Michał BONI: "Polska polityka tuż po"

"Polska polityka tuż po"

Photo of Michał BONI

Michał BONI

Poseł do Parlamentu Europejskiego. Były minister pracy i polityki socjalnej, sekretarz stanu odpowiedzialny m.in. za politykę rynku pracy, szef zespołu doradców strategicznych Prezesa Rady Ministrów, minister administracji i cyfryzacji.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

.Na co dzień nie lubimy polityki. Wyśmiewamy ją, dystansujemy się, z lubością oczerniamy. Polityków definiujemy jako złodziei albo idiotów. Może taki jest koszt wolności i demokracji?

.Ale polityka nieustannie wkracza w nasze życie, a i my naszymi zachowaniami ingerujemy w politykę. I to nie tylko podczas aktu wyborczego, co jest naturalne od około 100 lat w historii ludzkości, choć i tak jeszcze nie wszędzie. Coraz częściej jednak uczestniczymy w polityce bezpośrednio — bo takie możliwości daje nam internet: portale społecznościowe, strony, e-konsultacje, różne sposoby crowdsourcingu, tweetowanie. Wszystkie wymagają indywidualnego zaangażowania. Ale jedne z nich wymagają odpowiedzialności, inne tylko emocji.

Czas wyborów nie jest dobry dla polityki, bo wymusza wyostrzenie wszystkich jej negatywnych cech i skrywa poważniejsze wymiary. Już od dawna w wyborach nie ma prawdziwych sporów programowych — jest tylko udawanie, że o sprawy programowe chodzi.

Ten, który chce spokojnie o meritum rozmawiać — przegrywa pod ciosami agresywnej nieprawdy. To wyostrzanie jest tym silniejsze, im więcej jest emocji nie tylko w walczących obozach, ale i we wszystkich możliwych kanałach medialnych.

Lecz bywa też, że czas wyborów jest okresem narodzin nowych postaw politycznych. Sprzyja wyrażeniu mocnego buntu, jak uczynili to wyborcy Kukiza. Ujawnia siłę potrzeby zmiany — nawet jeśli miałoby chodzić tylko o samą zmianę, bez względu na jej różnorodne skutki. Emocje, nawet jeżeli są tylko emocjami, budują tożsamość. A tylko polityki odwołujące się do tożsamości zbiorowych mogą zyskiwać siłę przemiany — tak było w 1989 roku, 1993 oraz 1997, 2001 i 2005, tak było w roku 2007. Jakie są konsekwencje tych zjawisk?

Ojcowie założyciele do lamusa

 

25 lat polskiej wolności i, historycznie patrząc, niesłychanego polskiego sukcesu — nie ma prawie żadnego znaczenia dla dzisiejszych postaw. Jedni traktują osiągnięcia jako coś naturalnego, oczywistego — niedostrzeganego na co dzień. Inni — z siłą kłamstwa wmawiają, że Polska jest krajem rozpadu i samych problemów. Nie ma przestrzeni publicznej, gdzie można byłoby z dumą mówić o dorobku, a z troską o problemach do rozwiązania. Może w niszowych think tankach… W publicznie ujawnianych poglądach narzekanie jest silniejsze niż przysłowiowe „zakasywanie rękawów”. Skąd biorą się więc ciągle fantastyczne polskie sukcesy? Czy sukcesy można byłoby tworzyć, gdyby Polska składała się z samych „oszukanych starszych” i „wkurzonych młodych”?

Może świat sukcesów stał się światem indywidualnej pracy i wysiłków, a dzielenie się doświadczeniem i dorobkiem pozytywnym nie rozwinęło się przy niskim poziomie polskiego kapitału społecznego. Nasza zawiść i nieufność niszczą obraz tego, co osiągamy. Niszczą też w zarodku możliwość wspólnej tożsamości. Jesteśmy i będziemy podzieleni — i to w fazie historycznego sukcesu.

Stało się coś takiego, że mówiąc trochę Tischnerowskim językiem, Polska codziennej pracy, Polska twórczego sukcesu, Polska podejmowania poważnych problemów — odseparowała się od języka i świata polityki, a na pewno mediów. Albo to świat polityki, tej najbardziej krzykliwej w mediach — odseparował się już od tematów ważnych i potencjalnych sukcesów jutra.

