Wołodymyr JERMOŁENKO
Pokój ma dziś twarz wroga
Istnieją konkretne powody przemawiające za tym, że Hitler, Stalin i Putin nie są przywódcami, z którymi można by zawrzeć pokój, zachowując się racjonalnie, strategicznie i moralnie – pisze Nicolas TENZER
.W niedzielę, dwa tygodnie temu, rozmawiałem w swoim biurze z europejskim analitykiem ds. bezpieczeństwa pracującym dla dużej międzynarodowej organizacji. Pod koniec rozmowy, której tematem, jak łatwo się domyślić, była przede wszystkim wojna prowadzona przez Rosję przeciw Ukrainie, analityk ów zadał mi następujące pytanie: „Patrzysz na to wszystko z optymizmem?”. „Umiarkowanym” – odpowiedziałem.
Powody do optymizmu są dobrze znane – inteligencja, geniusz strategiczny i odwaga sił ukraińskich, coraz większe dostawy coraz lepszej broni, wspólny front państw demokratycznych, siła narodu ukraińskiego, ciągłe postępy na froncie i niebywała wręcz sprawność ukraińskich władz zarówno na szczeblu centralnym, jak i lokalnym. Jeżeli dodamy do tego rozbicie rosyjskiej armii, która nie jest w stanie znacząco poprawić swojej sytuacji w ciągu kolejnych kilku miesięcy, ba, kilku lat, trzeba stwierdzić, że Kreml nie może już tej wojny wygrać.
Mimo to pozostaję optymistą umiarkowanym, i to nie z powodu przestępczych, tchórzliwych ataków wymierzonych w ukraińskich cywili i infrastrukturę ani też nie z powodu dostaw irańskich dronów do Rosji. Nie martwią mnie również możliwe ograniczenia działań wojskowych tak brawurowo prowadzonych przez Kijów – wiemy, że do odbicia pozostaje jeszcze 110 tysięcy kilometrów kwadratowych i że nie uda się tego dokonać bez jeszcze większych dostaw broni, jeżeli straty ukraińskiej armii mają być ograniczone do minimum. Tym, co chłodzi mój optymizm, jest nieprzyjemny wiatr od strony zachodnich demokracji.
Nie mam tu na myśli działających w Europie i Stanach Zjednoczonych pudeł rezonansowych Kremla, choć mają one pewien wpływ na społeczeństwo, czego nie można lekceważyć w czasach rosnących kosztów energii i napięć powodowanych przez inflację. Dziś trudniej im bronić Moskwy i powielać jej najbardziej brutalną narrację, ale był czas, kiedy nawoływały do ograniczenia czy wręcz zablokowania dostaw broni na Ukrainę, uzasadniając to w sposób chyba bardziej podły niż otwarte poparcie dla Rosji – podszytą hipokryzją i przybraną w humanitarne szaty obawą, że przedłuży to wojnę i, jak mieli czelność twierdzić, cierpienia Ukraińców. Ostrzegano również, powtarzając zgrany argument rosyjskiej propagandy, przed ryzykiem wciągnięcia państw zachodnich w długą wojnę jako „państw sojuszniczych”, co, jak ostatnio wykazywałem, jest pojęciem o wątpliwej wartości. Ponieważ początkowa taktyka „rezonatorów” sprawdziła się tylko w niewielkim stopniu, obecnie podnoszą argument o potrzebie jak najszybszego zakończenia wojny, rozpoczęcia negocjacji i zaprzestania dalszego rozlewu krwi. Nie wspominają przy tym oczywiście o popełnianych przez Rosjan masowych zbrodniach ani o powszechnych prześladowaniach ludności na ziemiach kontrolowanych przez Moskwę.
Realny problem polega na tym, że taka narracja zaczyna się znów szerzyć (o ile kiedykolwiek zupełnie zniknęła) przede wszystkim wśród przywódców politycznych, którzy zapewniają o swoim poparciu dla Ukrainy, bezwarunkowo potępiają zbrodnie reżimu Putina i konkretnie pomagają Ukraińcom, zapewniając im broń i pomoc humanitarną. Prawdę mówiąc, jej podstępne tony nie są czymś zupełnie nowym. Słyszałem je już po 24 lutego z ust niektórych dyplomatów, którzy nie tyle wyrażali swoje własne zdanie, ile powtarzali opinie zasłyszane w najbliższych kręgach poszczególnych szefów rządów i państw.
