Piotr ZAREMBA: Co zrobimy z Konstytucją?

Co zrobimy z Konstytucją?

Photo of Piotr ZAREMBA

Piotr ZAREMBA

Publicysta, historyk, dziennikarz. Autor m.in. "O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich" (z M.Karnowskim), "Uzbrojona demokracja. Theodore Roosevelt i jego Ameryka". Absolwent historii na Uniwersytecie Warszawskim.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

 

Zaletą prezydenckiego pomysłu jest kurs na otwartą debatę o polskim państwie. Mogłaby się ona stać szkołą obywatelskiego myślenia. Czy jednak ktokolwiek chce takiej debaty naprawdę? – o konferencji „Konstytucja dla obywateli, nie dla elit” i idei referendum konstytucyjnego zaproponowanego przez prezydenta Andrzeja Dudę pisze Piotr ZAREMBA

.Konferencja konstytucyjna w Gdańsku przyniosła Polakom kilka informacji. Prezydent Andrzej Duda podtrzymuje debatę nad nową konstytucją. Pytanie, czy ma do tego partnerów. W teorii prezydent znalazł sojusznika: „Solidarność”. Z jej działaczami łączą go dwie ważne wrażliwości. Po pierwsze przekonanie, że polskie państwo powinno być silnie socjalne. Łącznie z wpisaniem rozmaitych gwarancji do konstytucji. Po drugie, Polska powinna być bardziej obywatelska – tu symbolem jest choćby stosunek do referendów inicjowanych przez obywateli.

„Solidarność” jako partner jest ważna także z powodów symbolicznych Kiedy 20 lat temu uchwalano, a potem poddawano referendum obecną konstytucję, związek, tworzący wokół siebie AWS, był kręgosłupem opozycji. Wtedy padały też inne ważne zarzuty wobec „konstytucji Kwaśniewskiego”. Choćby ta, że nie odcina się mocniej od PRL-u, że kuleje, gdy chodzi o stosunek do wartości.

Z gdańskiej konferencji wynikł też inny wniosek. PiS był zaskoczony trzeciomajową inicjatywą prezydenta. Prywatnie jego politycy reagowali podrażnieniem. Obok zarzutów małostkowych („nie uzgodnił z nami” – dlaczego niby musi wszystko zawczasu uzgadniać?) padały też wątpliwości sensowne. A co, jeśli konstytucja symbolicznie padnie w referendum? Nie mamy przecież w społeczeństwie bezwzględnej większości. Zamiast „nowego początku” może być blamaż.

Potem doszły znane napięcia na linii prezydent-partia rządząca. Na tle stosunku do ustaw o sądownictwie czy pytania, kto ma głos przesądzający w kierowaniu armią. A jednak do Gdańska pojechał marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Jest delegowany zawsze wtedy, kiedy prezydenta trzeba potraktować grzecznie. Na dokładkę to właśnie Senat musiałby zatwierdzić pomysł prezydenckiego referendum.

PiS-owi niełatwo jest odwrócić się tyłem do prezydenckiej inicjatywy. Andrzej Duda przedstawił ją typowym dla tej partii językiem, nazywając obecną ustawę zasadniczą czymś stworzonym przez elity i dla elit. Trudno PiS-owi lekceważyć „Solidarność” jako partnera. W efekcie partia rządząca nie mówi „nie”. Choć mnoży wątpliwości: Karczewski odniósł się bez entuzjazmu do idei połączenia referendum konstytucyjnego z wyborami samorządowymi.

Czy nowa konstytucja jest potrzebna? Z pewnością, bo jeśli postrzegać obecny obóz rządowy jako obóz zmiany, to przydałaby się jako symbol nowego otwarcia.