.Nie ma autorytetów w żadnych sprawach. Ani bieżących, ani z czasów, które minęły.

Ojcowie założyciele polskiej wolności zostali odesłani do lamusa. Kuroń, Geremek, Chrzanowski, Nowak-Jeziorański, Bartoszewski — nie żyją, a pamięć o nich staje się ulotna. Smoleńska tragedia zabrała Lecha Kaczyńskiego. Ci, którzy zostali — nie istnieją jako postacie ważne dla pytań i problemów dzisiejszych. Wyparliśmy Balcerowicza z jego dorobkiem z początków polskich zmian. Wyparliśmy Wałęsę — trochę na Jego życzenie. Buzek — odważny premier, zmiażdżony przegraną 2001 roku, odnalazł się i jest powszechnie szanowany w Europie. Podobnie Tusk — jedyny, który umiał udźwignąć politykę czasu przejścia, po osiągnięciu wielkich celów zmiany: transformacji, wejścia do NATO i UE; dziś wspiera najtrudniejszy od początków powstania UE — europejski czas przejścia. Wypieramy Komorowskiego — bo jego doświadczenie, spokojna tonacja, rzeczowość w sprawach odpowiednich dla roli prezydenta przestały pasować do świata zdominowanego zarówno przez niechęć, reguły uproszczenia politycznej sprzedaży oraz gorączkową potrzebę zmiany.

Ale też spójrzmy na to od jeszcze jednej strony — od strony pokoleniowej.

Historia podarowała szeroko pojętemu pokoleniu Solidarności wielki prezent. Symbolicznie nakazała przy wielkiej zmianie odpowiedzialność, ale i dała władzę. Mazowiecki zostawał premierem, gdy miał 64 lata, Tusk miał wtedy 32 lata, różniło ich półtora pokolenia w arytmetyce generacyjnej. Ale byli — byliśmy — z jednego pokoleniowego pnia.

Kaczyńscy, Pawlak, Wałęsa, Geremek, Lewandowski, Bielecki i Kwaśniewski, Miller, Cimoszewicz. To pokolenie dzisiaj fizycznie i symbolicznie — chcemy tego czy nie — zamyka drzwi za sobą.

Ten proces zmiany i pokoleniowej wymiany będzie jeszcze trochę trwał. Choć przegrana Komorowskiego, który był i jest dobrym depozytariuszem doświadczenia generacji Solidarności, świadczy o przyspieszeniu tego procesu. Coraz częściej będziemy się stykali ze zjawiskiem, że ktoś będzie chciał wypchnąć to pokolenie za drzwi przywództwa w polityce. Kukiz ma swoje lata, ale mentalnie jest blisko generacji młodszej. Duda staje się symbolem czegoś nowego, i jeśli los pozwoli — to chwyci ten los w swojej formacji wraz z rówieśnikami czy troszkę starszymi osobami, jak Paweł Kowal. Władysław Kosiniak-Kamysz nabrał umiejętności, jest poważny i ma siłę młodości, podobnie jak Hetman z PSL. Kwiatkowski, Pomaska, Trzaskowski, Kierwiński, Budka z PO — są już uformowani.

Jesteśmy zatem w przededniu zmiany — może się ona odbyć w formie sztafety albo w duchu tragedii greckiej: jako akt ojcobójstwa.

Mowa śmieciowa

.Szanuję to, co zdarzyło się przy okazji wielkiego skoku Kukiza. Bo to rzeczywistość. Jest jakiś deficyt w polskiej polityce, ale i w wielu innych miejscach na świecie — powodujący, że antysystemowość nabiera takiej mocy. W Polsce — powracająca antysystemowość: Tymiński, Lepper, Palikot. Czy zresztą jest to antysystemowość, czy gra w antysystemowość? Dla zbierającej się trochę przypadkowo społeczności to jest antysystemowość — potrzebna ludziom, by wyrazić własne emocje wobec świata, polityki, Polski. Jest ona wyrazem obywatelskiego niepokoju, tylko że wykracza poza luźne, ale jednak struktury społeczeństwa obywatelskiego. Czy jednak taka antysystemowość jest tym samym dla lidera: uczciwym buntem, jednorodnością języka niezgody i walki? W momencie startu to jest na pewno klarowna postać antysystemowej niezgody. Ale komunikacja publiczna jest grą. Więc zaczyna się gra.

