przejść na wskroś.
Ale nasz Sebald, a ja za nim, najbardziej lubił zbieżności dat, tę sekundę, gdy z kartki lub płyty nagrobnej wylatuje nagle (jak ptaszek z obiektywu aparatu) data, która dotyczy bezpośrednio nas samych. Książka Eliota Weinbergera o duchach ptaków, na przykład, zaczyna się od dnia moich urodzin; jej pierwszy wers brzmi: „Dziewiątego czerwca 1603 roku Samuel de Champlain uczestniczył w uroczystościach zwycięskich Algonkinów na brzegach rzeki Ottawy”.
To zrozumiałe, że wszystkie rozmowy, które prowadzono tego historycznego dnia, są dla mnie szczególnie ciekawe, podbarwione zielenią czy karminem; na tej samej podkolorowanej stronie wielki sagamore Algonkinów opowiada, jak pojawiliśmy się na świecie. Po stworzeniu całego świata Bóg wetknął na koniec w suchą glebę kilka strzał, a te przemieniły się w kobiety i mężczyzn, którzy zasiedlili Ziemię. Można się zastanawiać, od czego należy w takim razie wywodzić swój rodowód – od broni czy samej linii pionowej, od wymogu i obowiązku stania prosto. Z drugiej strony również potrzeba odchylenia się do tyłu, aby w tym samym rodowodzie się rozeznać, powinna z czegoś wynikać, podobnie jak moje idiotyczne przyzwyczajenie obliczania przedziałów czasowych: wspominając ten czy inny dzień, wykonuję w głowie operację, której sensu sama nie znam. „Gdyby ten dzień miał dziecko – myślę sobie – skończyłoby ono tyle a tyle”.
Dokładnie tak: nie ja czy ktoś jeszcze, a samo wydarzenie – jakby to, co zmieniło mój świat, już było narodzinami kogoś nowego. Te nieistniejące dzieci zasiedlające moją Ziemię mają już niemało lat, a i samych ich jest niemało; najczęściej wspominam jedno. Gdyby piętnastego stycznia 1998 roku, w dniu, który w Moskwie był oślepiający i mroźny, a w Würzburgu szary, zapocony od środka, mamina śmierć stała się dzieckiem, dziś skończyłoby ono dwadzieścia dwa lata.
„Kiedyś wieczorem w Moskwie, w mieszkaniu E.P. Pieszkowej, Lenin, słuchając sonaty Beethovena w wykonaniu Isaja Dobrowena, powiedział: – Nie znam nic piękniejszego od Appassionaty, mógłbym jej słuchać co dzień. Zadziwiająca, nieludzka muzyka. Zawsze z dumą, może naiwną, myślę: oto jakie cuda potrafią tworzyć ludzie.
.A mrużąc oczy i uśmiechając się niewesoło, dodał: – Ale nie mogę często słuchać muzyki, działa na nerwy, chce się mówić miłe głupstwa i po główkach głaskać ludzi, którzy żyjąc w brudnym piekle, mogą tworzyć takie piękno. A dziś nie wolno nikogo głaskać po główce – odgryzą rękę, i trzeba bić po główkach, bić bezlitośnie, choć my, w zasadzie, jesteśmy przeciwni wszelkiej przemocy wobec ludzi. Hm, hm – obowiązek piekielnie trudny!”.
Akapit ze wspomnień o Leninie napisanych przez Maksima Gorkiego i ocenzurowanych przez radzieckie władze jest często cytowany, szczególnie pasaż o „biciu po główkach”. Mówi się jeszcze i o tym, że narrator pomylił sonaty: sam Dobrowen po wyjeździe z Rosji przekonywał, że zagrał dla wodza Patetyczną. Wieczór, gdy Lenin przyszedł w gości do pisarza, reprodukowany był przez oficjalnązbiorową pamięć narodu tyle razy, że w filmie fabularnym Appassionata z 1963 roku została dosłownie powtórzona kompozycja obrazu Nalbandiana W.I. Lenin u A.M. Gorkiego w 1920 roku, namalowanego kilka lat wcześniej. I pasiasta kanapa, i ciepła chustka Andriejewej, i nisko wisząca lampa gabinetowa – niezmienni uczestnicy wieczoru, muzyki i rozmowy, wraz z gęstą zamiecią za oknem.
