Rozmowa o „tym kraju”
Eryk MISTEWICZ: – Skąd się pani dowiedziała?
Katarzyna KALATA: – O konkursie? Z mediów. Wpierw dowiedziałam się, że został odwołany prezes ZUS, a potem, że będzie konkurs.
– I co sobie pani myśli?
– Pierwsze, co zrobiłam, to sprawdziłam wymagania. Jest to uregulowane systemowo, w statucie, w ustawie opisany jest bardzo dokładnie ten proces. Spełniam wszystkie wymagania. Mimo młodego wieku, 31 lat, mam 13 lat doświadczenia zawodowego.
– Czyli pracuje pani od 18 roku życia.
– Tak. Przy czym praca w sklepie nigdy mnie nie interesowała. Pierwsza moja praca to była asystentka księgowej. Księgowość, payroll, wie pan, że to może być ciekawe? Straszliwie mnie to zainteresowało. Pracując, kończyłam studia wieczorowe, chłonęłam wiedzę, wiedziałam, że muszę dobrze rozumieć mechanizmy. Wydział administracji na UW.
– „Studia wieczorowe, co to za studia, co ona wie” — czytała to pani o sobie?
– Starałam się nie czytać, ale mi podrzucali. A ja pamiętam ten czas, że wcześnie rano zaczynałam pracę, o siódmej rano już musiałam być w biurze, potem leciałam na uczelnię, wieczorem pisałam pracę, w międzyczasie chodziłam na angielski, dogrywałam różne inne rzeczy. Nikt mi niczego nie dał. I wie pan co, wtedy właśnie pokochałam prawo pracy i ubezpieczenia.
Pan się uśmiecha. To może brzmieć jak jakiś idealizm, ale pamiętam pierwsze wykłady z prawa pracy, ogromnie mnie to wciągnęło. To takie ciekawe. Praca magisterska była właśnie o prawie pracy. Promotorka przekonywała, że jest we mnie instynkt naukowca, dopingowała, abym aplikowała na studia doktorskie. Nie wiedziałam, czy się dostanę na te studia, ale znałam już temat pracy doktorskiej: „Przepisy ubezpieczeń społecznych w świetle konstytucyjnej zasady równości”.
– Ostro.
– Praca pod prąd, jak całe moje życie. W pracy udowadniałam, że przepisy ubezpieczeń społecznych nie traktują równo ubezpieczonych. Podważałam orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego, że bazują one [przepisy] na sytuacji budżetowej, są oderwane od konstrukcji, od teorii ubezpieczeń społecznych.
– Stąd decyzja o starcie?
– Miałam ambiwalentne uczucia, ale też dużo bieżącej pracy, pracy z klientami, którzy byli kontrolowani przez ZUS, byłam gdzie indziej potrzebna. Przygotowałam list motywacyjny, CV i zorientowałam się, że jest już za późno na wysłanie pocztą. Mąż wziął kopertę i złożył o 16.10. Na pięć minut przed zamknięciem, w ostatnim momencie, dostał potwierdzenie.
– I nagle: jedynie pani przechodzi do drugiego etapu ubiegania się o prezesurę ZUS.
– Zadzwoniłam do taty i zaczęłam się śmiać. A tatuś powiedział: „Córuś, coś ty najlepszego narobiła?”. Długo się śmialiśmy. Dopiero potem przyszła refleksja: co się stało, czy inni kandydaci byli tak słabi, przecież nigdy nie uważałam się za osobę nie wiem jak genialną. Mam w sobie pokorę, wiem, że dużo rzeczy nie wiem, i wiem też, że chcę się dowiedzieć, nauczyć. Nie znam się na wszystkim i nie uważam się za eksperta od wszystkiego.
Pierwszy etap to były dziwne pytania; dziwne, jak nie na prezesa tak ważnej instytucji. W 2012 r. Polska podpisała umowę o koordynacji ubezpieczeń społecznych — z jakim krajem? A przecież chodzi o to, aby przyszły prezes znał zasady ubezpieczeń społecznych, wiedział, jak się w nich poruszać. A co to ma za znaczenie, z jakim krajem podpisano umowę? Albo: w jakiej średniej wysokości wypłacono zasiłek pogrzebowy w ostatnim roku?