To wrażenie dążenia do pokoju za wszelką cenę wzmocniły ostatnie wydarzenia, kiedy to przedstawiciele skrajnie lewicowego skrzydła partii demokratycznej wezwali prezydenta Bidena do podjęcia na nowo dialogu z Putinem, wycofując się z tego apelu niecałe 48 godzin po jego ogłoszeniu, a prezydent Francji Emmanuel Macron wygłosił kilka zawoalowanych wystąpień, w szczególności prosząc papieża, aby ten przekonał Bidena do większego zaangażowania na rzecz Ukrainy, co miałoby się w pierwszym rzędzie objawiać „powrotem do stołu negocjacyjnego”.
Właśnie takie podejście, które nazywam „ideologią pokoju” i które zatruło poprzedni wiek, należy podać w wątpliwość. Chodzi o to, aby zrozumieć, jakie niesie ze sobą konsekwencje dla przyszłej organizacji świata i jakże dojmująco aktualnej sytuacji Ukrainy.
Ideologia pokoju
.Historia ideologii pokoju sięga daleko w przeszłość. W XX w. popierały ją ruchy, którym przyświecały szczere cele dające się podzielić na kilka kategorii.
Pierwsza z nich, polegająca na instrumentalizacji pacyfizmu dla celów politycznych, była szeroko praktykowana przez sprzyjającą nazistowskim Niemcom skrajną prawicę, kiedy stało się jasne, że Hitler ma zamiar rozpętać konflikt, który znamy dzisiaj jako drugą wojnę światową. Najbardziej oczywistym symbolem takiego podejścia był artykuł pod tytułem Umierać za Gdańsk?, opublikowany 4 maja 1939 r. we francuskiej gazecie „L’Œuvre”. W artykule tym Marcel Déat, socjalistyczny poseł i przyszły kolaborant współpracujący z nazistowskimi okupantami, wzywał do niehonorowania układów wiążących Francję i Polskę i niepodejmowania walki w obronie tej ostatniej. Podczas zimnej wojny w krajach zachodnich rozkwitały wspierane zazwyczaj przez Sowietów „ruchy na rzecz pokoju”, które ochoczo i jednostronnie potępiały Stany Zjednoczone, ale nie Związek Radziecki. W środku europejskiego kryzysu rakietowego, kiedy sowieckie rakiety SS 20 zagroziły bezpośrednio Europie, w ówczesnych Niemczech Zachodnich karierę robiło hasło „Lieber rot als tot” („Lepiej być czerwonym niż martwym”). Ten konkretny ruch pacyfistyczny spotkał się z ostrą reakcją prezydenta Francji François Mitterranda, który 13 października 1983 powiedział w Brukseli: „Na zachodzie pacyfizm, na wschodzie rakiety”. Takie samo podejście można dzisiaj jednak odnaleźć w wypowiedziach zarówno dużej części zachodniej skrajnej prawicy, która popiera Moskwę, jak i sporej grupy radykalnych liderów lewicowych, nazywanych często „betonem”.
Druga kategoria celów, na którą wróg ma mniejszą szansę wpłynąć, opiera się na przeświadczeniu, że dyplomacja zawsze zwycięży, bez względu na układ sił i ideologię przyświecającą walczącym stronom.
Przekonanie to może prowadzić do zajęcia dwóch przeciwstawnych stanowisk, których skutki są jednak podobne. Z jednej strony, tak jak w przededniu drugiej wojny światowej, mocarstwa mogą przymykać oko na zbrojenia w potencjalnie niebezpiecznym państwie i nie reagować na nie – czy to poprzez działania odstraszające, kiedy nie jest jeszcze na to za późno, czy też zbrojąc się samemu. Przypomnienie tych dwóch możliwości przywołuje całą historię okresu bezpośrednio poprzedzającego totalną wojnę Hitlera. Z drugiej strony, mocarstwa demokratyczne mogą mieć przewagę militarną, przynajmniej w broni konwencjonalnej, ale nie skorzystać z niej, aby odstraszyć mocarstwo agresywne wtedy, kiedy jest to jak najbardziej możliwe – tak wyglądał nasz stosunek do Rosji Putina. Właśnie porażka pewnej dyplomatycznej ideologii, której założenia nie są bynajmniej podzielane przez wszystkich dyplomatów, stoi za pasywnością Zachodu w Gruzji w 2008 roku, Syrii w roku 2013 (atak gazowy w Ghucie) i później po upadku państwa w roku 2015 (rozmieszczenie wojsk rosyjskich i popełniane bezpośrednio przez nie zbrodnie przeciwko ludzkości, szczególnie w Aleppo) oraz Ukrainie od roku 2014. Bezpośrednią konsekwencją niepodejmowania interwencji są też porozumienia Mińsk II, które są nie tylko niewykonalne, ale również upokarzające dla Ukrainy.