Można by już oficjalnie nadać Rzeczypospolitej nową liczbę, tak jak kiedyś zrobił to z francuską republiką Charles de Gaulle. Takie pomysły chodziły politykom prawicy po głowie przed rokiem 2005, kiedy zdawała się materializować koalicja PiS-PO. Mogła być ona w teorii koalicją konstytucyjną. Okazało się jednak, że obie partie miały w większości spraw różne zdania i nie stworzyły nawet koalicji rządowej. Przeciwnie, zaczęły się bić.

Równocześnie autor niniejszego tekstu ma wątpliwości, czy polskie problemy z niewydolnym państwem biorą się w pierwszym rzędzie z kształtu konstytucji. Niektóre spory z czasów konstytucyjnego referendum – o odcięcie się od komunizmu chociażby – są już dziś bardziej historyczne. Bywało, owszem, że specyficzny sposób interpretacji konstytucji stawał się gorsetem – wtedy, gdy Trybunał Konstytucyjny przyznawał sobie zbyt wielką władzę jej interpretowania. Gumowy zapis, że „Polska jest demokratycznym państwem prawnym”, posłużył do podziurawienia ustawy lustracyjnej czy ustawy otwierającej zawody prawnicze. Ale uczciwie mówiąc, ta „twórczość” Trybunału służyła także rzeczom dobrym. Ten sam zapis dał podstawę do orzeczenia przez sędziów stosunkowo szerokiej ochrony życia. A diabeł tkwił na ogół w szczegółach w konstytucji niezapisanych. W ustawach zwykłych, w praktyce sprawowania władzy.

Owszem, można byłoby dziś zrobić z konstytucją kilka rzeczy. Choćby wpisać do niej wyraźniej zasadę polskiej suwerenności i autonomii polskiego prawa wobec instytucji międzynarodowych (próbowano tego w roku 2011, utrącił to wtedy Donald Tusk). Można, skoro dominuje konserwatywna wrażliwość, zapisać mocniej jeszcze ochronę życia czy rodziny. Można pomyśleć o wzmocnieniu wniosków obywatelskich, dziś skazanych na łaskę i niełaskę większości rządowej.

Czy można konstytucję jeszcze bardziej „usocjalnić”? Pomysł wpisania do niej wieku emerytalnego czy – jak proponował w Gdańsku marszałek Karczewski – 500 plus wydaje mi się zbyt ekstrawagancki. Dobra konstytucja opisuje ustrój, a nie szczegóły polityki społecznej. Ale naturalnie i socjalne artykuły są do przejrzenia, skoro dziś przeważa taka wrażliwość.

W roku 1997 politycy prawicy twierdzili, że „konstytucja Kwaśniewskiego” tworzy system zbyt mieszany, niewzmacniający konsekwentnie ani rządu, ani prezydenta. Co, jak głosił Jan Maria Rokita, utrudni sprawne rządzenie komukolwiek. Rzeczywiście, pisano ją według oportunistycznego schematu. Mocne weto ustawodawcze prezydent dostał dopiero wtedy, kiedy został nim lider SLD.

Ale czy istotnie całkowity przechył w kierunku modelu kanclerskiego lub prezydenckiego, to coś, co uszczęśliwi Polskę? Model prezydencki czy choćby półprezydencki (francuski) niesie ze sobą ryzyko kolizji, gdy prezydentura będzie w rękach jednej opcji, a większość parlamentarna w rękach innej.

Czy Polskę stać byłoby na bezkolizyjną cohabitation dwóch różnych partii, jak we Francji? Przy stosunkowo niskiej kulturze politycznej i wielkiej fali emocji można w to wątpić.

Z kolei skupianie całej władzy w rękach rządu wydaje się logiczne, kiedy system partyjny staje się bez mała dwubiegunowy. Jest jedno „ale”. Kiedyś uważałem silne prezydenckie weto za anachronizm przeszkadzający w skutecznym rządzeniu. Dziś, po wecie prezydenta Dudy w sprawie sądów, zmieniłem zdanie. Prezydent powinien być dodatkowym bezpiecznikiem pilnującym, aby żadna większość parlamentarna nie stała się wszechwładna. To jednak nie musi oznaczać, że prezydent powinien rządzić wbrew tej większości.