– Tę akurat informację trudno uzyskać, nie będąc wewnątrz systemu.
– Co więcej, sama forma tego konkursu powodowała już od początku, że nikt się nie chciał do niego zgłaszać. Czy ktoś, kto zna się na ubezpieczeniach społecznych, kto nie ma swojej firmy, jak ja, odważy się? Pytania testu były tak przygotowane, że nie sprawdzały przygotowania na prezesa, ale wiedzę ekspercką ściśle powiązaną z danymi statystycznymi. Nawet najlepsi specjaliści by na tym polegli. W pracy prawnika czy menedżera nie chodzi o to, aby znać dane, ważne, aby wiedzieć, gdzie szukać.
Albo inne pytanie do przyszłego prezesa ZUS: w jakim terminie należy zrobić szkolenia BHP? To przecież jest pytanie dla kandydata na behapowca, który chce podjąć pracę w ZUS, on to musi wiedzieć, on za to będzie dostawał pieniądze. Albo: umowa na zastępstwo i okres wypowiedzenia — trzy dni kalendarzowe, trzy dni robocze czy tydzień? Albo jeszcze: z jakiego okresu wyliczana jest podstawa zasiłku chorobowego? Przepraszam, po co to prezesowi ZUS? Moje zainteresowania to prawo pracy, ubezpieczenia, też zajmuję się outsourcingiem BHP, prowadzę firmę, więc wiedziałam. Ale naprawdę to nie są pytania w konkursie tej wagi, nie o to chodziło.
– To o co chodziło?
– Moja teza: chodziło o to, aby nikt w tym konkursie dalej nie przeszedł. Pojawiła się jednak Kalata. I pojawił się problem.
– Pani nie należy do żadnej partii politycznej?
– Nie. I nigdy nie należałam. Teraz pojawiają się jakieś propozycje, ale odmawiam. Nie miałam i nie mam na to czasu.
– Rodzina nie wpłacała nigdy nic na fundusze wyborcze? Jakieś cegiełki, sponsoring posła albo chociaż podsponsorowanie kampanii na prezydenta miasta?
– Nie (śmiech). Mój tata ma firmę hydrauliczną, moja mama ma sklep w Legionowie. Nie mam żadnych powiązań politycznych. Kalata to też nazwisko po mężu, bez związków z panią Anną, bez związków z żadnymi partiami. Zresztą nie wiem, czy oni [politycy] chcieliby mieć ze mną powiązania, bo jestem osobą szczerą i bezkompromisową w swoich poglądach. Tak, widzę pytanie w pana oczach, skąd ja się tam wzięłam.
– Troszkę.
– Startując w tym konkursie, uświadomiłam sobie, jaki drzemie we mnie patriotyzm. Dopiero teraz sobie to uświadomiłam, niedawno. Dopiero gdy po pewnym czasie do mnie dotarło. Ja tego wszystkiego nie czytałam. Nie czytałam forów internetowych. Dopiero gdy ludzie zaczynają zaczepiać mnie na ulicy, ludzie, którzy chcieli uwierzyć w to, że coś się w tym kraju zmienia.
Wie pan, to dziwne, ludzie do mnie listy piszą, odręcznie. Nie to, że mailem. Odręczne listy. Emeryci, renciści, ludzie z różnymi swoimi problemami. Przysyłają mi różne decyzje, absurdy z ZUS-u, zwracają się naukowcy ze swoimi badaniami, chcą ludzie naprawiać system, uwierzyli, że to może być możliwe. Gratulacje, słowa uznania za odwagę, miłe.
Tak jakbym niechcący uwypukliła to, co się dzieje wszędzie. I wszyscy zobaczyli, jak jest u nas w kraju.
– Czym dla pani jest Polska?
– To moja ojczyzna. To pierwsza odpowiedź, która mi do głowy wpadła. I naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że jest we mnie tyle patriotyzmu. Z dala trzymałam się od polityki — nie interesowało mnie to, nie interesowały mnie te kłótnie wieczne — tak zresztą jak większość moich rówieśników. Chodziłam na wybory, może nie na wszystkie, bo nie zawsze miałam na kogo głosować. Ale teraz jestem generalnie wkurzona. Jestem wkurzona tym wszystkim, co się dzieje. I nawet nie tyle tym, jak starano się mnie zniszczyć, pokazać, że jestem zero merytoryczne, ale tym wszystkim, co się dzieje w naszym kraju. Tym, że wydaje się nasze pieniądze na zasadzie sztuka dla sztuki, pokazuje się tuż przed wyborami jakieś chore projekty ustaw. Szybko, na już, kolejne ustawy, a ja się pytam: po co? Czy ja chcę żyć w takim kraju?