W latach 1933–1939 oraz podczas zimnej wojny mocarstwa demokratyczne nie zwracały uwagi na specyficzny charakter ideologii, którą kierował się wróg. Nie chcę tutaj oczywiście porównywać ideologii Hitlera z ideologią reżimów radzieckich, pomijając masowe zbrodnie popełniane po obydwu stronach. Mocarstwa nie uwzględniły hitlerowskiej ideologii, zakładającej zagładę europejskich Żydów i nie zrozumiały, że była ona najbardziej podstawowym czy wręcz najbardziej osobistym powodem rozpoczęcia wojny. Być może w tamtym czasie absolutny horror i zło Holocaustu były dosłownie niewyobrażalne. Mimo wszystko można było jednak zauważyć, że niemiecki kanclerz zamierza rozpętać wojnę totalną. Stalin toczył wprawdzie krwawą wojnę ze swoim własnym narodem i narodami, które uważał za „swoje” – co w pewnej mierze kontynuowali późniejsi przywódcy Związku Radzieckiego – ale nie planował całkowitej zagłady świata. Polityka wywierania nacisku i sprawowania kontroli nad wieloma potencjalnie „bratnimi” krajami ZSRR stworzyła realne niebezpieczeństwo konfliktu nuklearnego, o którego skali dziś już się nie pamięta. Jakkolwiek absurdalna, ówczesna ideologia miała jednak jakieś pozory racjonalności. Największa tragedia polega dziś na tym, że przywódcy zachodni, mądrzejsi ponoć o doświadczenia zdobyte w XX w. (nie będę tego rozwijał bardziej szczegółowo, bo robiłem to już wielokrotnie), nie zadali sobie trudu, aby zgłębić ideologię, którą kieruje się Putin, i zrozumieć, że jego projekt jest czysto ideologiczny i nie można go sprowadzić do klasycznej formy imperializmu.
Inaczej rzecz ujmując, istnieją konkretne powody przemawiające za tym, że Hitler, Stalin i Putin nie są przywódcami, z którymi można by zawrzeć pokój, zachowując się racjonalnie, strategicznie i moralnie.
Istnieje w końcu trzecia kategoria celów, odrobinę bardziej skomplikowana. U jej podstaw leży oparta na dwóch założeniach koncepcja, która jest równie nieprecyzyjna na poziomie strategicznym, co godna potępienia na poziomie moralnym. Zgodnie z pierwszym założeniem wszelka wojna pomiędzy wielkimi mocarstwami, kiedy tylko przejdzie z fazy wojny zastępczej w wojnę bezpośrednią lub prawie bezpośrednią, niesie ze sobą ryzyko konfliktu jądrowego, na które nikt nie może sobie pozwolić. Drugi aksjomat, o którym rzadko mówi się wprost, zakłada, że lepiej jest pozwolić wrogiemu mocarstwu odnieść jakieś zwycięstwo (uznać zajęcie terytorium, odstąpić od karania za zbrodnie wojenne) niż ryzykować, że konflikt się rozszerzy. Podsumowując, ten trzeci rodzaj pacyfizmu, który może oczywiście występować w połączeniu z pierwszymi dwoma, nie opiera się na odrzuceniu wszelkiej reakcji na agresję, ale na przekonaniu, że reakcja taka zawsze niesie zbyt wielkie ryzyko, jeżeli dany konflikt nie jest ściśle regionalny. Nie trzeba dodawać, że takiej narracji towarzyszą często względy propagandowe.
Pacyfizm tego typu – nazwijmy go „pacyfizmem relatywnym” w odróżnieniu od „pacyfizmu absolutnego”, choć prowadzi w zasadzie do takich samych skutków pomimo swojego rzekomego wyrafinowania – był często stosowany w odniesieniu do rosyjskich napaści w ciągu ostatnich 23 lat.
Na początku grał strachem, który, jak wiadomo, jest ulubioną bronią kremlowskiej propagandy. Nawet jeżeli uznamy, że o strachu można mówić w przypadku Ukrainy (choć jest to hipoteza, którą obaliłem już przy innej okazji), argument ten był na pewno nie do utrzymania w przypadku Gruzji i Syrii. Powoływanie się na ryzyko „eskalacji” nie miało żadnego umocowania w rzeczywistości i powinno przestać być stosowane w odniesieniu do Rosji Putina tak samo jak pojęcie „prowokacji”.
