Nadia FEDECZKO: Jak Ukraińcy przygotowywali się do wojny?

Jak Ukraińcy przygotowywali się do wojny?

Photo of Nadia FEDECZKO

Nadia FEDECZKO

Lwowska dziennikarka mieszkająca w Polsce.

Minęło 10 lat od rosyjskiej agresji na Ukrainę i rozpoczął się trzeci rok inwazji na pełną skalę. Ukraińcy analizują swoje przygotowania do wojny oraz wyciągają wnioski na temat tego, co zostało zrobione dobrze, a co źle i co można było zrobić lepiej – pisze Nadia FEDECZKO

.Aneksja Krymu i zajęcie części obwodów ługańskiego i donieckiego w 2014 roku były zaskoczeniem dla wszystkich Ukraińców. Jeśli w pierwszych dniach wierzyliśmy w siłę negocjacji między Ukrainą a Rosją, ochronę zgodnie z memorandum budapesztańskim, reakcję ONZ, to później zdaliśmy sobie sprawę, że tylko ukraińskie wojsko może chronić państwo. Wtedy właśnie pojawili się pierwsi ochotnicy i powstał potężny ruch wolontariuszy, który zaopatrywał armię we wszystko – od żywności po siatki maskujące i kamizelki kuloodporne. Pięć lat później siły zbrojne zostały wzmocnione, żołnierze nabrali doświadczenia, weszły w życie porozumienia mińskie; niebezpieczeństwo wojny nie było już tak groźne.

Ze względu na fakt, że Ukraina jest największym krajem w Europie w swoich oficjalnych granicach, stosunek mieszkańców do zagrożenia ze strony Rosji był zróżnicowany w różnych regionach. Ja na przykład mieszkam we Lwowie, oddalonym o ponad tysiąc kilometrów od linii frontu, moje przygotowania do wojny polegały głównie na pomocy armii. Ja i moi krewni wierzyliśmy, że jeśli wojska Putina zaatakują, to od wschodu, i będziemy mieli czas na zebranie potrzebnych rzeczy. Tak myśleliśmy, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że w jednej chwili wróg wystrzeli setki rakiet, które trafią w cele na całym terytorium. Dowiedzmy się więc od Ukraińców z różnych regionów, jak przygotowywali się do wojny.

Nie spodziewaliśmy się ataku na Mariupol od zachodu

.Mariupol położony jest 40 km od granicy z Rosją, był więc jednym z najważniejszych punktów strategicznych od pierwszych dni konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. „Podobnie jak większość mieszkańców Mariupola, w 2014 roku nie spodziewałam się wojny i nie przygotowywałam się do niej” – wspomina dziennikarka Tetiana Ihnatczenko-Tiurina. „Nawet gdy od 13 kwietnia urząd miasta przez miesiące zajmowały prorosyjskie formacje terrorystyczne, tworząc własną administrację, postrzegaliśmy to jako tymczasowe”.

Kiedy 20 sierpnia nadeszła informacja, że do Mariupola zbliżają się rosyjskie czołgi, mieszkańcy rozpoczęli kopanie okopów we wschodniej dzielnicy. „Wtedy zdałam sobie sprawę, że te okopy i worki z piaskiem noszone przez ludzi to tak naprawdę broń informacyjna, za pomocą której pokazujemy, że nie chcemy Rosji i że każdy zakątek świata powinien o tym wiedzieć” – mówi Tetiana. Powstało hasło, które mieszkańcy Mariupola powtarzali na wszystkich wiecach: »Niech kremlowskie pamięta zwierzę, że Mariupol do Ukrainy należy«.

„Po tych wydarzeniach, a zwłaszcza po ostrzelaniu przez rosyjskie grady wschodniej dzielnicy 24 stycznia 2015 roku, kiedy zginęło 30 osób, a ok. stu zostało rannych, zdaliśmy sobie sprawę, że wszystkie dokumenty powinny znajdować się w torbie przygotowanej do ucieczki, a lekarstwa – w apteczce pierwszej pomocy”.