Chciałabym, żeby prawo tworzyli eksperci. Nie chcę, żeby system emerytalny tworzony był w odpowiedzi na chwilowe zapotrzebowania polityczne.
– Nikt pani nie powiedział: to niech się pani zapisze do partii? Niech pani wchodzi do struktur, niech pani działa w tych strukturach, wywalczy sobie miejsce na listach wyborczych, niech panią wybiorą na posła, niech pani zabiega, aby zostać ministrem…?
– Jestem pełna obaw. Chciałabym wierzyć, że coś się zmieni. Ale nie wiem, czy my jesteśmy wszyscy na to gotowi. Czy jednak te wszystkie nowe ruchy, które wejdą do Sejmu, nie skończą tak jak pan Palikot? A ja długo pracowałam na swoje nazwisko i wiem, że gdybym wystąpiła jako ekspert, gdybym weszła do Sejmu, to są układy, układziki, ręka rękę myje. Tego nie chcę, szkoda mi na to i czasu, i nazwiska. Widzę ratunek w Polsce rządzonej przez ekspertów, ale też wiem, jak bardzo jest to trudne do osiągnięcia.
Obecna klasa polityczna powinna odejść. Ledwo wczoraj miałam taką rozmowę: jeśli chciałabym zostać prezesem ZUS, to w przyszłej kadencji mam to obiecane. Ale ja tego nie potrzebuję, nie w ten sposób. Nie potrzebuję znać polityków, aby zarobić na chleb. Sama to zrobię, sama zarobię uczciwie.
– Mówi pani: patriotyzm. Dla wielu ludzi z pani pokolenia to są sprawy obce, przeszłe, wręcz zaprzeszłe: wojny światowe, powstania, Katyń. Szczególnie dla tych, którzy mają teraz 22 czy 23 lata. Dla głodnych sukcesu, aspirujących, nastawionych na przyszłość, na to, żeby się wybić, załapać.
– Mam siostrę w tym wieku i wcale nie widzę, aby przeszłość dla niej nie była ważna. Może to kwestia wychowania. Tata próbował nam przekazać wiedzę o różnych sytuacjach, które miały miejsce w Polsce. Ale to nawet nie historia jest ważna. Gdy patrzę na moją siostrę, widzę, że i ona, i jej znajomi, jej pokolenie — też są wkurzeni.
Wydaje mi się, że coś się zaczęło dziać w naszym kraju. Nie wiem, jak to się skończy. Nie wiem też, jak to nazwać. Wiem, że góra zawsze pęka od rysy. Wiem, że wszystko jakoś się odkłada, że wszystko działa, rezonuje.
– A to nie jest tak, że oni po prostu wyjadą, że wy wyjedziecie, jeśli nasze pokolenie, pokolenie 40-latków, mówi wam mniej lub bardziej bez ogródek, że nieszczególnie jesteście tu potrzebni? Komunikat był przecież jasny.
– Na zmywak? Po co pojechać na zmywak? Też mogłabym pewnie wyjechać. Pracowałabym na zmywaku i co by mi to dało?
– Mogłaby pani otworzyć choćby firmę konsultingu ubezpieczeniowego w Niemczech.
– Ale po co?
– Łatwiej, bardziej przejrzyste reguły.
– Nigdy nie miałam takiej potrzeby, żeby wyjeżdżać z tego kraju. Zawsze wierzyłam w to, że dzięki swojej ciężkiej pracy coś osiągnę tutaj.
Mam kredyt we frankach, mam dwóch synów, chcę po prostu zarobić na moją rodzinę, chcę normalnie żyć. Czy naprawdę nie mogę tego tutaj osiągnąć? Po co mam wyjeżdżać?