Ponadto przekonanie o tym, że musimy za wszelką cenę powstrzymać się przed użyciem broni odstraszającej, w tym przypadku konwencjonalnej, natychmiast po ataku na sojusznika – co oznaczałoby zbrojną interwencję państw NATO w obronie Ukrainy, bez względu na to, że nie jest ona członkiem sojuszu – znacznie osłabia nasz potencjał odstraszania. Z drugiej strony nie musi to obniżać progu odstraszania nuklearnego, co należy tutaj odróżnić.
Dodajmy na koniec, że ten rodzaj pacyfizmu jest zarówno cyniczny, jak i głupi ze strategicznego punktu widzenia. Nie reagując na rosyjskie zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciw ludzkości przez 23 lata, przechodząc do porządku dziennego nad setkami tysięcy zabitych cywilów oraz godząc się de facto na aneksję kolejnych ziem przez Moskwę, pomimo powtarzanych bardziej na pokaz wezwań do poszanowania prawa, którym rzadko towarzyszą konkretne działania, Zachód obniżył rangę prawa międzynarodowego. Niestety, zrobił coś jeszcze. Akceptując stosowaną przez Kreml taktykę salami, dowiódł braku strategicznych kompetencji, co tylko zwiększyło zagrożenie dla państw demokratycznych i wzmocniło wroga.
Oczywiście trudno jest mówić o powszechności pacyfizmu w obliczu jedności Zachodu po 24 lutego 2022 r. i podjętej, choć spóźnionej, decyzji o dozbrajaniu Ukrainy. Trzeba jednak powiedzieć, że brak woli po stronie państw zachodnich, aby doprowadzić sprawy do końca i pokonać Rosję – co w innym tekście nazwałem filozofią półśrodków – oraz utrzymująca się pokusa, aby z reżimem Putina jakoś się ułożyć, nawet po wygranej Ukrainy, wskazują na to, że pacyfistyczna ideologia jest cały czas obecna.
Dlaczego powraca złudzenie pokoju na Ukrainie?
Na ideologię pokoju, którą nadal przesiąknięta jest przestrzeń publiczna, składają się znane i raczej ogólne elementy, ale pojawiają się też elementy nowe i specyficzne. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać zaskakujące, ale ma to pewien związek z sukcesami ukraińskiej armii. Otóż niektóre zachodnie stolice zachowują się tak, jakby bały się porażki Putina, jakby świat bez rzekomo potężniej Rosji wydawał im się większym złem niż powrót do opartego na prawie porządku, do którego doprowadziłoby zarówno zwycięstwo Ukrainy, jak i usunięcie rosyjskiego zagrożenia w wielu częściach świata. Rządy te nie potrafią sobie wyobrazić przyszłości przypominającej kapitulację Niemiec w roku 1945, chociaż okoliczności i warunki takiego rozwiązania byłyby dziś z pewnością inne. Wiele z nich przyjęło chyba za pewnik to, że Rosja jest mocarstwem, któremu „nie wolno pozwolić przegrać”.
Co równie dziwne, mówiąc o pokoju, skupiają się raczej na formie niż na treści. Wyobrażają sobie dyskusje, układ pokojowy i formalne dokumenty, jakich w historii ludzkości sporządzono tysiące, nie zastanawiając się jednak, jak konkretnie miałby taki trwały pokój wyglądać. Pogrążeni w czymś w rodzaju intelektualnego lenistwa zakładają, że ustalenia pokojowe będą obejmowały mocarstwa w ich obecnym kształcie, i nawet nie starają się wyobrazić sobie świata, w którym jedno z tych mocarstw straci swój niszczycielski potencjał. W ten sposób ponownie zapominają o naturze rosyjskiego reżimu, wmawiając sobie, że jakimś cudem zacznie on szanować postanowienia traktatów, do których się zobowiązał, co w ciągu ostatniego dwudziestolecia raczej nie miało miejsca.