Te doświadczenia z lat 2014–2015 zmyliły mieszkańców w roku 2022. Myśleli, że jeśli w 2014 roku wytrwali, samodzielnie kopiąc okopy, to teraz, gdy Ukraina ma na wschodniej granicy wyszkoloną i potężną armię, z pewnością poradzi sobie z agresorem. Nikt jednak nie przypuszczał, że wojska rosyjskie tak łatwo przejdą z Krymu przez trzy obwody i drugiego dnia inwazji staną na zachodnich przedmieściach. Mieszkańcy Mariupola nie ewakuowali się – nie z powodu braku możliwości (pociągi ewakuacyjne kursowały od 20 lutego 2022 r. i przez kilka dni po inwazji), ale dlatego, że nie spodziewali się blokady.

„Opowiem o mojej rodzinie” – mówi Tatiana. „Mój mąż opuścił Mariupol wieczorem 24 lutego, zabrał dokumenty służbowe, a nasze osobiste zostawił w domu matki, w zachodniej dzielnicy miasta, planując wrócić następnego dnia. Wojska rosyjskie otoczyły miasto i nie mogliśmy już tam dotrzeć. Wszystkie nasze dokumenty (dyplomy, akty urodzenia) spłonęły wraz z domem, pozostały jedynie paszporty, które mieliśmy przy sobie. Moja rada: trzeba spodziewać się najgorszego scenariusza i zawsze mieć przy sobie wszystkie dokumenty. Obecnie mieszkamy z mężem w Kijowie i nie wykluczamy, że nastąpi drugi atak na stolicę. Czy się boję? Nie, nie boję się, ale wiem na pewno, że nie będzie to coś, na co się przygotowuję. Naszym problemem jest to, że my, Ukraińcy, myślimy jak cywilizowani ludzie XXI wieku – nie wierzyliśmy, że ktoś może tak po prostu przyjść, żeby niszczyć, kraść, zabijać”.

Jestem podwójnym imigrantem

.Pawło pochodzi z Gorłówki w obwodzie donieckim, okupowanym przez tzw. DRL. Podczas wydarzeń 2014 roku był studentem politechniki w Doniecku, przeżył więc prorosyjskie wiece, „referendum” i ostrzały, dlatego zdecydował, że przeniesie się do Kijowa, który stał się jego nowym domem.

„Po wydarzeniach w Doniecku zrozumiałem, że Rosja będzie kontynuować agresję na Ukrainę” – mówi Pawło. „Dlatego w grudniu 2021 roku zdecydowałem, że przygotuję się na ewentualny atak na Kijów. Najpierw zebrałem potrzebne dokumenty, potem rzeczy, które spakowałem do małego plecaka, z którym mógłbym podróżować pieszo. Zaopatrzyłem się także w gotówkę w walucie krajowej i zagranicznej, miałem oszczędności na kilku kontach. Dodatkowo poszedłem do lekarzy z prośbą o uzyskanie zaświadczenia o chorobach przewlekłych, wyników badań, aby móc kontynuować leczenie w innej placówce medycznej. Następnie ustaliłem trasę mojego wyjazdu z Kijowa i opowiedziałem o swoich planach najbliższym przyjaciołom. To wszystko mi później pomogło. 24 lutego wyszedłem z domu już o 7 rano, poszedłem do mieszkania dziewczyny mojego przyjaciela i pomogłem jej spakować rzeczy. Mój znajomy był w tym czasie we Lwowie i znalazł dla nas mieszkanie. Kilka godzin później ulice Kijowa zablokowały kilkudziesięciokilometrowe korki, a na stacjach benzynowych zabrakło paliwa. Kiedy dotarliśmy na dworzec kolejowy o godzinie 11, nie było już biletów na pociąg do Lwowa, ale konduktor pozwolił nam wsiąść do wagonu tylko dlatego, że mieliśmy małe plecaki. Osoby z dużymi walizkami nie miały takiej szansy, dlatego radzę nie zabierać ze sobą zbyt wielu rzeczy. W wagonie było dwa razy więcej pasażerów niż miejsc. Kiedy pociąg ruszył, poszedłem do konduktora, pokazałem dokumenty i zapłaciłem za przejazd. Pociąg jechał przez Wołyń, gdzie na jednym z przystanków przedstawiciele służb specjalnych sprawdzali pasażerów w poszukiwaniu podejrzanych osób. Dzięki temu, że od razu pokazaliśmy dokumenty konduktorowi, uniknęliśmy dodatkowych kontroli. Dodam, że po kilku godzinach na dworcu w Kijowie było tak tłoczno, że nie dało się wsiąść do pociągu. Byłem gotowy na wojnę, bo miałem już doświadczenie życia w Doniecku”.