Wszystko, co robiłam od 18 roku życia, sprawiło, że jestem w tym miejscu, gdzie jestem. I nie potrzebuję niczyjego poparcia. Pracuję ciężko, jak wiele podobnych do mnie osób.
– I z taką myślą wchodzi pani na egzamin drugiego etapu konkursu na prezesa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
– To nie był egzamin. To była, a przynajmniej powinna być rozmowa kwalifikacyjna, tak jest to ujęte w ustawie. Egzamin przeprowadza się pomiędzy studentem a profesorem i nawet takie przesłanie ministerstwa, że to był egzamin ustny, tylko pokazuje tę atmosferę. Jeżeli ktoś ma być prezesem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, to się z nim rozmawia po partnersku. Pyta się go o wizję, misję, cele. Przygotowałam się do rozmowy, ale byłam też przygotowana na różne techniki negocjacyjne.
– Wylanie kawy, stanięcie za panią, z tyłu za pani plecami, zadanie pytania po angielsku, szybkie przejście na francuski, takie rzeczy się robi w trakcie rekrutacji, to normalne.
– Tak. Ale to był jakiś dziwny twór, egzamin, który w ogóle nie był partnerski. Od razu, od pierwszego kroku w tym budynku słyszałam, że po co mi to, że konkurs na prezesa to nie jest konkurs piękności ani kampania wyborcza. Zanim przyszła komisja, już dowiedziałam się, że nie jestem tu mile widziana.
Przed tą rozmową przeszłam jeszcze trzygodzinne testy psychologiczne, które pokazały, że się nadaję na funkcje kierownicze, że mam cechy przywódcze. Trudno było mnie wyeliminować też od tej strony.
– Pamiętam, sporo ludzi trzymało za panią wtedy kciuki. Trochę dla zasady. Choć większość uważała: nie wiadomo, jak to się stanie, ale prezesem pani nie zostanie.
– Zaczęło się od tego, żebym nie myślała, że to będzie krótki egzamin — on będzie długi i będzie bardzo, bardzo męczący. OK, myślę sobie, techniki negocjacyjne.
– Ile osób było po drugiej stronie stołu?
– Pięć.
– To byli profesorowie, eksperci?
– Nie. To byli urzędnicy z poszczególnych departamentów ministerstwa. Ale niech pan może też spojrzy na konkurs na szefa Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad albo na konkurs na prezesa Telewizji Polskiej, akurat teraz się odbywa.
– Wszyscy, absolutnie wszyscy wiedzą, jak to działa — o co chodzi — i właściwie mogą już powiedzieć, kto będzie prezesem: każdy oprócz pani. Bo uznała pani, że ma pani najlepszy wynik merytoryczny, zdobyła pani najwięcej punktów, zdała pani test psychologiczny i wszystko wskazywało na to, że zasiądzie pani w fotelu prezesa. Dla pani była to naturalna rozmowa kończąca wybór?
– Tak. A jak miałam to traktować? Przygotowywałam się, analizowałam wszystkie dane statystyczne, tabele, resztę znałam już ze swojej długoletniej praktyki zarówno jako teoretyk, jak i praktyk. Ale najbardziej zastanawiałam się nad wizją rozwoju, wizją zmian niezbędnych w ZUS. Tym przecież zajmuje się prezes, o tym — jak sądziłam — będziemy rozmawiali. Prezes nie wypłaca zasiłków, ale sprawia, że ZUS daje gwarancję najwyższej merytorycznej jakości, profesjonalizmu, dobrze zarządzanej instytucji.
Dziś ZUS niszczy ludzi, niszczy przeciętnego Kowalskiego, niszczy małe rodzinne firmy. W mojej wizji tej firmy ZUS ma być pomocny dla obywateli. Nie może być tak, że ZUS np. kwestionuje swoje poprzednie kontrole w zakresie umów o dzieło. Przepisy się nie zmieniły, a ZUS nakłada dziś ogromne kwoty składek wstecznie. Albo zaświadczenia o niezaleganiu ze składkami — mimo że firma nie zalega, ZUS nie wydaje zaświadczenia. A to zaświadczenie jest potrzebne dla klienta w postępowaniu przetargowym; jeśli nie ma zaświadczenia, firma nie może wystartować.
– O tym mówiła pani tym ludziom?
– Tak.
– I…?
