Eryk MISTEWICZ: "Tu nie będzie rewolucji. Tu nie będzie zmiany"

"Tu nie będzie rewolucji. Tu nie będzie zmiany"

Photo of Eryk MISTEWICZ

Eryk MISTEWICZ

Prezes Instytutu Nowych Mediów, wydawcy "Wszystko co Najważniejsze".  www.erykmistewicz.pl

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

„Wejdę w coś pod dwoma warunkami: że będzie to coś w polskiej polityce nowego i że będzie miało szanse powodzenia”.
(b. parlamentarzysta, kandydat w różnych wyborach w ostatnich 25 latach z list UD, UW, PO, Lewicy i Demokratów, PSL)

.Lubię prowadzić znajomych przejściem między Nowym Domem Poselskim a głównym budynkiem Sejmu. Wzdłuż korytarza znajdują się skrzynki z listami do posłów. Tam przychodzą listy od wyborców, ważne pisma, wezwania, deklaracje, listy poparcia i protestu. To, na co zwracam uwagę znajomym, to ogromna maszyna stojąca tuż obok. Wielki metalowy stół, na który wykłada się listy, oddzielając te, które są ważne — np. z zaproszeniami od ambasad czy instytutów sztuk filmowych na projekcje — od tych, w których ktoś czegoś od posła chce, czegoś się domaga, czegoś od niego żąda. Jeden ruch ręką, i listy te trafiają na koniec stołu. Wciśnięcie czerwonego przycisku. Tak, wszystkie głosy ludu, wyborców danego posła, ale i głosy zbiorowe, podpisy pod ważnymi sprawami, tak zbierane w jakiejś istotnej dla społeczności sprawie, trafiają do zmielenia.

Symbolem polskiej demokracji stają się podpisy pod żądaniem przeprowadzenia referendum bądź wprowadzenia takiego czy innego rozwiązania ustawowego niezależnie od tego, czy jest ich sto tysięcy, czy milion, czy dziesięć milionów, niezależnie też od tego, za których rządów są zbierane, trafiające do niszczarki. Bez najmniejszej nawet dyskusji Wysokiej Izby. Bez dyskusji, do której nie dopuszcza większość sejmowa.

Co ważne: niezależnie od tej większości, niezależnie od partii, niezależnie od czasu.

.Jean-Paul Sartre jeden ze swoich esejów zatytułował: „Élections, pièges à cons”, czyli: „Wybory, pułapka na głupców”.

* * *

.Wyborca nie jest posłowi do niczego potrzebny. Stanowi tylko obciążenie, kłopot.

Nie jest potrzebny do wybrania go na nową kadencję. Przede wszystkim dlatego, że nowa kadencja będzie dopiero za dwa, trzy lata. Do tego czasu być może poseł zmieni klub, a może i znajdzie sobie inne zajęcie, lepiej płatne. Tylko najgorsze miernoty zostawać będą w Sejmie za osiem, dziesięć tysięcy zł, skoro można wybrać się do Strasburga, Brukseli, a ostatecznie do spółek skarbu państwa. Nie trzeba być – będąc politykiem – posłem, naprawdę.

A nawet jeśli poseł zdecyduje się kandydować od nowa, to nie wyborca decyduje o jego szansach, lecz sekretarz generalny, prezes, przewodniczący. To od jego woli, całkowicie wolnej, nieobciążonej jakimikolwiek mechanizmami demokratycznymi, zależy miejsce na liście, które zajmie kandydat.

Teoretycznie to długi wybór, od rady powiatu począwszy, poprzez poszczególne szczeble władz partii, prowadzi do zajęcia takiego, a nie innego miejsca na liście wyborczej. W praktyce miejsca na listach ustalane są w przetasowaniach do ostatniej chwili przed zgłoszeniem ich do Państwowej Komisji Wyborczej. Kandydaci, którzy już rozpoczynali kampanię w Łódzkiem, dowiadują się, że mogą startować w Łódzkiem z siódmego miejsca lub z drugiego, ale w Lubuskiem. Ich wybór. Ich wolny wybór.

Tasowanie list przedwyborczych jest wzmocnieniem nieformalnego układu rządzącego partią. Każdą partią. W każdej partii są Grzegorze, Joachimy, Sebastiany. Uwieszając się u ich klamek na kilka miesięcy przed wyborami, spijając z ich ust wypowiadane mądrości, realizując bez zmrużenia powiek najbardziej nieprawdopodobne polecenia, kandydat może dotrwać do zajęcia wysokiego miejsca na liście wyborczej. Im lepiej będzie wykonywać ich polecenia, tym wyższą pozycję zajmie.

Ostateczną decyzję wyraża prezes, przewodniczący partii. Jednak najczęściej dla najzwyklejszego ludzkiego spokoju ceduje ją na swoich sekretarzy. Tak rośnie ich rola.

