Nowy Jork — jak zawsze — ekscytuje i energetyzuje. Na politykę patrzy trochę z boku, z pewnego oddalenia – pisze Michał BONI
W wiosennym, pełnym świeżej, pachnącej zieleni i wilgotnego ciepła Waszyngtonie przy Dupont Circle znajduję zaciszną księgarnię — „Kramerbooks”. Dobre książki każdego rodzaju. W przedłużeniu księgarni jest „Afterwords Cafe”, gdzie siadam na szybki lunch, czytając ubiegłoroczną głośną książkę Branka Milanovicia o globalnych nierównościach. Widok przez okno jest cudownie waszyngtoński — zielone drzewa, małe domki, niezbyt szeroka ulica. Lokalność na skalę przyjemnego obcowania, jak w niedalekim Georgetown, nowojorskim Greenwich Village czy na Brooklynie, londyńskim Notting Hill, na warszawskiej Saskiej Kępie.
Trwa doroczne, wiosenne spotkanie IMF i Banku Światowego, pełne delegacji z różnych krajów, skupione na odpowiedzi na pytanie, jak uniknąć niebezpiecznego protekcjonizmu i tworzyć warunki dla rozwoju globalnej gospodarki, nie wpadając w pułapki globalizacji i korzystając z ożywienia gospodarczego, względnie stabilnego — jakiego od lat chyba nie było.
Nie ma łatwych odpowiedzi na trudne pytania.
Ale protekcjonizm, czyli tama dla swobody globalnego handlu w imię ochrony narodowych interesów gospodarczych jest najgorszą możliwą reakcją na problemy globalizacji. Nieskuteczną, bo nie zapobiega problemom, niszczy natomiast szanse rozwojowe.
Dzisiejsze ożywienie wynika z otwartości gospodarczej.
Bez otwarcia gospodarczego nie byłoby radykalnego zmniejszenia ubóstwa w Azji Południowo-Wschodniej — i wielu innych krajach w ciągu ostatnich 30 – 40 lat. Obecne łańcuchy wartości produkcji i sprzedaży mają międzynarodowy charakter i służy to konsumentom. Europa jest silnym beneficjentem otwartego handlu — kraje UE eksportują prawie 1/3 całej wartości światowego eksportu, dwa i pół razy więcej niż Chiny i trzy razy więcej niż USA.
Po co więc te zapowiedzi Trumpa: żeby zatrudniać tylko Amerykanów, żeby ograniczać dostęp do amerykańskiego rynku firmom zewnętrznym (wyborczy slogan o cłach zaporowych, szczególnie adresowanych do Chin, który jako głupi — umiera śmiercią naturalną), żeby kontrolować i limitować handel? To jakby wbrew amerykańskiemu duchowi przedsiębiorczości.
Kiedy w muzeach Smithsonian, w National Museum of American History, oglądam galerię poświęconą amerykańskiej przedsiębiorczości — jest to opowieść w trzech częściach. Najpierw o erze korporacji od 1870 do 1930 roku: wtedy kształtowała się amerykańska gospodarka, rewolucja przemysłowa dała koleje, transport, fabryki, elektryczność dzięki wynalazkom Edisona, a robotnikami zostawali migranci z Europy i z czasem wyzwalający się z pracy na plantacjach Afroamerykanie. Po kryzysie, w czasach New Dealu, duch amerykańskiej przedsiębiorczości skupia się nie tylko na produkcji, ale głównie na konsumentach (lata 1930 – 1970). To dla konsumentów — są nowe samochody, wynalazki potrzebne do lądowania człowieka na Księżycu, które szybko w nowych funkcjach wchodzą w życie codzienne, urządzenia domowe, kuchenne sprzęty i pomysły Julii Child, fantastycznie pokazane w tym muzeum. I wreszcie — trzecia opowieść to historia rozwoju gospodarczego w erze globalizacji: od 1970 roku do dzisiaj, ze szczególnym znaczeniem rozwoju innowacji, nowych technologii — od kosmicznych poczynając, na cyfrowych się zatrzymując. Jest cała ogromna galeria tego muzeum, pokazująca ekosystem innowacji, już w dobie internetu.
W muzeum mnóstwo młodzieży. Mają czapki z napisem „Trump” i „Make America Great Again”. Cieszą się i są dumni. Z ich punktu widzenia Ameryka jest „Great”. Trumpowskie „again” ma znaczenie dla części ich rodziców — z małych miast, ze środka kraju, dla klasy średniej, która utraciła swoje poczucie pewności. Jak wszędzie na świecie, klasa średnia — co opisuje Milanovic w „Global Inequality”. Tylko czy narzędzia, jakie Trump zapowiada, będą skutecznie działały? Czy protekcjonizm da poczucie pewności zwykłym ludziom? W słowach tak, w faktach — nie. I dlatego cała ta retoryka Trumpa jest objawem polityki postprawdy. Ma ostudzić, rozgrzać albo ogrzać słabnące emocje, ale nie rozwiązuje żadnego z problemów.