Zachowują się tak, jakby odrzucali samą myśl o innym układzie sił, w ramach którego skutecznym gwarantem pokoju w Europie byłaby Ukraina, a nie Rosja, która nie będzie miała na to zresztą najmniejszej ochoty, dopóki nie upadnie tamtejszy reżim. Wciąż wydaje im się, że potrafią wprzęgnąć Moskwę w „strukturę bezpieczeństwa”, której byłaby częścią, pozostając mimo to zawsze na zewnątrz. Można odnieść wrażenie, że chcą zrezygnować ze zgromadzonych środków projekcji siły, tak jakby samo oświadczenie o gotowości do ich użycia było wystarczająco odstraszające, nawet jeżeli brakuje mu wiarygodności. Krótko mówiąc, nadal patrzą na Ukrainę z góry, czasem nawet podejrzliwie, choć w tym przypadku to Rosja Putina jest państwem upadłym i stwarzającym zagrożenie. Oficjalnie zajmują moralnie właściwe stanowisko, uznając bohaterstwo narodu ukraińskiego, oddając hołd ukraińskim ofiarom i potępiając rosyjskie zbrodnie wojenne, ale postępują tak, jakby ostatecznie interesowała ich nie Ukraina, lecz Rosja.
Poza niepotrzebnymi wystąpieniami odwołującymi się do potrzeby znalezienia „dyplomatycznego rozwiązania”, rozpoczęcia rozmów pokojowych – jak słyszymy, „na warunkach zaproponowanych przez Ukrainę i w momencie, w którym Ukraina będzie gotowa”, podczas gdy prezydent Zełenski wyraźnie powiedział, że nie jest to możliwe, zanim nie zostaną odzyskane wszystkie ukraińskie ziemie – czy uwzględnienia „realiów geograficznych” – jakby miało to jakikolwiek wpływ na trwały pokój po konflikcie tego rodzaju – pojawiają się jeszcze inne niepokojące sygnały.
Po pierwsze, wiemy, że dostawy broni pozostawiają wiele do życzenia pod względem zarówno jej ilości, jak i zdolności operacyjnych (myśliwce, rakiety dalekiego zasięgu, a nawet systemy antyrakietowe).
Po drugie, przekazywane Ukrainie środki finansowe są znacznie mniejsze od zapowiadanych kwot. W ramach unijnej pomocy makrofinansowej na pomoc Ukrainie przewidziano 9 miliardów euro, ale wydaje się, że do tej pory wypłacono zaledwie 2 miliardy. Co więcej, część pomocy płynącej z niektórych państw to nie dotacje, tylko kredyty (nawet w tym przypadku wykonanie zobowiązań pozostaje w tyle w stosunku do zapowiedzi). Międzynarodowy Fundusz Walutowy również nie wykazywał ostatnio chęci do większego zaangażowania, twierdząc, że Ukraina i tak otrzyma to, czego potrzebuje. Wiemy także, że Ukraina będzie musiała spłacić niektóre środki przyznane przez IMF oraz że wypłata transz w ramach stworzonych przez Fundusz programów uzależniona jest od procesu reform, które trudno jest przeprowadzić w warunkach trwającej wojny. Nie mamy dzisiaj pewności, czy większość państw na poważnie rozważa podjęcie działań nadzwyczajnych – których nie da się oddzielić od ochrony ukraińskiej ludności i infrastruktury – aby złagodzić konsekwencje rosyjskich ataków na kluczowe cywilne obiekty.
Nie zapominajmy też o kwestii nałożonych na Rosję sankcji. Chociaż wiele z nich spełniło swoje zadanie, ograniczając możliwość produkcji nowego uzbrojenia, eksperci w tej materii są zdania, że pozostało jeszcze sporo luk, jeżeli chodzi o energię, osoby objęte sankcjami i przepływy finansowe, nie wspominając o braku skutecznej presji na kraje, które chcą sankcje omijać. Ponadto niektóre państwa chyba niezbyt chętnie podchodzą do przejmowania zamrożonych aktywów należących do Rosji i rosyjskich oligarchów, aby później przekazać je Ukrainie i w ten sposób częściowo pokryć koszty odbudowy. Odmawiają też uznania Rosji za „państwo terrorystyczne”, co pociągnęłoby za sobą cały szereg konsekwencji prawnych.
