20 stycznia 2017 roku Donald John Trump zostaje 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Krótkie, proste zdanie, pigułka informacji. Ale ciągle brzmi jakoś tak dziwnie, nienaturalnie, jakby w oderwaniu od praw fizyki, logiki politycznej, teorii społecznych
.No bo jak to? W najpotężniejszej demokracji świata, rządzonej przez, wydawałoby się, nierozerwalnie zrośnięte elity polityczne, salony Wschodniego Wybrzeża, wielkie miasta, klany rodzinne, topowe uczelnie — w tym środowisku wybory wygrywa kandydat, który łamie wszystkie zasady. Ma pieniądze, owszem. Ale poza tym, jak można sądzić, nie ma nic, co mogłoby mu dawać szansę. Jest outsiderem. Z gruba ciosany, obraża, przerysowuje, jest politycznie bardziej niepoprawny, niż można sobie wyobrazić. Ma historię — i biznesową, i obyczajową, która powinna go utrącić na samym starcie. Niejako z definicji.
No i ma przeciw sobie największy trust mózgów świata. Machinę wyborczą Clintonów z jej dziesiątkami ekspertów, setkami badań, analizami big data, tysiącami sondaży profilujących poszczególne grupy wyborców, dopasowujących przekaz wyborczy do czasu, miejsca, odbiorcy z precyzją laserowego skalpela. I do tego machinę, którą zarządzają ulubieńcy masowej publiczności. Tam, gdzie Hillary słabo się sprzedawała, w bój ruszał Bill. Tam, gdzie trzeba było błysku prezydenckości, brylował Obama. Tam, gdzie potrzebna była ludzka twarz, walczyła jego żona Michelle. I jeszcze uwielbiany Joe Biden, i jeszcze dziesiątki byłych i obecnych liderów Ameryki politycznej, ikony Hollywoodu, gwiazdy popu i rocka, produkty przemysłu celebryckiego. Armia, która nie zwykła przegrywać.
Naprzeciw nim jeden facet. Słownie: jeden. Westernowy kowboj, archetyp samotnego fightera, osadnika, zdobywcy przestrzeni, przestworzy. Ma sztab, ale powiedzmy sobie szczerze, nie najlepszego sortu. Odszczepieńcy partii republikańskiej, ludzie na politycznym czy medialnym aucie, najczęściej z własnej, nieprzymuszonej woli. Niektórzy widzą w Trumpie swoją jedyną szansę, nawet nie na sukces, ale na powrót do fleszy, zabłyśnięcie, sławę. Idą z nim w bój, bo co mają lepszego do roboty?
A teraz: 20 stycznia 2017 roku Donald John Trump zostaje 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Od dnia wyborów czas mija błyskawicznie. Ale szok wcale nie przemija. Rozmawiam ze znajomymi w Waszyngtonie. I widzę tę niezgodę, niezrozumienie, strach i poczucie braku sensu, braku nadziei. Stolica, jak to stolice, oderwała się od rzeczywistości. Kandydatów było dwoje, ale ten drugi jakby nie istniał. Przecież nie zasłużył, nie zapracował latami, nie zna się, nie umie. Ponad 93 proc. wyborców Dystryktu Kolumbii głosowało na Hillary. Można powiedzieć: tylko 93 proc. Trump trafi w styczniu do skrajnie wrogiego miasta — miasta, które po prostu nie brało pod uwagę takiego scenariusza.
To słynne zdjęcie-ikona naszych czasów obiegło świat, było hitem internetu: personel Białego Domu, biali, czarni, Azjaci obserwujący z oddalenia Trumpa wchodzącego na spotkanie z Obamą. Spode łba, z niechęcią, z niedowierzaniem. Ktoś taki, w ubłoconych gumiakach założonych do smokingu, wparowuje na bal prezydencki. Rozpycha się, depcze po stopach, zgarnia sterty tartinek. Dyzma in American way.
.Ale: 20 stycznia 2017 roku Donald John Trump zostaje 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. To Amerykanie go wybrali. They, the people. Wkurzeni, zmęczeni, rozczarowani. Zagłosowali na niego albo nawet częściej — przeciw niej. Chcieli zmiany, a nie tego samego, kontynuacji, braku nadziei, braku przełomu. Gotowi kupić bilet w nieznane, zamiast jeździć w kółko po rondzie. Nakręcający się wzajemnie, powielający tysiące postów o konieczności przewietrzenia Waszyngtonu, o „strasznej babie”, złodziejce, kłamczusze. Dali jej do wiwatu. Dali radę.
Nikt nie mówi o sfałszowaniu wyborów, nie podważa demokratycznej decyzji wyborców, nie odbiera Trumpowi prawa do formowania administracji, powoływania i zwalniania ludzi, szykowania się do przejęcia władzy. Nie ma oskarżeń o zaburzanie podziału władzy, łamanie konstytucji. Ludzie go wybrali. Uznali, że nadaje się na ich lidera bardziej niż cała reszta. Kupił ich — ale nie swoimi pieniędzmi, tylko słowami, obietnicami, wizją zmiany. Chcą tego zaznać, popróbować, przećwiczyć. Wkrótce będą mieli szansę. Musimy to zrozumieć, nawet jeśli wydaje się to nam nieracjonalne, zgubne, fatalne w ogóle i w szczególe.