Problemem jest to, że nigdy, jak dotąd, amerykańscy naukowcy nie byli tak masowo zainteresowani Marszem dla Nauki (#marchforscience) — ale to efekt budżetowych cięć Trumpa na co najmniej 12 – 15 mld USD w nauce. Problemem jest to, że ograniczenia w przyjazdach innych nacji do USA (zapora migracyjna — od przepisów po mur z Meksykiem za 70 mld USD) raczej zahamują rozwój amerykańskich firm innowacyjnych, niż przysporzą miejsc pracy dla klasy średniej. Problemem jest to, że bałagan, jaki Trump wprowadza do systemu opieki zdrowotnej, niczego nie uzdrowi, ale zniszczy to, co już zaczęło sprawnie funkcjonować. Problemem jest to, że wielkie brawa, jakie dostał Trump za atak na oddziały Asada w Syrii, dawno przebrzmiały, i widać, jak puste było to zamierzenie. Podobnie z akcjami wobec Korei Północnej — gdzie ujawnia się absurdalny brak koordynacji w polityce prezydenta. I jeśli Korea Północna staje się dla Trumpa priorytetem — co jest naprawdę ważne — to oby przez przypadek, niechcący, nie wywołało to kolejnej wojny koreańskiej.
Prezydentura Trumpa staje się pomału prezydenturą ciągłej nieprzewidywalności oraz wyrazem słabości rządzenia mimo retoryki silnej władzy. Po prostu — Trump nie umie koordynować, nie jest w stanie zrozumieć tej funkcjonalności i tego obowiązku prezydentury.
Minęło 100 dni Trumpa, więc można go już oceniać. Eksperci nie zostawili suchej nitki na Trumpowskiej „studniówce”, ale przecież jest to prezydentura antyekspercka, bo i polityka Trumpa jest antyestablishmentowa. Chociaż w dniach „tej setki” niektórzy mówili, że dopiero 200 dni będzie miernikiem. Ale przecież właśnie Donald Trump ogłosił na Twitterze, że za kilka dni przedstawi reformę podatkową. Jaki był efekt — kartka papieru o podatkach: bez wyliczeń, bez konsekwencji dla budżetu, bez pełnej oceny skutków. To przejaw pustego rządzenia w duchu haseł i postprawdy.
Dzisiaj rządzenie przez Twitter to jak kiedyś ściągnięcie brwi przez Ludwika XIV.
Kiedy w 2009 roku startował Obama, w oku cyklonu kryzysu gospodarczego po 100 dniach było już widać, co nowy prezydent chce zrobić. A po kilkunastu miesiącach było widać, że wybrał dobre rozwiązania w skrajnie trudnych warunkach. Trump nie ma żadnych specjalnie trudnych warunków, a widać to, co widać: zasieki wokół Białego Domu oraz jego nowojorskiej siedziby przy 5 Alei.
Mimo Trumpa amerykańska wiosna rozkwita. Wiosenne burze przemknęły nad Kennedy Center, kiedy w Concert Hall grał perfekcyjnie „Koncert skrzypcowy D-dur” Beethovena razem z waszyngtońską orkiestrą młody, ale już nagradzany i znany ormiański skrzypek Siergiej Chaczatrian. A po chwili Mason Bates dał popis łączenia muzyki na instrumenty z muzyką inicjowaną elektronicznie, przez wzmacniające amplifikatory i syntetyzowanie dźwięków. Ten odważny artysta zaprezentuje w maju swoje nowe dzieło powstające z okazji setnej rocznicy urodzin Johna Fitzgeralda Kennedy’ego.
Nowy Jork jest zawsze spóźniony, jeśli chodzi o wiosnę. Wtedy, gdy drzewa waszyngtońskie kwitną i porażają siłą ożywczej zieleni, drzewa w Central Parku pokazują pąki, dopiero tydzień później są już w pełni zielone, choć jest coś nieśmiałego w tej nowojorskiej zieleni. Za to nowojorskie atrakcje artystyczne prawie zawsze wyprzedzają Waszyngton. I dlatego w Waszyngtonie o musicalu „Hamilton” się mówi, a w Nowym Jorku można próbować się dostać na to przedstawienie, płacąc astronomiczne ceny za bilety.
W ostatnich tygodniach furorę na Broadwayu robi „Amelia” oparta na znanym francuskim filmie, emocje wywołuje „Hello Dolly” z przeszło siedemdziesięcioletnią Bette Miedler.
Zupełnie inną uwagę skupia „Indecent” („Nieprzyzwoite”) z muzyką grających na scenie Lisy Gutkin i Aarona Halvy’ego, łączącą rytmy jazzowe z klezmerskimi. Sztuka napisana przez Paulę Vogel, zaprojektowana do wystawienia razem z Rebeką Taichman, która ją wyreżyserowała. To historia dramatu Szaloma Asza, napisanego w jidysz na początku XX wieku — o miłości, o rodzinie, o odpowiedzialności, o boskim fatum i o pięknie uczucia między dwoma kobietami — scena w deszczu. Ta sztuka miała swoje kłopoty — uznawano ją za obrazoburczą aż do nowojorskiego wyroku sądowego zakazującego grania pewnych fragmentów (pierwszy pocałunek kobiet na scenie w 1923 roku).