Film zaczyna się od tego, jak wiruje śnieg nad kremlowskimi blankami, zima jest groźna, głodna, epicka, Lenin z Gorkim dokarmiają drewnem żeliwny piecyk burżujkę w lodowatym mieszkaniu, wbiega dziewczynka i mówi o Krymie – że tam nie można, tam wojska białych. W rzeczywistości do zimy było jeszcze daleko, Dobrowena zaproszono w gości (oprócz niego było ich troje: pani domu iIljicz)dwudziestego października. Powiadają, że tego wieczoru Lenin uparcie proponował Gorkiemu przeprowadzkę za granicę; na pożegnanie wypowie słynne: „A jeśli nie wyjedziecie, to was wyślemy”. Wychodzi na to, że wszystko to zarazem było i nie było; muzykę grano, ale inną, zamieć była, ale dziesięć dni później, padło zdanie z „wyślemy”, ale nie wiadomo, czy wówczas. Gorki w tamtym mieszkaniu także był gościem, z Jekatieriną Pieszkową od dawna nie mieszkali razem; sławny pianista Dobrowen z jego dziwacznym pseudonimem oznaczającym dobre wino, jak sam tłumaczył – nosił śmieszne nazwisko Barabiejczyk. Był wówczas prawdziwą gwiazdą, uczennice kupowały pocztówki z jego portretami.
Wśród fotografii w moim archiwum jest jedna: włosy, loki, wykrochmalona szmizetka, sińce pod oczami – artysta w pełni sił, jakby powiedział jakiś rosyjski poeta. W poprzek – zamaszysty podpis, na odwrocie dedykacja:
Drogiemu przyjacielowi…
Isajowi Abramowiczowi
Z serdeczną miłością i na pamiątkę ukończenia konserwatorium
Isajczyk
Moskwa
20 maj 911
Skąd i jak pocztówka trafiła do naszego albumu? Isaj Abramowicz Szapiro, szwagier mojego pradziadka, był lekarzem (choroby skórne i weneryczne, praktyka w centrum Niżnego Nowogrodu), człowiekiem znanym w mieście. Mieszkał na drogiej ulicy Pokrowskiej (podobnie jak, nawiasem mówiąc, rodzina rewolucjonisty Swierdłowa); na drugiej fotografii jest z żoną i trojgiem dzieci – futrzane czapy, płaszczyki z pelerynkami – siedzą wśród brzóz w zaśnieżonym ogrodzie wszyscy na tych samych wszędobylskich thonetowskich krzesłach na chudych nóżkach. Solidny Isaj Abramowicz mógł znać Isajczyka tylko z Niżnego Nowogrodu, z którego wszyscy pochodzili; Gorki także: ich dom z młodości do dziś stoi tam na wzgórzu, to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie wszystko jest, jak było, talerzyki z wesołymi brzegami, długi stół w jadalni, szeroka kanapa z podnoszonymi wałkami, żelazne łóżka gościnne, porcelanowe umywalki i, co odrobinę przerażające, bukiety, zebrane przez gospodarzy ponad sto lat temu, beztroska przydrożna roślinność, skazana na życie wieczne.
Powiedziano mi, że ten rzadki nienaruszony stan tutejszego, jak wtedy mówiono, wystroju można wytłumaczyć kobiecą przezornością: Pieszkowa dobrze wiedziała, że wyszła za mąż za wielkiego pisarza, i postarała się zachować dla potomności wszystko: story, portiery, zabawki żyjącego syna i nieżyjącej małej córeczki. Gdy ich małżeństwo się rozpadło, urządziła coś w rodzaju odroczonego pomnika tej krótkiej, trwającej zaledwie kilka lat wspólnoty: rzeczy były zapakowane do pudeł, opisane, przełożone tkaniną, gdzie czekały na czasy, gdy przyniesiono je do starego domu i od nowa ustawiono w znajomym porządku.
Za każdym razem, gdy wchodzę do księgarni, mam wrażenie, że takich tytułów jest coraz więcej. Szczególnie widać to w tej części świata, gdzie się pisze i myśli alfabetem łacińskim; na przykład teraz w nowojorskim sklepie książki leżą w rządku, wystawiając na światło okładki – Płaszcz Prousta i Biblioteka pana Prousta, Nos Rembrandta i Ucho van Gogha, Prześcieradło Catullusa, Kapelusz Vermeera, Sekret Brontë, historia tej czy innej rodziny w ośmiu przedmiotach, stu fotografiach, dziewięćdziesięciu dziewięciu znaleziskach.
