Dziś jak wczoraj. Czy demokraci odzyskają wyborców środka?
Historia, jak się okazuje, lubi się powtarzać. Tak jak w latach 60., również dzisiaj większość wyborców to ludzie „średni” – pod względem wieku, dochodów i poglądów, przeważnie religijni i o religijnych wartościach, kochający swoje niedoskonałe rodziny i dbający o dzieci. Jeśli demokraci będą ignorować ich codzienne problemy, jak inflacja czy przestępczość, a także środowisko wzrastania dzieci, pozbawiane trwałych fundamentów, a skupią się na „modnych” kwestiach aktywistów, obecnych głównie w mediach społecznościowych, dalej będą przegrywać – pisze Michał KŁOSOWSKI
.W przeddzień zaprzysiężenia Donalda Trumpa dokonuje się w amerykańskiej polityce wyraźna zmiana. Partia Demokratyczna, niegdyś kojarzona z wiarą i wsparciem ze strony religijnych wyborców, zmaga się ze spadkiem poparcia w tej grupie. Dane są bezlitosne: podczas gdy w latach 90. aż 63 proc. demokratów deklarowało wiarę w Boga, obecnie odsetek ten spadł do 39 proc. Tymczasem republikanie pozostali względnie stabilni, tracąc jedynie 4 punkty procentowe w tej kategorii, mimo że część ekspertów nazywa amerykańską prawicę postreligijną. Zmiany te wpłynęły na kształtowanie się tzw. „luki Boga” w amerykańskiej polityce, gdzie religijność stała się domeną republikanów, a sekularyzm – demokratów. Podział ten odnieść można zresztą nie tylko do amerykańskiego podwórka.
Religia i polityka – nowe podziały
.Zgodnie z badaniami Pew Research z 2024 roku afiliacja religijna staje się jednym z najważniejszych czynników determinujących preferencje wyborcze. Ateiści i agnostycy stanowczo popierają demokratów (odpowiednio 84 proc. i 78 proc.), natomiast chrześcijanie – niezależnie od denominacji – skłaniają się ku republikanom. Zjawisko to szczególnie widoczne jest wśród amerykańskich Latynosów, gdzie republikanie zdobywają coraz więcej głosów zarówno wśród ewangelikalnych, jak i katolickich wyborców. Zmiany te zachodzą pomimo intensywnych wysiłków demokratów na rzecz inkluzywności i równości, które w ostatniej kampanii Kamali Harris były w końcu jednymi z głównych jej haseł. Jednym bowiem z głównych problemów, z jakimi mierzy się Partia Demokratyczna, są kwestie kulturowe. Aborcja, tożsamość płciowa czy prawa rodzicielskie to tematy, które nie tylko dzielą amerykańskie społeczeństwo, ale także alienują religijnych wyborców – tożsamość religijna jest silniejsza niż orientacja polityczna; silniejsza jest też, niż na ogół się sądzi. A wielu religijnych wyborców uważa, że demokratów bardziej interesują radykalne trendy kulturowe niż tradycyjne wartości, takie jak rodzina czy wspólnota, o kwestiach ekonomicznych nie wspominając.
Są ku temu zresztą liczne przykłady. Wypowiedź Baracka Obamy z 2008 roku, kiedy stwierdził on, że ludzie z klasy pracującej „trzymają się broni lub religii” w obliczu trudności, z którymi muszą się mierzyć na co dzień, wciąż odbija się szerokim echem; jej dalekie odgłosy słychać było również w ostatniej amerykańskiej kampanii prezydenckiej. Gubernator Michigan Gretchen Whitmer została oskarżona o drwiny z Komunii Świętej, co wywołało burzę krytyki wśród katolików, a co za tym idzie, drastyczny spadek poparcia pani gubernator w tej grupie. Takie incydenty potwierdzają odczucie wielu wyborców religijnych, że elity demokratów patrzą na nich z góry; potwierdzają, że stary konflikt, elity kontra lud, przybiera na sile. „Twoja jest krew, a ich jest nafta!”, pisał Tuwim – patrząc na politykę XXI w., trudno nie przyznać mu racji.
Jak republikanie zyskali przewagę?
