
"Czy czeka nas bunt studentów? O proteście na polskich uniwersytetach"
.„Uniwersytet to nie firma, a księgowość nie jest królową nauk” — mówił podczas inauguracji roku akademickiego 2013/14 rektor Uniwersytetu Warszawskiego prof. Marcin Pałys. Z tymi samymi słowami na ustach niemal dokładnie półtora roku później studenci ogłosili protest przeciwko działaniom władz rektorskich.
Włodarze uczelni zaproponowali nowelizację regulaminu studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Przedstawiony Parlamentowi Studentów projekt obejmował szereg zmian, które spotkały się z wyraźnym sprzeciwem posłanek i posłów, a także zaproszonych gości. Tych ostatnich, rzecz jasna, była garstka — ot, kilka osób przychodzących na otwarte posiedzenia gremiów, w których nie zasiadają, żeby zabrać głos. Biorąc pod uwagę, że średnia frekwencja w wyborach do organów samorządu studenckiego na UW wynosi 6,73% (sic!), taką postawę można nazwać wręcz ekstremalnym aktywizmem, który nie zwiastuje buntu w środowisku studenckim.
Kiedy 3 marca 2015 r. prorektor ds. studentów i jakości kształcenia prof. dr hab. Marta Kicińska-Habior przybyła na posiedzenie Parlamentu Studentów, by zebrać uwagi parlamentarzystów i odpowiedzieć na ich pytania, gości było niewielu więcej niż poprzednim razem. Dało się jednak zauważyć zmiany: zazwyczaj otwarta dla wszystkich sala obrad została podzielona taśmami na sektory — dla posłanek i posłów, dla gości oraz dla szeroko rozumianej władzy wykonawczej. Ten ostatni sektor zgodnie zajęli przedstawiciele Zarządu Samorządu Studentów, Samorządu Doktorantów — i sama rektor Kicińska-Habior. Nie sposób było nie dostrzec symboliki tego podziału.
Cała akcja protestacyjna zaczęła się jednak przed zaplanowanym na 20 kwietnia VI posiedzeniem obecnej kadencji Parlamentu Studentów UW.
Członkowie Koła Naukowego Socjologii Publicznej stworzyli — jak to zwykle bywa w obecnych czasach — wydarzenie na Facebooku. Jego tytuł brzmiał: „Nie chcemy pisać dyplomów na akord! Protest przeciwko wprowadzeniu opłat za późniejsze złożenie pracy dyplomowej”.
Jak się okazało, zmiany wprowadzone w projekcie przez władze rektorskie nie były wystarczające. Studenci, którzy do ostatniego dnia studiów nie oddadzą pracy dyplomowej, mają według starego regulaminu studiów dwa lata, by złożyć pracę. Wznawiają się wówczas na dzień obrony, przystępują do egzaminu i otrzymują dyplom. Nie ponoszą w związku z tym żadnych opłat — Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zmusiło w ubiegłym roku uczelnie do zniesienia płatnych konsultacji, uznając tę praktykę za nielegalną. Uniwersytet proponuje jednak zmiany, które spowodują konieczność powtarzania przez znajdujących się w tej sytuacji studentów ostatniego cyklu seminarium dyplomowego, a to wiąże się z opłatą. Mimo ustalenia limitu na poziomie 1/5 opłaty za powtarzanie roku studiów oznacza to kwotę nawet 1,4 tys. złotych (w przypadku Wydziału Prawa i Administracji).
„Pokolenie klikaczy” nie poprzestało wyłącznie na „wzięciu udziału” w wydarzeniu na Facebooku. Co prawda spośród zdeklarowanych internetowo 2 tysięcy studentów na posiedzenie Parlamentu przyszło około stu, lecz nadal czyni to akcję największym protestem warszawskich żaków od lat. Organizatorzy nie zadowolili się tym, że udało im się doprowadzić do przesunięcia głosowania na kolejne spotkanie. Powstała akcja „Uniwersytet Zaangażowany” [LINK] i jej strona internetowa pod wiele mówiącym adresem www.uwtoniefirma.org. Przeciwnicy inicjatywy wskazują, że kwoty nie są wysokie (zależą od tego, o ile się spóźnimy, a zatem oddanie pracy miesiąc po terminie oznacza zaledwie 1/12 możliwej opłaty), a ich celem jest zdyscyplinowanie tzw. „wiecznych studentów”. Dlaczego zatem ta pozornie błaha kwestia budzi tak duże emocje?
.Studenci i świeżo upieczeni absolwenci mają najwyraźniej dość traktowania ich jako klientów instytucji świadczącej usługi edukacyjne. Taka wizja uczelni w ostatnich latach stała się szczególnie powszechna. Początkowo związana była z wyrastającymi jak grzyby po deszczu prywatnymi szkołami wyższymi, których reputacja w większości pozostawiała wiele do życzenia. Od pewnego czasu możemy jednak zaobserwować przeciwną tendencję — kolejne uczelnie niepubliczne tracą akredytacje, zmniejsza się liczba studentów płacących za naukę. Przynajmniej kilka prywatnych placówek rywalizuje coraz skuteczniej z państwowymi uniwersytetami, walcząc z wizerunkiem „fabryki dyplomów”. Ta ostatnia łatka przypinana jest jednak nierzadko szkołom z tradycjami. Trudno tego uniknąć, gdy Uniwersytet Warszawski — jedna z najlepszych uczelni w kraju — mieści w swoich murach ponad 50 tysięcy żaków.