.Stało się coś dziwnego, jakby wiara w materialność tego, co było przed nami, została zachwiana, gładki obraz odsłonił kłującą pikselową osnowę i bez naocznych dowodów, bez płaszcza, owiniętego warstwami delikatnego papieru, istnienie Prousta byłoby niejako wątpliwe. Pomyślałam nawet, że jest w tym jakaś wypaczona sprawiedliwość: człowiek, odpowiedzialny za stulecie nieustającego recherche, sam stał się częścią przymilnej ekspozycji, wystawy światowej, gdzie przeszłość, jak kolonia, prezentuje swoje osobliwe płody.
Przeszłość jest powiększana lub zmniejszana, przybliża się ją do oczu tak, żeby nie widzieć niczego poza chusteczką do nosa, nazywa się ją obcymi imionami i oswaja analogiami. Jedyne, co nijak nie udaje się teraźniejszości, to nauka zapomnienia. Zostawić martwych w spokoju, żeby poleżeli ugorem (tak chłopi dają odpocząć polu, nie obsiewając go przez rok albo dłużej), z jakiegoś powodu wydaje się niemożliwe.
Zanurzają się w wodach historii, jakby szukali tam złotego piasku. Zaczyna się gorączka poszukiwania skarbów, trofeów i bezwstydnych rarytasów. Pisanie biografii staje się gatunkiem kryminalnym: w poszukiwaniu Safony, w pogoni za Salingerem, śladami Balenciagi.
Na sto rzeczy, których nie wiedzieliście o Kafce, jest kolejnych sto, których Kafka sam o sobie nie wiedział, jak gdyby jedynym sposobem zobaczenia starego świata było złapać go znienacka. To, co przeznaczone do publikacji, przestaje interesować czytelników w porównaniu z tym, co zostało na zapleczu; brudnopisy, tonące w morzu poprawek i wariantów, zajmują czytelnika bardziej niż finalny produkt z jego lśniącym blaskiem. Ale najgorętsze jest to, co dotyczy autorskiego ciała (co go dotykało, nagrzewało się pod jego dotykiem lub spojrzeniem).
.Wygląda na to, że kiedy o tym myślałam, stary świat wystąpił z brzegów i zatopił codzienność; poszukiwanie straconego czasu stało się głównym zajęciem – i ludzie wokół mnie zapamiętale oddali się czytaniu, pisaniu i wyjaśnianiu stosunków z dniem wczorajszym. To, co ja dopiero zamierzałam zrobić, przejrzeć papiery, przekopać archiwa, pojechać tu i ówdzie, zobaczyć na własne oczy, nagle okazało się częścią wspólnego ruchu, białym punktem spośród tych, które w obfitości rozsypane są na ekranie. „Pojechać i zobaczyć”: tym byli zajęci wszyscy, jakby niczego innego nie można było wymyślić, jakby chodziło o nowy rodzaj grand tour, wielkiej podróży po Europie, obowiązkowej dla człowieka z wykształceniem i środkami. Pustka, która wypełniła spalone wsie, i ludzie, którzy zamieszkali w cudzych pokojach, stali się częścią programu obowiązkowego, jak rzymskie ruiny i paryskie teatry.
Czytam wszystkie te książki, jak pije się wodę, jedna po drugiej, nie dziwiąc się własnemu nienasyceniu – każdy nowy tekst wymaga odnalezienia i przyswojenia następnego; przyrostu bezsensownej wiedzy nie można ani ograniczyć, ani zatrzymać. Wszystko to mało przypomina budowę, z jej stopniowym – piętro za piętrem – przyrostem przestrzeni mieszkalnej; o wiele bardziej – tę straszną wojenną odwilż, gdzie tylko po ubraniu orientowano się, kto przeleżał zimę pod śniegiem. Być może i ja chciałabym pozostać sama w kole kredowym swojego opętania – ale jest w nim tłumnie, jak w kolejce do lekarza, gdzie cudze choroby jednocześnie ciekawią i przerażają. Dotyczy to każdego. Gdy jestem komuś przedstawiana, zawsze przegapiam chwilę, gdy z nowym rozmówcą błogo zanurzamy się w opowieści, babkach i pradziadkach, porównywaniu imion, okoliczności i dat – jak zwierzęta, które w końcu dotarły do wody i wreszcie zaspokajają pragnienie, a ich ciała przenika dreszcz rozkoszy. Zazwyczaj dzieje się to już pół godziny po pierwszym „dzień dobry”.
Maria Stiepanowa
Fragment książki “Pamięci pamięci” wyd. nakładem Prószyński Media. POLECAMY: [LINK].