A wyborca? Doprawdy nikomu i do niczego nie jest w tym systemie potrzebny.

.Badania źródeł nowych ruchów protestu w Europie przeprowadzone przez prof. Mary Kaldor w London School of Economics pokazują, że u podstaw tych ruchów nie leży już, jak dotąd, sprzeciw wobec takiej czy innej decyzji rządu, lecz raczej generalne przekonanie o kresie demokracji, słabnięciu instytucji demokratycznych, przejmowania państwa przez potężne grupy interesów – z obywatelami przekonanymi, że nie mają już sił, aby doprowadzić do zmian. Stąd tak wielki potencjał, wręcz rewolucyjny, nowych ruchów protestu w Europie.

* * *

.Czy poseł X może zająć ważne stanowisko, gdy ciało statutowe partii powierzyło to stanowisko już posłance Y? Gdy już wszystkie drogi demokratyczne zostały wyczerpane, odwołania nie zostały przyjęte, ponowne głosowanie jest niemożliwe? Co wówczas?

Demokracja nie jest systemem bez skaz. Wystarczy, że poseł X zgłosi się, że przeniesie uchwałę partii do pokoju, w którym zostanie wpisana w system.

I w drodze do tego pokoju na chwilę wejdzie do swego pokoiku.

I tak, w swoim pokoiku, zmieni uchwałę.

I z tak zmienionej uchwały wynikać będzie, że to on, poseł X, został wskazany na ważną funkcję przez ciało statutowe, a nie posłanka Y.

Można? Można.

.A wyborca? Czy wyborca komukolwiek do czegokolwiek jest tu potrzebny?

* * *

.Ten cytat z Willy’ego Brandta, kanclerza Niemiec, sprzed trzydziestu lat, wciąż wraca w kolejnych analizach stanu demokracji w Europie:

„Zachodniej Europie pozostało jeszcze od dwudziestu do trzydziestu lat demokracji; później zdryfuje ona, pozbawiona steru i napędu, na otaczające ją morza dyktatury, a to, czy dyktat przyjdzie ze strony politbiura, czy junty, nie będzie robiło wielkiej różnicy”.

* * *

.Ruchy i organizacje społeczne. Teoretycznie mogą być problemem, teoretycznie mogą doprowadzić do zmiany. Ale tylko teoretycznie.

Po to partie polityczne rozbudowały swoje think tanki, aby stworzyć sprawny system „przepompowywania” tego, co wynaleźli Fenicjanie, a bez czego trudno jest „robić politykę”.

Think tanki partyjne nie tworzą z reguły wartości własnych, wciągają za to tych, którzy wydają się aktywni, z pasją zmian. Proponują im współpracę, granty, wspólne projekty podnoszące jakość ich pracy.

W sposób perfekcyjny energia protestu zamieniana jest w energię wzmacniającą system.

Widziałem niejednokrotnie, jak kupowane są ciekawe, rokujące projekty zmiany w polskiej polityce. Jak otorbiane są nagrodami, wspólnymi kolokwiami, panelami dyskusyjnymi, jak ciekawe idee rozmywają się w konieczności dopasowania ich do warunków zamówienia. Jak sensowni ludzie tracą czas na zdobycie kilku groszy (dobrze, czasami kilku milionów groszy) z takiego czy innego grantu. Przede wszystkim tracąc czas.

To pierwszy sposób, a więc pieniądze. Zasypanie nimi tych, którzy chcą zmieniać system.

Do perfekcji opanowała tę metodę grupa nestorów unijnych. Stworzyli system, w którym nie sposób reformować Unii. Nowi posłowie do Parlamentu Europejskiego, szczególnie z krajów na dorobku, szybko dowiadują się, że mogą w systemie tym dużo, czasami bardzo dużo zarobić — nawet do 150 tys. zł miesięcznie, korzystając z całkowicie legalnych systemów stworzonych przez biurokrację unijną, ale nie powinni dotykać się poważnej polityki. W niej zresztą i tak niczego nie osiągną. To temat na odrębny tekst.

Tak jak korumpowani są działacze społeczni, tak też, na wyższym nieco poziomie, uspokajani są politycy w systemie unijnym. Od lat.

* * *

„Rewolta pro-Net-ariuszy” — termin autorstwa Joëla de Rosnaya, który w całkiem ciekawym eseju, napisanym jeszcze przed arabską wiosną, wyłożył, jak wielka jest siła zmiany zaklęta w Internecie — nie ma szansy się wydarzyć. Wolny, nieco wręcz libertariański Internet, który mógłby kipieć dynamizmem i rewoltą, zamienił się w ostatnich latach w coraz lepiej kontrolowane narzędzie nadzoru nad społeczeństwem.