– Żadnego poparcia dla przyjaznego ZUS-u, dla solidnej kilkupunktowej strategii zmian, którą przedstawiłam. Była reakcja drwiąca. Po prostu wykpiwano mnie śmiechem.
– Techniki negocjacyjne?
– Długo myślałam, że tak; że to taka dziwna technika rekrutacyjna.
– Stress-test?
– No właśnie. Sprawdzenie, jak sobie poradzę w najbardziej nieprzyjaznej atmosferze. Miałabym przecież zarządzać pracą 46 tysięcy pracowników, budżet ZUS-u to 200 miliardów złotych.
– Presja, aby to pani zakończyła tę rozmowę? Aby uraziła się i wyszła? Aby zrozumiała, że powinna się wycofać? Tak żeby z pani inicjatywy zakończono to postępowanie?
– Wciąż powtarzałam sobie, że jest to negatywna technika rekrutacyjna i nie mogę dać się sprowokować. Nie reagowałam więc na okrzyki, komentarze w tonie: co ja tutaj robię, czy naprawdę chcę być prezesem, to jest jakaś kpina, co ja sobie w ogóle myślę. Gdy w pewnym momencie użyłam w swojej wizji ZUS słowa „apolityczna”, jeden z członków komisji strasznie się zdenerwował i zaczął krzyczeć, że on wcale nie jest polityczny i co ja tutaj sugeruję, jak śmiem. Słowo „apolityczność” użyte przeze mnie podziałało na komisję jak płachta na byka. Naprawdę nie wiem dlaczego.
– Naprawdę nie wie pani?
– Mówiłam o sobie: jestem apolityczna, chcę zmian, chcę zrobić to i to.
– A gdyby pięć lat wcześniej, planując kiedyś zostanie prezesem ZUS, zapisała się pani do Młodych Demokratów albo innej partyjnej młodzieżówki, albo zostałaby pani asystentem posła, poseł by panią rekomendował, promował — może miałaby pani więcej szans?
– Ale to mi nie jest potrzebne. Gdybym została prezesem i ktoś próbował mnie uciszyć, postawić do pionu, gdybym nie mogła zrobić tego, co chcę zrobić, to ludzie by mnie zjedli, że nie realizuję tego, co zaplanowałam. A twarz mam tylko jedną. A więc musiałabym powiedzieć: sorry, nie dało się, sorry, taki mamy klimat.
Mam cywilną odwagę i może właśnie dlatego byłabym dobrym prezesem, bo nie jestem uwikłana w żadne układy polityczne. Nie zależy mi na tym, aby zawiązywać te układy. Poradzę sobie bez polityki. Nie są mi potrzebne koneksje, abym coś w życiu osiągnęła. Nie muszę mieć willi z basenem, nie mam parcia na szkło, na pieniądze, zwiążę koniec z końcem, dam sobie radę.
– Ale może wtedy byłoby łatwiej.
– Wtedy przede wszystkim coś by się zmieniło w tak ważnej instytucji. Przez chwilę wierzyłam, że jest zgoda na zmianę, na nową strategię działania ZUS. Wierzyłam przez chwilę w konkurs kompetencji, w ponadpartyjność, w propaństwowe podejście do tych spraw.
– Rozmowa była stenografowana?
– Nie. Gdy weszłam zostałam poproszona o wyłączenie telefonu. Potem mi go sprawdzono. Nie było protokolanta, spotkanie nie było w żaden sposób nagrywane.
– Słowo przeciw słowu.
– Tak. I nie mam pretensji, że nie zostałam prezesem. Nie podobała mi się jednak forma załatwienia sprawy, zakończenia. To nie są standardy cywilizacyjne, które są oczywiste. Na zewnątrz było dużo mediów, odmówiłam komentarzy, byłam też bardzo zmęczona, po tylu godzinach każdy byłby zmęczony. Poszłam na kawę. I nagle telefon z „Rzeczpospolitej”, że członkowie komisji wyszli i się wypowiadają na mój temat, że wykazuję rażący brak wiedzy i niekompetencji. Byłam bardzo zmęczona, ale się wkurzyłam. Hello, o co chodzi? Co oni próbują ze mnie teraz zrobić? To jest moje dobre imię.