Powinni to pokazywać przede wszystkim liderzy Europy, ci, którzy mają usta pełne argumentów o demokracji, przestrzeganiu reguł i zasad. A tu porażka, klęska na całej linii. Emocje kompletnie puściły, nerwy zagrały. Kryzys przywództwa w całej rozciągłości. Europejczycy, którzy ciągle mają poczucie wyższości nad Ameryką, od długich dziesięcioleci nieuzasadnione, usiłują tę Amerykę pouczać, nawracać, przestrzegać. Histeryzują. Szef Komisji Europejskiej, który bezceremonialnie atakuje nowego prezydenta USA. Specjalne kolacje poświęcone wyborom w USA, organizowane przez zatroskanych ministrów i szefową unijnej dyplomacji. Listy gratulacyjne, jak ten od kanclerz Niemiec, wysyłane do Trumpa chyba tylko po to, by go postawić do kąta, przywołać do porządku. Rozmawiam z Amerykanami, którzy Trumpa nie kochają i nie popierali: są rozczarowani tym, co słyszą z Berlina i Brukseli, czują się obrażani. To kto właściwie ma problem z demokracją? Oni czy Europa? Henry Kissinger, postać trudna, ale kultowa, też żaden fan prezydenta elekta, dziś w wywiadzie dla „The Atlantic” mówi: „Dość rozmów o kompetencjach Trumpa. To jest nasz prezydent elekt. Dajmy mu szansę, aby mógł pokazać swój sposób myślenia”. Może my, Europejczycy, czegoś się jednak od Ameryki nauczymy?
Europejczycy, którzy ciągle mają poczucie wyższości nad Ameryką, od długich dziesięcioleci nieuzasadnione, usiłują tę Amerykę pouczać, nawracać, przestrzegać. Histeryzują. Kryzys przywództwa w całej rozciągłości.
.Dnia 20 stycznia 2017 roku Donald John Trump zostaje 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jaki będzie? Na razie jest oczywiste, że odpowiedzi nie zna nikt. Absolutnie nikt. Nawet sam Trump. Czytam dziesiątki analiz o tym, czego możemy oczekiwać, co Ameryka dla nas zrobi, czego nie zrobi, jak bardzo odpłynie od Europy, NATO, Polski. Dziś można napisać wszystko. A i tak musimy poczekać.
Stanami Zjednoczonymi nie da się rządzić samotnie. Kogo prezydent weźmie ze sobą na pokład, komu powierzy najważniejsze funkcje? Jak ułoży się z przyjaznym-nieprzyjaznym Kongresem? Co będzie chciał osiągnąć, tak na szybko, transakcyjnie, na pokaz? Jaki deal z watażkami świata może mu przyjść do głowy? Boimy się, bo takiego prezydenta jeszcze nie ćwiczyliśmy. Początek ma niełatwy. Gromada rozbitków, których po drodze pozbierał, wzięła się za bary, walczy do krwi o posady, o bycie najbliżej ucha prezydenta. A ten udziela kolejnych wywiadów, w których metodycznie punkt po punkcie unieważnia własne tezy, wszystko to, co dało mu prezydenturę. Czy był poważny wtedy, gdy wiecował, obiecując wyrzucić imigrantów, obłożyć cłami Chińczyków, miłować się z Putinem, oddać mu Ukrainę, uwięzić Clinton? Czy poważny jest dopiero teraz, gdy — trochę już świadom realiów i czekających go obowiązków — zaczyna wreszcie mówić po prezydencku? Odrzuca skrajności, łagodzi język, obiecuje spokój zamiast wojny. Ma przed sobą cztery lata. Dość czasu, żeby wiele zepsuć. Ale nie można wykluczać, że jednak coś po drodze naprawi, trwale zmieni, usprawni. Kampania skończyła się nieodwołalnie. Teraz nastaje czas prawdziwych decyzji i wyborów, liczenia się z publicznym groszem, podejmowania wysiłków legislacyjnych i dyplomatycznych.
.Stany Zjednoczone mają globalne interesy, których nie porzucą; nie uciekną, nie zamkną się w sobie — bo same najwięcej na tym stracą. Trump nie ma wiele czasu. Chiny czy Rosja z uwagą poczekają na jego pierwsze ruchy. Ale cytując jeszcze raz Kissingera — ISIS, terroryści różnej maści nie mają na co czekać, i czekać nie będą. Prezydent elekt może być zmuszony do szybkich, niepopularnych decyzji.
Dajmy zatem Trumpowi szansę. Mniej emocji i uprzedzeń. Więcej rozmów i myślenia.
Michał Kobosko