Wielkie korporacje świata nowych mediów, z Google i Facebookiem na czele, stały się strażnikami ładu społecznego. I to nawet w nie do końca demokratycznych zakątkach świata.

.Jeśli ktoś miał nadzieję, że zmiana przyjdzie z sieci, musi nie zauważać dosyć oczywistego faktu: Internet jest dziś przede wszystkim perfekcyjnym narzędziem kontroli, monitoringu, identyfikacji ognisk zapalnych, kierowania zainteresowania dużych grup społecznych w taką, a nie inną stronę,  zarządzania jednostkami i tłumem.

A jeśli coś pójdzie nie tak, Internet w każdej chwili można po prostu wyłączyć.

* * *

.Działacze społeczni wciąż przekonywani są przez posłów, senatorów, ministrów, działaczy opozycji, sędziów, dziennikarzy, politologów i liderów opinii, że niczego nie są w stanie zmienić poza systemem.

Przekonywani są, że największą formą docenienia ich jest możliwość, że przestąpią próg Sejmu — tej Świątyni Demokracji — że będą mogli zabrać głos i przedstawić swoje postulaty w trakcie obrad komisji sejmowej.

Przekonywani są, że innej drogi nie ma; że trzeba reformować, reformować i reformować; że trzeba zgłaszać swoje postulaty, zainteresować nimi posłów, senatorów, taką czy inną kancelarię.

Przekonywani są, że oczywiście ich pomysły są słuszne. I już, zaraz, niedługo, może jeszcze przed wakacjami, a na pewno w czasie następnej kadencji zostaną potraktowane poważnie.

Tak, na pewno w czasie następnej kadencji. Na pewno.

* * *

.José Saramago, laureat Nagrody Nobla, w powieści „Miasto białych kart” opisuje taki oto obraz: zwyczajne, niejako rytualne wybory gdzieś na peryferiach Europy. Komisje wyborcze od rana oczekują na pierwszych wyborców, pierwszym przychodzącym do lokali wyborczych wręczają tradycyjne miejscowe kwiaty. Kilka razy w trakcie dnia centralna komisja wyborcza podaje wskaźniki frekwencji. Nic, absolutnie nic nie łamie rytuału.

Sensacja wybucha dopiero po podliczeniu głosów. Okazuje się, że liczba ważnych głosów nie sięga nawet 25 procent — partia prawicy zwycięża z 13 procentami, partia centrum otrzymuje 9 procent, a lewica 2,5 procent. Ułamek procenta kart to karty uszkodzone. Natomiast wszystkie pozostałe karty, ponad 70 procent oddanych głosów, to karty puste. Zaskoczenie totalne — rządu, opozycji, liderów opinii, socjologów, politologów, dziennikarzy. Większość kart to karty puste!

Dlaczego oddano nieważne głosy? Czego chcą ci, którzy takie głosy wrzucili do urn? Nie zostali w domach, poszli do wyborów, jednak nie wskazali żadnej z partii. Dlaczego? Jeśli nie pasuje im rząd, mogli przecież wybrać partię opozycyjną, taką lub inną, pełną paletę. Ale jaki sens ma oddawanie pustego głosu? Jakie są ich postulaty? Kto jest ich liderem, formalnym reprezentantem? Jak się zorganizowali? Jak podjąć z nimi rozmowy? Kto je może prowadzić — i z kim? Jeśli im wszystko nie pasuje, to dlaczego nie urządzili wiecu pod parlamentem? Co się, do diaska, dzieje?

Niestety, wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi, zwiększając tylko poziom frustracji demokratów — zarówno tych z rządu, jak i z partii opozycyjnych. Frustracja politologów, ekspertów, dziennikarzy osiągnęła szczyty, gdy okazało się, że nie sposób wskazać ideologów czy organizatorów tej akcji. Nie została ona zaplanowana ani przygotowana. Śledztwo, bardzo drobiazgowe, nie wykazało, aby ktokolwiek chciał na ten temat przed dniem wyborów dyskutować, nie było żadnego wpisu na ten temat na Twitterze ani na Facebooku, nie zarejestrowano żadnej rozmowy na ten temat bądź to przez telefony stacjonarne, przez sieć komórkową, bądź przez Skype’a. Nikt nikogo nie namawiał. Nikt niczego takiego innym nie proponował.

Większość populacji — co wydaje się nieprawdopodobne — wpadła w jednym czasie na ten sam pomysł: pójść do wyborów i oddać pusty głos.

    Rząd nie miał nikogo, z kim mógłby negocjować, kogo mógłby aresztować, zaszantażować albo pozyskać.

Frustracja rządu odzwierciedlała frustrację obywateli. Po tygodniu strachu ponowiono wybory. Tym razem aż 83 procent ludzi oddało puste głosy.