To są wszystko uwagi teoretyczne, trudno sobie bowiem wciąż wyobrazić, jak ta debata ma dalej wyglądać. Na razie Andrzej Duda ustawia się w roli kogoś, kto trzyma pudło, do którego wrzuca się pytania. Może powinien porzucić tę neutralność i opowiedzieć się za jakimś modelem? To ułatwiłoby pisanie projektu. Bo nie będzie go łatwo stworzyć. Nawet odpowiedź na pytanie o kierunki (np. werdykt, że Polacy chcą silnej prezydentury), nie przesądzi o kształcie konkretnych artykułów. Diabeł będzie znowu tkwił w szczegółach.

Nie widzę też, pomimo uprzejmych gestów Karczewskiego, woli po stronie partii rządzącej, aby cokolwiek klarować. Czy Jarosław Kaczyński chce, aby to prezydent stał się w Polsce twórcą nowego ustroju? Chyba nie. Tym bardziej jego partia nie ma dziś czytelnej ustrojowej wizji. Jej projekt konstytucji sprzed 15 lat zakładał prezydenturę silniejszą niż obecna. Ale ponieważ prezes PiS nie zostanie już raczej prezydentem, a rządzi poprzez gabinet mający większość w parlamencie, tamte pomysły są chyba nieaktualne. Nie wiemy też, co sądzi PiS o innych postulatach zmian. Był kiedyś za wizją państwa bardziej obywatelskiego, ale kiedy zaczął rządzić, zignorował wniosek opozycji, aby przeprowadzić referendum w sprawie likwidacji gimnazjów.

Może się okazać, że dla PiS wygodniejszy jest obecny ustrój, przecież przy kontrolowanym przez prawicę i mało aktywnym Trybunale Konstytucyjnym można zmieniać wszystko ustawami zwykłymi. Te zmiany nie zawsze mają demokratyczną naturę. W przypadku ustaw sądowniczych chodziło ewidentnie o większe uzależnienie wymiaru sprawiedliwości od partii rządzącej. Nawet nie od polityków w ogóle, a od PiS.

Zaletą prezydenckiego pomysłu jest kurs na otwartą debatę o polskim państwie. Mogłaby się ona stać szkołą obywatelskiego myślenia.

Czy jednak ktokolwiek chce takiej debaty, debaty o polskim państwie naprawdę? Pewnie Ruch Kukiza i pewnie „Solidarność”. Nawet one nie reprezentują wspólnego kierunku myślenia – związkowcy są z oczywistych powodów bardzo socjalni, kukizowcy wręcz przeciwnie. Jednych i drugich łączy wiara w demokrację bezpośrednią, w bardziej obywatelskie państwo. Nie widać z kolei entuzjazmu wobec takiego myślenia po stronie dzisiejszego PiS. Partia ta była, owszem, bardzo obywatelska w opozycji. Będąc przy władzy, stała się po prostu praktyczna. Nie wiem, czy w ogóle chce społecznej debaty.

Zainteresowana taką debatą nie jest też totalna opozycja, dla której obecna konstytucja stała się swoistym bastionem obrony, a wszystko, co wypływa ze strony najszerzej pojmowanego obozu rządzącego (łącznie z pałacem prezydenckim), jest podejrzane. Nawet więc jeśli udałoby się zadać Polakom pytania w referendum konsultacyjnym, dziś nie widać chętnych, żeby później za jakąkolwiek nową konstytucją głosować. A trzeba potężnej większości – dwóch trzecich w parlamencie.

Może więc skończy się na wymianie myśli? To i tak niemało, ale prezydent ma zadanie na miarę Herkulesa. A może znajdzie sposób, żeby postawić partie pod ścianą?

 

 

Piotr Zaremba
Tekst ukazał się w nr.622 tygodnika „Idziemy”. POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 września 2017