Nie braliśmy pod uwagę doświadczenia naszych dziadków

.Iryna Kulczycka z córką Saszą mieszkają na zachodzie Ukrainy, w Iwano-Frankiwsku, a jej mąż od pierwszych dni walczy w siłach zbrojnych. „Pod koniec 2021 roku nasza rodzina wreszcie zaczęła normalne życie, mąż znalazł dobrą pracę, planowaliśmy drugie dziecko i nawet nie spakowaliśmy potrzebnych rzeczy do walizki” – mówi kobieta. „Analizując teraz ten koszmar, chcę zrozumieć, dlaczego byliśmy tak nieprzygotowani, skoro wojna w kraju trwała od 2014 roku. To chyba taka reakcja obronna – niewiara w coś złego. I to jest nie tylko mój największy błąd, ale także Ukraińców wszystkich pokoleń. Teraz, rozmawiając z 90-letnim dziadkiem Andrijem, który całe życie mieszkał we wsi Uhrynów Stary, dowiaduję się o wielu strasznych wydarzeniach, które miały miejsce w jego miejscowości podczas okupacji sowieckiej, jak poszukiwania rzekomych zdrajców władzy sowieckiej, które doprowadziły do spalenia domostw, do wymordowania ludzi, którzy nie współpracowali z ówczesną władzą. Moi bliscy żyli w traumie i próbowali zapomnieć o tych okropnościach, nie mówiąc o nich ani rodzicom, ani mnie. To, że nie braliśmy pod uwagę doświadczeń naszych dziadków, stało się błędem”.

Powinna być tylko jedna wspólna droga dla wszystkich

.Pisarka Iren Rozdobudko przez 25 lat mieszkała w obwodzie donieckim, gdzie posługiwano się językiem ukraińskim i nigdy nie słyszała, żeby mówiono, że Donbas czy Ługańsk to Rosja. „Dla mnie i moich przyjaciół jest oczywiste, że od 2019 roku przygotowania do wielkiej wojny się zatrzymały” – mówi pisarka. „W dużej części Ukrainy życie toczyło się spokojnie. Zwykli obywatele (z wyjątkiem ochotników i wolontariuszy) nie przygotowywali się na zimę 2022 roku, gdyż wrogie wkroczenie w XXI wieku na terytorium innego uznanego na świecie państwa wydawało się czymś nierealnym. Poza tym w te zimowe dni powstał paradoks: z jednej strony uspokajano obywateli i ostrzegano ich przed paniką, z drugiej strony namawiano ich do pakowania plecaka ewakuacyjnego, a z trzeciej strony uczono, jak zrobić koktajl Mołotowa. Każdy musiał wybrać własną drogę i zdecydować, co jest lepsze. Chociaż uważam, że powinna być tylko jedna, wspólna droga dla wszystkich. Jeśli chodzi o mnie i mojego męża, nie zamierzaliśmy opuszczać Kijowa ani kraju i nie wahaliśmy się z tą decyzją ani minuty. Wierzyłam i nadal wierzę, że za sprawą Ukrainy zacznie się rozpad ostatniego imperium zła. Ale cena będzie wysoka, jeśli świat nie zrozumie tego dostatecznie szybko”.

Nadia Fedeczko

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 kwietnia 2024