Co jest grane? Możesz wziąć tytuły z tabloidów, pokazujące, jak źle żyje się ludziom, dodać do tego trochę prostych rozwiązań — rozpoznawalnych i do zapamiętania, jak JOW-y. Musisz umieć to wykrzyczeć, kiedy trzeba, ale musisz przełożyć wszystko, co mówisz, na skróty języka sieci, na infografikę. Potrzebujesz empatii z innymi — nieudawanej, bo tego nie da się udawać — więc musisz czuć się tak, jak wszyscy ci, którzy cię na co dzień otaczają. I ubieraj się trochę zwyczajnie, trochę prowokacyjnie, ale nie sztampowo. Nie wstydź się troski o bliskich — tam jest prawda uczuć. Mów językiem otoczenia: mową zawodu, złości, wątpliwości, ale i pewności siebie — że to ty jesteś najważniejszy, i masz rację, i tyle! Czuj się oszukany i bądź wkurzony — i idź ostro do przodu! Mów to wszystko — nawet jeśli ta mowa to śmiecie bez znaczenia, ale to są twoje śmiecie. Nie myśl o tym, czy hasła i propozycje, jakie przedstawiasz, są spójne. Liczy się głównie emocja, nie racja. Zrobiłeś tak?

To próbuj na scenie politycznej.

Ale realny problem społeczny nie polega w Polsce na tym, że ktoś może taką ofertę przedstawić. I stać się liderem chwili — jeśli będzie umiejętnie grał, „chwilę” zamieni na kadencję albo i dłużej. Trzeba tylko znaleźć ten moment zapłonu. Znalazł go na przełomie lat 2000/2001 Tusk, znalazł go dwa lata później Lech Kaczyński, znalazł go Palikot w roku 2011. Znalazł go Duda teraz, odnajduje go Kukiz, a może odnaleźć i Petru.

Co oznacza ów „moment”? To klimat społeczny. Są jakieś powody, że ludzie czują się naprawdę wydziedziczeni z polityki i współdziałania publicznego. Są jakieś powody, że mają naprawdę dość politycznych celebrytów opisywanych w tabloidach, kłapiących cokolwiek w telewizji — i to bez względu na realną wartość tego, co jest mówione.

Są jakieś powody, że ludzie naprawdę nie chcą już identyfikacji z przylizaną fryzurą i ładnym garniturem.

Nie ufają żadnemu urzędnikowi, bo jakiś jeden skrzywdził kogoś bliskiego. Nie ufają lokalnym liderom, bo widzą bardziej to, co oni robią złego niż efekty inwestycyjnych starań. Żakowski mówi, że są prekariuszami — trzeba by to dokładniej w Polsce zbadać, ale to teza możliwa. Śmieciowe umowy, śmieciowy język internetu, wydziedziczenie i jak krzyk: potrzeba znalezienia się w jakiejś wspólnocie, koniecznie z flagą narodową, bo to jedyna niezbrukana wartość. Choćby miała to być wspólnota chwili z liderem chwili. Taka potrzeba wyrasta z nieudolności polskiego rządzenia — zaniedbań, lenistwa, braku poczucia pokory i służby. To one okazują się silniejsze od generalnego sukcesu ekonomicznego. Po 25 latach transformacji ekonomia przegrywa z emocją.

Choć z drugiej strony ten świat jest prawdziwy do czasu, kiedy nie zje go system. Liderzy Samoobrony szybko zatracili realny kontakt ze światem, który ich wyłonił. Kukiz proponujący obu kandydatom II tury prowadzenie przez siebie debaty prezydenckiej — wślizgnął się pod panowanie pychy. A pycha jest niebezpieczna. Cienka granica przekraczania swoimi zachowaniami linii pychy prowadzi w nicość.

.Ze śmieciowym charakterem języka polityki, przekazu politycznego — trzeba się będzie oswoić. I oswoić tę mowę, by jednak nabierała prawdziwych znaczeń. Bez nowych mediów tego nie zrobimy.