Zaczęły się dziwne przepychanki. Rzecznik ministerstwa powiedział, że będzie protokół, że „się pisze”, że rozmowa była protokołowana. A przecież to nieprawda. Hello, o co tutaj chodzi? Co się próbuje ze mnie zrobić. Dowiedziałam się z mediów, że blokuję upublicznienie stenogramu. Jakiego stenogramu? Jak to „się pisze”, co „się pisze”? To przecież nie PRL, żeby pisać protokół w parę dni po kilkugodzinnym przesłuchaniu. Poprosiłam mecenasa, aby mnie reprezentował. Poprosiliśmy o udostępnienie protokołu z przesłuchania, bo ponoć taki jest. I wtedy się okazało: rozmowa nie była protokołowana, a jedyne, co jest, to półtorej strony informacji o naborze na konkurs.
– I teraz? Teraz, po pewnym już czasie.
– Śmiech. Śmiać mi się chce. Gdy to opowiadam, wydaje mi się, że to dobry kabaret. Przecież to powinno być w przypadku tak ogromnej i ważnej instytucji inaczej przeprowadzone, choćby przez firmę zewnętrzną, według transparentnych procedur. Zirytowało mnie i wkurzyło, że usiłowano na koniec zrobić ze mnie osobę niekompetentną. Metody jak z PRL-u.
Mam wrażenie, że wszyscy są już wkurzeni. Słyszę to wśród moich znajomych. Różnymi rzeczami są wkurzeni. Ale są wkurzeni. Ludzie są autentycznie wkurzeni. Ludzie mają dość.
– Warszawa to zawsze było miasto aspiracyjne. Tu można było odnieść sukces, tu ściągali ludzie głodni sukcesu, z miast, miasteczek najmniejszych. Wchodząc w Warszawę, zaakceptowali reguły gry. Z czasem coraz trudniejsze reguły, bo jednak kryzys, spowolnienie, firmy nie zatrudniają, dostać się na drabinę do korporacyjnego nieba coraz trudniej. W Warszawie wyraźniej chyba niż w każdym polskim mieście wiadomo, kto jest w polityce normalny, a kto szalony. Jest pani warszawianką. Dotąd tu większość głosuje na partię dającą młodym ludziom szanse…
– A która partia daje młodym ludziom szansę?
– A to nie jest oczywiste? Ursynów, Saska Kępa, Wilanów, Mokotów, Konstancin — to przecież wręcz symbole. Tam w każdych wyborach głosowało się na partię, która otwiera się na młodych ludzi, kieruje kraj ku nowoczesności, daje tym młodym szanse…
– A teraz jak zagłosowano? Na kogo zagłosowały osoby do 39 roku życia? Widział pan? Ludzie mają dosyć, naprawdę dosyć. Wśród ludzi z wyższych uczelni, wśród różnych znajomych widzę wkurzenie i chęć zmiany. W środowiskach akademickich, w firmach budowlanych, u klientów prowadzących mniejsze i większe biznesy słyszę wszędzie to samo: ludzie mają dość. Wszyscy są wkurzeni tym, co się dzieje. Albo da się to przekuć w dobrą zmianę, albo będzie jak zawsze.
Scyzoryk mi się w kieszeni otwiera, gdy widzę, jak traktuje się zmiany emerytalne, jak robi się z dnia na dzień ustawę, jak proponuje się byle co, byle jak. I przepraszam, ale nie mogę już tego słuchać. Przecież ci politycy, niezależnie, z jakiej partii, w ogóle o tym nie powinni opowiadać, przecież oni się w ogóle na tym nie znają. Długoterminowy plan zarządzania emeryturami powinien stworzyć kto inny.
– Naukowcy, ekonomiści, eksperci. Ale jeśli są naprawdę poważni, trzymają się z dala od polityki, coraz częściej z dala także od mediów. Jakby więc znikają. Może to faktycznie ich błąd? A może ich już nie ma?
– Są tacy ludzie, są. Ale nie wchodzą do polityki, większość po prostu się boi.
– Bez przesady. Czego?
– Że zostaną wywiezieni na taczkach, jak ja. Mam teraz propozycje, aby dzielić się swoją wiedzą, wziąć udział w takiej czy innej konferencji, ale zawsze za nimi stoją w mniejszej lub większej odległości partie. Takie czy inne partie — nie ma to dla mnie wielkiego znaczenia. Boję się takich sytuacji. Mówię: nie. Nie pójdę, nie dam twarzy.