.Sukces republikanów w przyciąganiu wyborców religijnych, czego dowodem jest zwycięstwo Donalda Trumpa, wynika właśnie z tego: ze zdolności do łączenia kwestii kulturowych z ekonomicznymi, podlewanej umiarkowanym sosem tradycji. W obliczu rosnącej inflacji i niepewności gospodarczej republikanie skutecznie przekonują, że ich polityka jest zgodna z tradycyjnymi wartościami i lepiej odpowiada na potrzeby zwykłych Amerykanów; stawiają na rodzinę i pracę, wartości zbieżne chociażby z katolicką nauką społeczną czy tzw. racjonalnym podejściem ogółu. Ponadto twarde stanowisko w sprawach takich jak ochrona praw rodzicielskich czy ograniczenie dostępu do aborcji przyciąga wyborców, którzy czują się zaniedbani przez demokratów, umieszczających na sztandarach hasła rewolucji kulturowej i antyreligijnej, które wywołują niepokój związany z przeszłością; niepokój, na który od wieków jednym z remedium była religia instytucjonalna i wiara osobista, której mimo wszystko nie udało się ze świata wytępić.
Co więc musiałoby się wydarzyć, aby demokraci byli zdolni do odzyskania religijnych wyborców, przeważnie stanowiących wyborcze, umiarkowane centrum? Biorąc pod uwagę, że trendy z Ameryki niezwykle szybko rozchodzą się w krajach Europy, warto się temu przyjrzeć.
Religia jako klucz do przyszłości
.Po pierwsze, aby cokolwiek zmienić, amerykańska Partia Demokratyczna musiałaby dokonać poważnych zmian. Przesunięcie narracji w kierunku wartości wspólnych, takich jak rodzina, praca i sprawiedliwość społeczna, to rzecz podstawowa. Po drugie, liderzy demokratów powinni stworzyć przestrzeń do otwartego dialogu na temat religii w ramach partii, unikając alienacji kandydatów i wyborców religijnych, a przede wszystkim zaprzestając wyśmiewania religii i wartości związanych z wiarą. Po trzecie, musieliby być w tym szczerzy. I właśnie ta wiarygodność jest kluczem, ale wymaga pracy i czasu. Po przegranych wyborach i w obliczu kolejnej kadencji Donalda Trumpa moment wydaje się jednak doskonały na przedefiniowanie tożsamości amerykańskiej Partii Demokratycznej.
Zaryzykuję tezę, że przykładem takiego podejścia może być strategia Joe Bidena, który jako praktykujący katolik często odwoływał się do swojej wiary w publicznych wystąpieniach. Oczywiście, problemem w ostatnim czasie był wiek amerykańskiego prezydenta, co przyczyniło się do zdekonstruowania i zdezawuowania jego postaci w sieci. Jednak choć jego stanowisko w sprawie aborcji wywołuje kontrowersje, zdolność Joe Bidena do łączenia religii z polityką może stanowić wzór dla demokratów. W końcu to między innymi był klucz do sukcesu wyborczego w 2020 roku. W tym kontekście postawienie na kojarzoną z rewolucją kulturową Kamalę Harris było po prostu błędem demokratów.
Ameryka bowiem mimo wszystko pozostaje krajem głęboko religijnym i rola wiary w tamtejszym życiu publicznym nie słabnie. Wiara nie jest jednak ani konserwatywna, ani liberalna, ani lewicowa. Partia, która zdoła połączyć kwestie ekonomiczne z wartościami duchowymi, ma szansę zbudować trwałą przewagę wyborczą, nawet jeśli w niektórych pokoleniach liczba tzw. nones, czyli niewierzących w nic, zaczyna rosnąć. Mimo bowiem braku afiliacji religijnej tradycyjne, wypływające z religii wartości, takie jak umiłowanie ojczyzny czy lokalnej kultury, są w amerykańskim społeczeństwie silnie ugruntowane i stanowią bazę elektoratu centrum. Dla demokratów oznacza to konieczność odnowy wewnętrznej i strategicznej refleksji nad tym, jak przemawiać do serc i umysłów ludzi wiernych tradycyjnym wartościom – zamiast wystawiać ich na pośmiewisko, nazywając ich „hamulcowymi postępu”.
Wiemy już więc, co demokraci powinni zrobić. Pytanie teraz: jak?
Lekcje z przeszłości
.Zapytani o stan amerykańskiej republiki, zwłaszcza jeśli byliśmy w USA niedawno, zapewne odpowiemy: w kraju – chaos na ulicach i fala narkotyków; za granicą – haniebne, upokarzające wycofanie się z azjatyckiej placówki; w polityce – demagogiczny polityk, wspierany przez milczącą większość, miażdżący nieskutecznego liberalnego figuranta. Nawet w kulturze – spory o aborcję, kobiety i muzykę, wywołujące poczucie, że amerykańska republika chyli się ku upadkowi. A może… to wszystko już było? Wygląda bowiem na to, że zarówno rok 1968, czas marihuany, Sajgonu i Richarda Nixona, jak i 2024, czyli Kabul, opioidy i Donald Trump, są tożsame, będąc kluczowymi momentami chaosu w amerykańskiej historii. A to nie jedyne podobieństwa. Tak samo jak w latach 60., tak i dzisiaj liberałowie stoją przed pilnym pytaniem: co dalej?
Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w książce The Real Majority: An Extraordinary Examination of the American Electorate, napisanej w 1970 roku przez Bena Wattenberga i Richarda M. Scammona, która wyznaczyła polityczne centrum w nowej, nixonowskiej epoce. Ponad pół wieku później dziełko to wciąż jednak oferuje cenne wskazówki dla poruszania się w zmieniającym się społeczeństwie, zarówno amerykańskim, jak i globalnym. Z perspektywy powrotu do władzy Donalda Trumpa książka ta przypomina bowiem o jednej niezmiennej prawdzie – jeśli liberałowie nie odepną się od lewicowego pociągu i nie zajmą pozycji w centrum politycznego spectrum, skażą się na długotrwały bezwład.
Tak jak dziś demokraci po klęsce w wyborach w 1968 roku zastanawiali się nad swoją przyszłością. Najgłośniej krzyczeli wówczas liberałowie Nowej Polityki, którzy chcieli przesunąć partię na lewo. W ich wizji Nowa Koalicja McGoverna, składająca się z młodych wyborców, Afroamerykanów, biednych i wykształconej klasy średniej, miała zastąpić tradycyjny sojusz Nowego Ładu oparty na wyborcach średniozamożnych. Scammon i Wattenberg w swojej książce odrzucili te idee jako matematycznie nierealne i politycznie beznadziejne. „Wybory wygrywają wyborcy, a nie partyjne elity” – twierdzą w swojej książce. Z literackim wdziękiem argumentowali, że „większość amerykańskich wyborców to ludzie niemłodzi, niebiedni i nieczarni – to klasa średnia, w średnim wieku i o umiarkowanych poglądach”. Sztandarowym wyborcą była wówczas 47-letnia gospodyni domowa z Ohio, żona mechanika, której obawy – a nie postulaty aktywistów – stanowiły prawdziwe centrum amerykańskiej polityki. I choć dzisiaj kwestie demograficzne mogą się nieco różnić, to clou problemu jest tożsame: zrewolucjonizowane elity nie są dostatecznie liczne, by wygrać wybory. To nie partyjne góry, ale społeczne doły wygrywają wybory.
W wydanej w 1970 roku książce Scammon i Wattenberg przekonują, że demokraci muszą porzucić balast ideologiczny i skupić się na ekonomicznym aktywizmie Nowego Ładu, jednocześnie twardo stawiając czoła nowym problemom kulturowym. „Jeśli zignorują kwestie społeczne, mogą pożegnać się z przyszłością” – piszą. Pod koniec lat 60. przestępczość w USA gwałtownie wzrosła, liberałowie zaś utożsamiali porządek publiczny z rasizmem. W jednym z fragmentów autorzy drwią z progresywnych aktywistów: „Kobieto, nie boisz się napadu – jesteś bigotką”. W kwestii wojny w Wietnamie liberałowie krytykowali imperializm, zamiast proponować konkretne rozwiązania… Kiedy więc mamy tę książkę w ręku, wydaje się, że wystarczy zamienić w niej niektóre nazwy własne czy geograficzne, a otrzymamy całkiem zgrabny opis Ameryki AD 2025.
Niedługo po wydaniu książka trafiła na listy bestsellerów, a jej fragmenty czytał z niepokojem sam Richard Nixon. Choć była napisana przez demokratów, stała się inspiracją dla strategii republikańskiej. Nixon, korzystając z zawartych w niej wskazówek, zdobył poparcie niebieskich kołnierzyków i zbudował trwałą konserwatywną większość.
.Historia, jak się okazuje, lubi się powtarzać. Tak jak w latach 60., również dzisiaj większość wyborców to ludzie „średni” – pod względem wieku, dochodów i poglądów, przeważnie religijni i o religijnych wartościach, kochający swoje niedoskonałe rodziny i dbający o dzieci. Jeśli demokraci będą ignorować ich codzienne problemy, jak inflacja czy przestępczość, a także środowisko wzrastania dzieci, pozbawiane trwałych fundamentów, a skupią się na „modnych” kwestiach aktywistów, obecnych głównie w mediach społecznościowych, dalej będą przegrywać. Lekcja z książki Wattenberga i Scammona pozostaje bowiem aktualna: kto wygrywa centrum, wygrywa wybory. A centrum jest przeważnie religijne, umiarkowane i chce pomyślności dla swoich dzieci.