Poza paraliżującym strachem przed porażką Rosji wiele zachodnich rządów zdaje się obawiać perspektywy długiego konfliktu, nie robiąc jednocześnie nic, aby zapobiec takiemu scenariuszowi, choć jest to przecież priorytet z punktu widzenia zarówno humanitarnego, jak i strategicznego. Twierdzą, że jedyną drogą wyjścia są rozmowy pokojowe, a nie, tak jak to powinno wyglądać, znaczne wzmocnienie potencjału działań wojskowych służących pokonaniu Rosji. Tak jak w latach 2014–2021, chcą szybko przejść do innych spraw, czemu trudno się dziwić – zagrożenie ze strony Chińskiej Republiki Ludowej, kwestie energetyczne i walka z globalnym ociepleniem to istotne problemy, ale nie zapominajmy o tym, że łatwiej będzie sobie z nimi poradzić w świecie, w którym Moskwa poniesie dotkliwą klęskę i zostanie pozbawiona zdolności do kontynuowania swojego dzieła zniszczenia. Dostrzegają również niebezpieczeństwo znużenia dużej części opinii publicznej, choć do tej pory znużenie widać najlepiej w ich własnych szeregach.
Krótko mówiąc, wolą zajmować się skutkami, zamiast zapobiegać przyczynom. Niezdecydowanie charakteryzuje zawsze tych, którzy boją się udręki wpisanej w sam akt podejmowania decyzji. W świecie ludzi, którzy są zbyt słabi, aby stawić czoła temu, co Hannah Arendt nazwała „ryzykiem publicznego życia”, kairos to czas ucieczki.
Moralne i strategiczne bankructwo pacyfizmu
.Nikt nie jest przeciwny pokojowi. Podobnie jak nikt nie chce trzeciej wojny światowej. Wszyscy chcemy świata, w którym ludzie nie prowadzą wojen i nie są prześladowani. Problem polega na tym, że te oczywistości niczego nie wnoszą, a nawet stanowią przeszkodę w działaniu. Są jak wstęp do wojny. Wypowiedzi takie sprawiają również, że ich autorzy zaczynają postrzegać siebie jako stojących po stronie dobra i przemawiać z pozycji moralnej wyższości. „Jesteś przeciwnikiem pokoju” – mówią. „Ryzykujesz rozpętaniem trzeciej wojny światowej” – dodają. Łatwo rozpoznać propagandowe argumenty tych, którzy wszczynają wojnę, oskarżając innych o zagrażanie pokojowi. Ponieważ sami rozpętali wichry wojny, domagają się, aby inni zaprowadzili pokój. „Wojna to pokój” – to ich klasyczne orwellowskie odwrócenie znaczeń.
Pokój to kontynuacja ich wojny innymi środkami.
Taki pokój jest w rzeczywistości celem operacji wojskowej.
W porównaniu z wojennym wichrem ciemne chmury pokoju mogą sprowadzić większą burzę nad Ukrainę i cały świat.
Myślę, że całe pokolenie, które w większości już odeszło, żyło w strachu przed nowymi fałszywymi obietnicami pokoju, ponieważ doświadczyło okropieństw wojny na własnej skórze. Podczas jednej z rzadkich rozmów, jakie odbyliśmy, mój ojciec, członek Forces françaises de l’Intérieur (FFI), jednej z głównych organizacji francuskiego ruchu oporu, socjalista przed wojną i na krótko po jej zakończeniu oraz orędownik dekolonizacji, opisał pacyfizm jako jedno z zagrożeń dla świata. Jego własny ojciec walczył podczas pierwszej wojny światowej i poległ, kiedy zbliżała się do końca. Mój ojciec uczestniczył z kolei w walkach o wyzwolenie Paryża. Bardziej jednak przerażał go pacyfizm, ponieważ wiedział, co ze sobą niesie, i to pomimo tego, że zawodowo związany był z działaniami na rzecz pokoju. Nasza rodzina uciekała przez Europę.
Oglądane dzisiaj obrazy powrotów po działaniach wojennych, wygnania, mordów i śmierci nie byłyby dla mojego ojca zapewne niczym nowym, gdyby nie odszedł na kilka lat przed początkiem XXI w. Być może powiedziałby sobie, że znowu ogląda dobrze znane postaci: rozjemców, mediatorów i negocjatorów obiecujących pojednanie na drodze układów i pokój oparty na kompromisie. Rozpoznałby to samo moralne tchórzostwo, a przede wszystkim tę samą bezdenną strategiczną głupotę. Nie byłby w tym osamotniony. To zniesmaczenie powszechnym brakiem wyobraźni towarzyszy dzisiaj wszystkim, którzy wiedzieli doskonale, do czego zdolny jest reżim rosyjski, poznawszy go na długo po epoce, która naznaczyła moich rodziców, a którzy za wyrażanie podobnych opinii spotkali się z odtrąceniem i kpiną.
.Szczerze mówiąc, obawiam się, że pokój ma dzisiaj twarz wroga.
Nicolas Tenzer
Tekst został opublikowany w nr 47 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].