Nie dam poparcia politykom. Ich czas już minął. To dziwne, że oni tego nie widzą, że jeszcze tego nie zrozumieli.
To oni zrujnowali, zniszczyli system, i robią to nadal. Zmian w systemie emerytalnym jest dziś tyle, że już nikt się nie może w tym połapać. ZUS wydaje decyzje w każdym wydziale inną, mimo że dotyczą tych samych spraw. Teczki mi puchną od spraw, które prowadzimy. I wygrywamy, trwa długo, ale wygrywamy. Dla ludzi.
Ustalmy raz zasady i się ich trzymajmy. Nie można zmieniać zasad systemu emerytalnego co chwilę, co wybory, dla poklasku; to nas do niczego nie doprowadzi. Stabilność, przejrzystość, dobre prawo — to jest potrzebne Polsce, nie tylko w kwestiach emerytalnych.
A to, co się teraz dzieje, ja już nie mogę tego słuchać. Regulacje emerytalne, tak istotne dla nas wszystkich, nie mogą być tak tworzone.
– Wróćmy do pani. Dwadzieścia lat do tyłu…
– Mam wtedy jedenaście lat. (śmiech)
– Złapała mnie pani. Więc dobrze: dziesięć, piętnaście lat temu. Wyjazd do Stanów. Nauczyłaby się pani języka…
– Mam certyfikaty, nawet dosyć mocne, coś tam umiem…
– …znalezienie trochę normalniejszego kraju. Nudna Szwajcaria — system emerytalny, obawiam się, że od XIX wieku w swych podstawach jest bez zmian, z jakąś ustawą jeszcze być może z 1860 roku. Albo Niemcy silnego prawa, przejrzystego, trochę nudnawa Belgia, multikulturowa Wielka Brytania, fantastyczna z sympatycznymi ludźmi Francja. Znalezienie miejsca w jakiejś korporacji, grupie reasekuracyjnej, kariera, możliwość dobrego wykształcenia synów…
– Lubię robić to, co kocham. Niektórzy, wiem, śmieją się ze mnie: jak można lubić przepisy systemu ubezpieczeń społecznych. A ja odnajduję się w tym. Jestem człowiekiem z wizją, za taką osobę się uważam. I ideą. Może to wyda się dziwne, ale nie wszystko robię dla pieniędzy, wielu osobom pomagam tak po prostu. Uważam, że tutaj też można zrobić dużo fajnych rzeczy. Nigdy ani na chwilę nie interesowała mnie emigracja. Mam poczucie własnej wartości. Wiem, kim jestem, wiem, co robię, co zrobiłam w życiu, i wiem, co jeszcze chcę zrobić. I wiem, że chcę to zrobić w tym kraju, w Polsce.
– Czegoś dowiedziała się pani o Polsce?
– Tak. Że nie jest tak łatwo, jak mi się wydawało. Że naiwna ta moja wiara, że ciężką pracą można coś osiągnąć.
– Wystartuje pani w następnym konkursie?
– Tak.
– Dlaczego pani nie wyjechała?
– Ale pan mnie męczy. Bo ja lubię ten kraj. Bo ja wciąż uważam, że tu też można osiągnąć sukces i godnie żyć. W tym kraju, w Polsce. Bo ja po prostu w to wierzę.
* * *
Alain Salles, dziennikarz „Le Monde”, jest mądrym człowiekiem. Znamy się od kilku lat; ostatnio znów przyleciał do Polski. Chciał zrozumieć, co się stało — teraz jeździ po Polsce i próbuje ocenić, co będzie dalej. Rozmawialiśmy o braku Donalda Tuska w polskiej polityce, o przyszłości Ewy Kopacz, o wyniku Pawła Kukiza, o pokoleniu 30-latków. Gdy uświadomiłem sobie, że przez znaczną część naszej rozmowy opowiadam Alainowi historię Katarzyny Kalaty, niedoszłej prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, postanowiłem zadzwonić do Pani Katarzyny. Spotkaliśmy się na kawie. I w ten sposób powstał ten tekst.
Eryk Mistewicz