Ale ta historia jest okazją do opowieści o swoistym podwójnym tabu — mówienia prawdy o losie żydowskim i mówienia prawdy o tym, co nie mieści się w sztywnych ramach obyczajów różnych kultur, także u skrajnie ortodoksyjnych Żydów. To jest historia walki o wolność sztuki oraz walki o wolność istoty ludzkiej w I połowie XX wieku. Toczy się w Warszawie, Bratysławie, Berlinie, na Ellis Island, gdzie migranci europejscy lądują w latach 20. Dzieje się w Nowym Jorku, Paryżu, Warszawie. Dzieje się w getcie łódzkim, gdzie oznakowani żółtymi gwiazdami Dawida żydowscy aktorzy grają sztukę Szaloma Asza. A później tym szeregom, szeregom, które idą od obozu na śmierć — śpiewają starą żydowską kołysankę.
Jest coś niebywałego w tym, jak to przedstawienie się zaczyna, kiedy mowa o odradzaniu się z popiołów. Każdy z bohaterów rozsypuje popiół — jakby wiatr go wywiewał z rękawów postaci tej żydowskiej trupy teatralnej. Popiół wraca, kiedy Holocaust niesie ostateczne rozwiązanie.
Tylko pamięć o popiołach może ustrzec ludzkość przed kolejnymi zagrożeniami.
I to przedstawienie pokazuje, jak ważne dla tożsamości amerykańskiej jest doświadczenie żydowskie — to głębokie, jak z warszawskich Nalewek, Lublina Isaaca Singera, czy ukraińskiej Anatewki. Symboliczne jest, że główną rolę w tym spektaklu gra Richard Topol, chyba wnuk słynnego Topola ze „Skrzypka na dachu”. Ale to przedstawienie pokazuje również, jak ważne dla amerykańskich wartości są te wszystkie rozpraszające się i skupiające wartości tygla migranckiego.
Po przedstawieniu jadę metrem — w wagonie napis z informacją od władz miejskich: jeśli straciłeś z oczu kogoś, kogo kochasz — może z powodu jego kłopotów z dokumentami i statusem migranta — zadzwoń, zgłoś się. Nikt nikogo w tej Ameryce nie chce zostawić samego. Taka Ameryka jest silniejsza od Trumpa i jego fobii.
W amerykańskiej sztuce wystawiania dzieł plastycznych jest teraz moda na to, by coraz bardziej porównywać dzieła europejskie i amerykańskie z tego samego czasu — pokazując ich współoddziaływanie. Jeśli ekspresjoniści niemieccy, to i amerykańscy odpowiednicy. Jeśli Hopper, to i włoscy naśladowcy. Nie zawsze mamy świadomość, jak bardzo, szczególnie od I wojny światowej, wzrosła komunikacja między społecznościami artystów, jak bardzo marszandzi europejscy, często amerykańskiego pochodzenia, upowszechniali awangardy europejskie w Stanach. Dzisiaj widać, jak równolegle powstawały fantastyczne dzieła amerykańskie, przetwarzając europejskie style i inspiracje.
W galerii Cooper-Hewitt, takim muzeum designu, poruszająca wystawa „The jazz age”. Wybuch i rozkwit art déco miał miejsce mniej więcej w tym samym czasie w Europie i w Ameryce, w gorących, powojennych, wyzwalających jak muzyka jazzowa latach 20. i części 30. Wystawa w Cooper-Hewitt pokazuje sztukę użytkową, genialną biżuterię dopiero co rodzących się firm kosmetycznych. Stroje balowe, taneczne i do pracy. Wnętrza mieszkań o zupełnie nowym typie funkcjonalności — sofy, fotele, biurka, krzesła, stoły kuchenne, łazienki, zegary i odbiorniki radiowe najbardziej fantastycznych kształtów. Ale i samochody, nawet rowery i stroje sportowe, chociaż również bary i stołki barowe z nowojorskich knajp. W tle gra cały czas muzyka jazzowa największych tamtego czasu. Przypomnienie klimatu miasta i życia. Może art déco tamtego czasu było jak współczesna rewolucja designu najbardziej użytkowych przedmiotów naszych czasów — telefonów komórkowych i ich pochodnych.
Nowy Jork — jak zawsze — ekscytuje i energetyzuje. Na politykę patrzy trochę z boku, z pewnego oddalenia. Chociaż „Indecent” jest w środku kluczowej debaty ideowej o zagrożeniach autorytaryzmem i przestrzega przed nowym faszyzmem. Choć któraś z off-broadwayowskich scen szykuje wystawienie „Wroga ludu” Ibsena — chcąc pokazać absurdalność polityki i polityka znienawidzonego przez wszystkich. Ukryty bohater — Donald Trump — nie będzie miał łatwo.
Może dlatego, że rozbudził emocje i postawy, które tak naprawdę są sprzeczne z amerykańskim duchem przedsiębiorczości i zaradności. I są sprzeczne z praktycznym pilnowaniem wolności. Wreszcie w antyimigranckich nastrojach są sprzeczne z amerykańską tradycją otwartości i mieszania się różnorodności w tyglu kultur.
Michał Boni
kwiecień 2017