Zwrotnica zmiany

.Druga tura wyborów prezydenckich to wyostrzenie języka sporu do niebywałej skali. Osią sporu było definiowanie zmiany przeciwstawiane potrzebie spokoju i stabilnego bezpieczeństwa. Tak samo jak w 1990 roku, kiedy Wałęsa chciał zmian w wirującym zmianami kraju, a Mazowiecki mówił o sile spokoju. Podobnie jak wtedy społeczeństwo podczas tych wyborów dało sygnał w lekkiej większości, ale większości — że zmiany są potrzebne.

I nie chodzi o realność tych zmian, ale o obietnicę. Paradoks polega na tym, że jeden obóz nie chciał nieodpowiedzialnych zobowiązań (przynajmniej do II tury), a drugi czynił je bez skrępowania. To ten drugi obóz zadłużył Polskę na dziesiątki miliardów in spe, ale uwiarygodnił nadzieją obraz zmiany. Nadzieja jest zawsze silniejsza niż rozumne wyjaśnienia. To ten drugi obóz wyczuł zmęczenie sporych grup społecznych tymi samymi twarzami, podobną argumentacją, oczywistością racjonalnych przekonań — i z łatwością pomieszał słuszne piętnowanie arogancji niektórych urzędów z emocją własnej opowieści o tragedii smoleńskiej.

.Jaka może być polityka po tych wyborach prezydenckich? Jaka jest potrzebna do wyborów parlamentarnych? Jaka okaże się możliwa? Opadnie kurz bitewny, plakaty zszarzeją, unormuje się to, co wyłonił demokratyczny wybór. Wyzwania i problemy pozostaną — nie do opowiadania o nich, ale do rozwiązywania.

Wynik wyborów musi się wpisać w istniejące trendy. I sam wygeneruje różne procesy. Na pewno idzie czas przemian sceny politycznej. Generacyjnych, komunikacyjnych, formacyjnych.

Od maja do października będzie trwało wykluwanie się nowej charakterystyki sceny publicznej. Nie jest znany rezultat. Może się zmienić dużo.

Nie sądzę, by nadmiarem rewolucyjności zagrożona była ciągłość instytucjonalno-programowa państwa. Prezydent elekt Andrzej Duda już zapowiedział, i oby tego dotrzymał, otwartość nowej prezydentury — także na opinie i osoby o poglądach odmiennych od jego własnych. Siłę radykalizmu zmian określił zatem jednak dość wyrównany wynik głosowania 24 maja. Wygrała potrzeba zmiany, i to zmiany już teraz, zaraz — choć może w praktyce się okazać, że ta zmiana dla zmiany niczego naprawdę nie zrodzi i nie zbuduje.

Przeobrażenia polskiej sceny politycznej nie oznaczają, iż wróci ona do klasycznego modelu. W tym klasycznym modelu i podziale sceny istotną rolę vis-à-vis sił centrowych czy prawicowych odgrywa lewica, której w Polsce w sensie partyjnym już prawie w ogóle nie ma. Wyrazista jest „Krytyka Polityczna”, osobną pozycję ma Kwaśniewski czy Cimoszewicz, ale formacja lewicowa jest w rozpadzie. To zresztą także jedna z przyczyn sukcesu Kukiza, że w jego działaniach niektórzy odnaleźć mogli część marzeń lewicowych.

Cechą wyróżniającą polskiej sceny politycznej jest więc nadmiar prawicowości, deficyt lewicowości i silna centrowość. Taka w typie europejskich partii ludowych, z korzeniami chadeckimi, rynkową otwartością w sprawach gospodarczych, ale i chłonnością na przemiany kulturowe. Tyle że ta ostatnia formacja przestała być czytelna w komunikacji ze społeczeństwem — potrzebuje wyraźnego lidera o charakterystyce Tuska, jego odejście zabrało właśnie tę czytelność.