Wyjście po raz ostatni przez bramę uniwersytetu coraz rzadziej oznacza wejście w świetlaną przyszłość. Choć wyższe wykształcenie nadal wpływa pozytywnie na sytuację na rynku pracy (bez względu na ukończony kierunek), to dyskusja nad rzekomą bezużytecznością kształcenia uniwersyteckiego powraca nieustannie. Apele o dostosowanie programów nauczania do potrzeb rynku pracy zdają się płynąć prawie zewsząd, lecz brak prognozowania tych potrzeb w perspektywie kilkudziesięciu lat. Nie każdy zresztą odnajduje się w wizji uczelni, która pełni funkcję służalczą wobec systemu ekonomicznego z jego zaletami i wadami. Właśnie przeciwko temu zdawał się występować prof. Marcin Pałys, kiedy mówił, że uniwersytet to miejsce, w którym tworzą się nowe idee. W jaki sposób niewielka zmiana w regulaminie studiów na UW miałaby stanowić zaprzedanie tej myśli?
Protestujący studenci, a także przyklaskujący ich postulatom pracownicy naukowi (w tej chwili pod listem poparcia pojawiło się ponad pięćdziesiąt podpisów profesorów, doktorów habilitowanych i doktorów) podkreślają, że „to właśnie Uniwersytet powinien w dzisiejszej rzeczywistości odgrywać rolę bezpiecznej przystani dla wszystkich tych młodych ludzi, dla których intelektualne borykanie się z tym światem stanowi (choćby przez krótki okres) autentyczną pasję”. Przytaczane przez organizatorów dane wskazują, że to właśnie najlepsi studenci najczęściej oddają prace po terminie. Jakże inna to wizja od tej, którą próbują przekazać nam media! Wszak artykuł na temat akcji, opublikowany przez TVN24, nosił przez pewien czas tytuł „Wieczni studenci nie chcą płacić”…
Najzdolniejsi przedstawiciele społeczności akademickiej chcą pisać przemyślane, dopracowane rozprawy dyplomowe. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że rozwiązaniem może być nauka lepszego planowania pracy, ale to tylko złudzenie. Studia w Polsce są przeładowane zajęciami aż do końca ostatniego roku magisterium. Niewielkie fundusze przeznaczane na stypendia, ponadto rozdzielane według sztywnych, archaicznych kryteriów, powodują, że studenci zmuszeni są do podjęcia pracy — nierzadko niemającej nic wspólnego z pożądanymi przez ich późniejszych pracodawców „praktycznymi kompetencjami zawodowymi”. Istnieją również studenci-rodzice — zjawisko, o którym do niedawna w ogóle się nie mówiło. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej dzięki staraniom Niezależnego Zrzeszenia Studentów ogłosiło niedawno projekt „Maluch na Uczelni”, który ma wspierać tworzenie żłobków i klubów dziecięcych przy szkołach wyższych. Pozostaje jednak obawa, że minie sporo czasu, zanim uczelnie zaczną być dumne z tego, że były w stanie wykształcić rzetelnie studentkę lub studenta, którzy jednocześnie pracowali i opiekowali się dzieckiem.
Kto może stanowić największą przeszkodę dla studenckich strajków?
Paradoksalnie, twórczy bunt żaków może zostać stłumiony przez ich własne środowisko. Od dawna nie istnieje bowiem coś takiego jak „społeczność akademicka” czy „kultura studencka”.
Wśród półtora miliona polskich studentów są uczestnicy studiów dziennych, wieczorowych i zaocznych; adepci socjologii, informatyki, chemii, polonistyki i gender studies; przyszli prawnicy i przyszłe przedszkolanki. Są ci, którzy zgłębiają jednocześnie dwie czy trzy dziedziny i studiowanie zajmuje im cały ich czas, z krótkimi przerwami na sen i jedzenie. Z drugiej strony mamy osoby, które przychodzą na uczelnię na kilkoro zajęć w tygodniu, jeśli w ogóle. Nie brakuje osób zatrudnionych na umowach śmieciowych, dorabiających w barach szybkiej obsługi, lecz obok nich wyrastają studenci-przedsiębiorcy czy ci, których przed ukończeniem studiów rekrutują instytucje finansowe.
Czy my, studentki i studenci, mamy wspólne interesy, których chcemy bronić? W 2011 roku nasza społeczność, jeśli takowa istnieje, bez żadnego strajku dopuściła do wprowadzenia opłat za drugi kierunek studiów. I choć to sprzeciw studentów doprowadził sprawę przed Trybunał Konstytucyjny, który orzekł o niezgodności przepisów z ustawą zasadniczą, nie okupowaliśmy wówczas budynków rządowych. Gdy dziś na 50-tysięcznym Uniwersytecie Warszawskim organizowany jest protest, obecność na Facebooku deklaruje 2 tysiące osób, a w rzeczywistości pojawia się stu demonstrantów. Przyjmując poprawkę na tego rodzaju internetowy „aktywizm”, pozostaje nam czekać na chwilę, gdy 50 tysięcy ludzi będzie zdolne choćby do kliknięcia „wezmę udział”, a fizycznie obecnych będzie ponad tysiąc osób.
A w skali kraju? Ta proporcja oznacza półtora miliona uczestników wirtualnych i 75 tysięcy rzeczywistych. Przy takim zorganizowanym proteście nie musielibyśmy nawet palić opon. Wystarczyłoby przyjść — trzeba tylko mieć po co.
Kacper Van Wallendael