.Gdy do książki Saramago wraca Iwan Krastew w „Demokracji nieufnych”, ciekawej pozycji wydanej niedawno przez Krytykę Polityczną, zauważa, że taki bunt mógłby wydarzyć się dziś niemal wszędzie w dzisiejszej Europie. Wszędzie bowiem w Europie nastawienie do demokracji można opisać jako mieszaninę pesymizmu i gniewu.

* * *

.Uważam, że są trzy warunki prawdziwej zmiany w polskiej polityce. Pozwolę sobie więc przedstawić je ku dyskusji.

1. Zmiana poza systemem

.Zmiana bez partii. Zmiana bez wyboru sekretarza, bez czekania na wpisanie do rejestru stowarzyszeń, partii politycznych. Zmiana bez rejestracji w stosownym urzędzie, bez wyboru skarbnika, bez zużywania energii na wybór komisji skrutacyjnej, bez budowania struktur partyjnych.

Zmiana bez startu w wyborach, bez organizowania komitetu wyborczego, bez tumultu i przepychania się przy tworzeniu list wyborczych.

Zmiana bez gabinetu cieni, bez kandydata na premiera, bez kandydata na prezydenta. Zmiana bez czekania na ostateczne przeliczenie głosów i podanie przez PKW, czy zmiana jest możliwa.

Zmiana bez wchodzenia na listy wyborcze innych partii. Zmiana bez wchodzenia w sojusze, bez tworzenia koalicji. Zmiana bez wchodzenia do Sejmu.

.Zmiana bez wstępowania z jakąkolwiek prośbą do obecnego systemu. Zmiana bez czekania na najmniejszą nawet zgodę. Zmiana bez ustalania trasy przemarszu, miejsca, czasu i celu.

Zmiana bez tego, co w każdej chwili można rozwiązać, zakazać, przejąć. Zmiana bez partii, związku zawodowego, stowarzyszenia, kościoła, zboru, organizacji, klubu, ruchu.

.Zmiana bez pieniędzy z grantów na rozwój debaty publicznej i społeczeństwa obywatelskiego, bez szkoleń z systemów wyborczych i modeli skutecznego fundraisingu, bez wpisywania się w formułę dotacji. Zmiana bez donatorów.

Zmiana bez czekania, aż się spodoba, aż zyska poklask, nagrodę i opis w „Dużym Formacie”.

Zmiana bez oczekiwania na aprobatę.

Zmiana z odrzuceniem zaproszenia do telewizyjnej debaty.

Zmiana bez akceptacji dla dotychczasowego systemu dokonywania zmiany.

2. Zmiana bez twarzy

. Zmiana bez przywódcy. Zmiana bez konstytuowania się ciał statutowych, bez zarządu, bez kierownictwa, które można kupić, zastraszyć, zaszantażować, złamać.

Zmiana bez lidera. Zmiana bez tych, którzy zanim zostali prezesami (przewodniczącymi, sekretarzami generalnymi) swoich partii, skręcili już niejeden kark i złamali niejeden kręgosłup.

Zmiana bez zawodowych rewolucjonistów, zawodowych polityków, zawodowych senatorów, zawodowych posłów i zawodowych telewizyjnych celebrytów. Zmiana bez tych, którzy na najmniejszą nawet zapowiedź zmiany ustawiali się w ostatnich dwudziestu latach pod drzwiami polityka, aby zaproponować współpracę w realizacji zmiany.

Zmiana bez twarzy, którą można promować, pokazywać, obsypać nagrodami dla najprzystojniejszych i najinteligentniejszych działaczy przyszłości. Zmiana bez lidera, który będzie marnotrawił energię dla zaspokajania swego ego.

Zmiana z twarzą Guya Fawkesa.

3. Zmiana bez programu

.Zmiana bez postulatów. Zmiana bez oczekiwań, których spełnienie w ciągu określonego czasu oznaczać będzie odwołanie zmiany, zakończenie zmiany, anulowanie zmiany. Zmiana bez siadania do stołu rozmów, bez warunków wstępnych, bez negocjacji.

Zmiana, która nie sprowadza się do zmiany jednej partii na inną partię; jednego prezydenta, premiera, ministra — na innego.

.Zmiana pozbawiona programu. Zmiana bez wewnętrznej dyskusji, sporu programowego w dymie cygar czy e-papierosów. Zmiana bez utarczek słownych i prób znalezienia kompromisu pomiędzy tymi, którzy chcą więcej wolności dla transwestytów, a tymi, którzy chcą więcej pieniędzy na wydawanie konserwatywnych periodyków.

.Tak, to byłaby zmiana, zmiana rzeczywista, zmiana autentyczna, zmiana prawdziwa. Możliwa do przeprowadzenia?

Eryk Mistewicz
27 lutego 2015

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 marca 2015
Fot. Eryk Mistewicz