.Tegoroczne wybory są dramatyczną lekcją dla polskiej polityki. Mądre jej wykorzystanie jest także nadzieją. Bo tak naprawdę, jest to wielka lekcja ucząca na nowo spojrzenia na cele i na sens polityki. Cele są oczywiste — dobro kraju i ludzi, co wymaga żmudnej pracy, a nie magicznego działania. Ale żeby ludzie rozumieli trochę bardziej, że to wymaga długiej drogi, a zarazem że jesteśmy na dobrej drodze — potrzebne jest usensownienie polityki oraz jej uspołecznienie. Czyli inny styl.

Kwestia stylu

 

.Czy ten inny styl ma szanse się wykluć?

Przecież II tura wzmocniła twarde kleszcze, w jakich znalazła się polska polityka. Tryumfalizm nienawiści zwycięskiego obozu zagrzmiał jak róg wezwania; smutne, że silniej niż głos zwycięskiego kandydata. To zakleszczenie to pisowsko-platformiane tragiczne spięcie. W języku racji oznacza ono naprawdę spór między proeuropejską racjonalnością rozwoju a kruszącą istotę integracji europejskiej pasją eksperymentów. PiS w Parlamencie Europejskim jest w grupie konserwatystów, ale Polska nie jest i nie powinna być Wielką Brytanią Camerona. W języku emocji ten klincz oznacza spór między patriotyzmem wykluczenia wszystkich mających bardziej kolorowe poglądy a patriotyzmem otwartym na wszystkich. U polityków emocja wykluczania — jak w tłumie skandującym przeciw Komorowskiemu na krakowskim Rynku w ostatnich minutach kampanii Dudy — buduje siłę własnej wspólnoty i tożsamości. Ale nie buduje wspólnej tożsamości dla wszystkich. Wyciszony, ale i zdystansowany wobec ludzkich problemów język Platformy też takiej wspólnoty w ostatnich czasach nie budował.

A polityka musi otwierać się na obywatelskie potrzeby uczestnictwa i wpływu na decyzje oraz rzeczywistość — nie dbamy o to w procedurach, postępowaniu, sposobie rozmawiania ze społeczeństwem czy poprzez traktowanie obywateli jako źródła naszej wiedzy.

Polityka musi ogniskować uwagę na człowieku: prawo jest dla człowieka, przedsiębiorca też jest człowiekiem. Rodzice nie są kategorią statystyczną — to ludzie; podobnie bezrobotni.

Wszyscy potrzebujemy polityki nastawionej na dobro publiczne i budowania dobra publicznego oraz dostępu do różnorakich dóbr jako czegoś, co jest dla nas wspólne. Edukacja, zdrowie, kultura — to dziedziny usług, ale nie handel. Efektywność reguł ekonomicznych musi się spotkać z otwartością na inwestowanie w ludzi poprzez rozwijanie dóbr publicznych. Nie wszystko zresztą da się zmierzyć. Nadmiar wyznaczania mierników prowadzi do tego, że skrzywiamy ludzkie potrzeby. Człowiek nie potrzebuje sprawdzającej się w testach wiedzy, ale umiejętności rozwiązywania problemów i nauczenia się tego, jak się uczyć.

Wszyscy chcemy sprawności państwa — to zmieniajmy przepisy, nastawienia, ale używajmy nowoczesnych technologii, bo we współczesnym świecie w nich kryją się rezerwy przyjazności, skuteczności w relacjach między państwem a obywatelami. To wszystko oznacza, że słabością w nieźle rozwijającej się Polsce jest właśnie brak dostatecznie mocnego nastawienia na człowieka i obywatela. Państwo jako takie nie jest słabe, ale kruche są jego najistotniejsze relacje. Bo państwo jest dla ludzi — to jedyny cel.

.Czy przełom polityczny, w którym będziemy uczestniczyć tego lata, pokaże taką gotowość na zmianę stylu w polskiej polityce? Za duże wymagania — ktoś powie. Przecież chodzi tylko o przewagę jednych nad drugimi we wpływie na władzę. Ale może przemyślenie lekcji z wyborów prezydenckich otworzy nas na lepszy kierunek zmian. Otworzy nasze głowy.

Bo ważne jest przede wszystkim: po co się rządzi — i dopiero wtedy staje się istotne: kto rządzi.

Michał Boni
25 maja 2015

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 26 maja 2015
Fot.Shutterstock