Donald Trump. Triumf reakcji
Polemika
Rebelia dziś nie zwyciężyła. Wręcz przeciwnie — poniosła sromotną klęskę. Na Trumpa nie głosowały, co podpowiada intuicja i potwierdza analiza elektoratów, wykluczone mniejszości domagające się głosu, lecz zadowoleni z siebie, uprzywilejowani biali mężczyźni, mający dość słuchania o emancypacji innych i konieczności pomocy
.Dokładnie cztery lata temu Donald Trump napisał na Twitterze, że kolegium elektorskie w USA jest katastrofą dla demokracji. Słowa te okazały się prorocze: w 2016 roku to samo kolegium dało mu zwycięstwo w wyborach prezydenckich, choć formalnie uzyskał mniej głosów niż Hillary Clinton. Powtórzyła się więc sytuacja z 2000 roku, kiedy kandydat demokratów Al Gore uzyskał bezwzględnie więcej głosów niż republikanin George Bush Jr., co nie przełożyło się jednak na głosy elektorskie i skończyło się zwycięstwem tego drugiego.
To przykład wyzwań, przed którymi staje amerykańska demokracja. Jednym z nich nie jest jednak „rebelia”, o której napisał Eryk Mistewicz. Owszem, przez świat, świat — uściślijmy — zachodni, przetacza się fala niezadowolenia. Nie można jednak powiedzieć, zwłaszcza w przypadku Stanów Zjednoczonych, że jest to fala oburzonych, wykluczonych i innych. Wybór Trumpa na prezydenta USA jest zwieńczeniem tego procesu. Kto więc głosował na biznesmena-skandalistę, „konserwatywnego” populistę?
Sny o potędze
.Niezadowolenie oczywiście odgrywa ogromną rolę, może nawet kluczową. Nie jest to jednak złość na to, że jest źle, bo zawsze było, zawsze byliśmy uciśnieni, musimy teraz walczyć o swoje prawa, bo nadszedł nasz czas, czas zmiany. Owo niezadowolenie ma w sobie dużo z melancholii, westchnienia za dawnymi czasami. Wyraźnie widać je w haśle Donalda Trumpa: „Make America Great Again”. Nie chodzi bynajmniej o budowanie czegoś nowego, rewolucyjne pomysły, nowatorskie rozwiązania kryzysu ekonomicznego i wypalenia ideowego Zachodu. Zamiast tego proponuje się powrót do przeszłości, który ma być spełnieniem snów o potędze. Potędze — dodajmy — utraconej.
Wystarczy spojrzeć na wiek wyborców. Hillary Clinton wygrała zdecydowanie w grupie wyborców w wieku 18-45 lat, z kolei Trump zgarnął głosy starszych. Gdyby głosowały tylko osoby do 25. roku życia, kandydatka demokratów zgarnęłaby 504 głosy elektorskie. Już to wyraźnie wskazuje na rozłam w społeczeństwie. Młodzi chcą iść mimo wszystko do przodu, wciąż wierzą, że świat stoi przed nimi otworem i mogą spełnić swój amerykański sen. Starsze pokolenie jest sfrustrowane światem, jaki zostawia. To właśnie ludzie powyżej 45. roku życia są w znacznej mierze odpowiedzialni za to, jak wygląda dzisiejsza rzeczywistość. To ich wcześniejsze rozwiązania i wybory zawiodły. Ale młodsze pokolenie (tu Europa chyba różni się od USA) nie przyjmuje do wiadomości słów: „Nie udało się nam, trzeba inaczej”. Na pewno nie akceptuje tego „inaczej” — wizja, jak należy działać, jakie są alternatywy dla dzisiejszego systemu, znacząco różni się w obydwu grupach wiekowych.
Zwycięstwo egoizmu, upadek rebelii
.Czy wynik to dowód na rebelię? Czy przez świat idzie „rebelia wkurzonych. Wkurzonych na to, że się o nich nie pamięta. Wkurzonych, że się ich nie słucha. Wkurzonych, bo niemających nic do gadania”? Warto przyjrzeć się, kto głosował na Trumpa. Intuicja podpowiada, że nie były to żadne mniejszości — kobiety, osoby homoseksualne, imigranci, niebiali. Na celebrytę-skandalistę o niejasnych powiązaniach biznesowych raczej nie głosowali też wrogowie banków czy ogólnie pojętej klasy próżniaczej. Może najniższe warstwy społeczne, sfrustrowane swoim statusem i brakiem nadziei na poprawę? Nie. Okazuje się, że kandydata republikanów wybrali przede wszystkim biali, uprzywilejowani mężczyźni z klasy średniej i wyższej. W tym kontekście owszem, jest to ruch wkurzonych, ale bynajmniej nie tym, że nie mają nic do powiedzenia. Mają i właśnie powiedzieli: dość!
Zwycięstwo Trumpa i rozkład głosów dowodzi, że rebelia dziś nie zwyciężyła, lecz poniosła sromotną klęskę. Wygrała „kontrrewolucja”, wygrali wkurzeni tym, że muszą się dzielić swoim dobrobytem. Uprzywilejowane i dobrze sytuowane klasy w Ameryce zdecydowały, że koniec z emancypacją mniejszości, dowartościowaniem każdego człowieka, pomocą i altruizmem. Liczy się święty spokój i własny kawałek ogródka, w którym nikt nie powinien bruździć, a już na pewno nie „kolorowy”. Rebelia, polegająca na domaganiu się praw, redystrybucji dóbr i wyrównywania nierówności dziś upadła. W rzeczywistości oznacza to powrót do myślenia i kategorii rodem z XIX wieku — wygrał elitarystyczny, wąsko pojęty interes klasowy, izolacjonizm i egoizm.
God bless America
.Dopiero teraz urośnie do dawno niespotykanych rozmiarów grupa wykluczonych, sfrustrowanych brakiem głosu, wkurzonych tym, że wąska grupa „trzymająca władzę” decyduje o ich losie. Amerykańska demokracja prawdziwy egzamin będzie musiała zdać dopiero w następnych lub jeszcze późniejszych wyborach, gdy starsze pokolenia odejdą, a do głosu dojdą młodzi i prawdziwie wykluczeni.
Nie wiem, jakim prezydentem okaże się Donald Trump. Myślę, że on sam do końca tego nie wie — jako pierwszy prezydent w historii USA nie sprawował wcześniej funkcji wojskowych ani rządowych, brakuje mu doświadczenia i wyrobienia w polityce. W kampanii dał się poznać od najgorszej strony, ale już jako prezydent elekt przemawiał w — zadziwiająco jak na swoje standardy — wyważony sposób. Wątpię, by miał się okazać lekiem na bolączki trawiące USA czy nawet cały świat zachodni, tak jak nie okazały się nim prawicowo-populistyczne rządy w Europie. Mam jednak szczerą (choć naiwną, z czego doskonale zdaję sobie sprawę) nadzieję, że wszystkie opinie o Donaldzie Trumpie — zarówno zwolenników, jak i przeciwników — okażą się przesadzone.
Jan Błoński