Prof. Andrzej CHWALBA: Wrzesień 1939 r. Czy Polska musiała przegrać?

Wrzesień 1939 r. Czy Polska musiała przegrać?

Photo of Prof. Andrzej CHWALBA

Prof. Andrzej CHWALBA

Historyk i eseista. Wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego specjalizujący się w historii XIX wieku, historii relacji polsko-rosyjskich, historii najnowszej Polski.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Czy wrzesień 1939 r. mógł skończyć się inaczej? Czy Polska musiała przegrać? Te pytania są stawiane od zakończenia II wojny światowej i wciąż poszukuje się odpowiedzi oraz buduje alternatywne scenariusze – pisze prof. Andrzej CHWALBA

Wrzesień 1939 r. Efekt niemieckiej inwazji mógł być tylko jeden

.W naszym przekonaniu wojsko nie mogło wygrać kampanii polskiej, nawet gdyby nie wkroczyły oddziały sowieckie. Natomiast sprawą otwartą pozostaje kwestia, czy mogło się jeszcze dłużej bronić, a żołnierze i oficerowie — czy mogli się bić w lepszym stylu. Stale też wraca pytanie z zakresu historii alternatywnej, o to, w jakim stopniu agresja sowiecka zmniejszyła polskie szanse na przedłużenie konfliktu. Jest oczywiste, że gdyby nie 17 września, to wojna trwałaby znacznie dłużej, co najmniej o kolejne dni, natomiast nie sposób wskazać ich liczby. Problemem nie do rozwiązania dla polskiego wojska byłyby braki materiałowe w zakresie amunicji i broni. Na Kresach Wschodnich nie było już większych magazynów z zasobami wojennymi ani też fabryk broni i amunicji, a na poważniejsze dostawy alianckie nie można by liczyć.

Otwartym i wartym dalszej dyskusji jest kolejne pytanie o to, w jakim zakresie wojsko wykorzystało swój potencjał, swoje atuty. Spróbujmy się temu przyjrzeć. O ostatecznym wyniku każdej wojny decyduje nie tylko bilans błędów swoich i przeciwnika, ale przede wszystkim uzbrojenie i liczebność armii, które z kolei zależą od potencjału gospodarczego i demograficznego. III Rzesza liczyła około 80 milionów mieszkańców wraz z ziemiami podbitymi, a Rzeczpospolita — 35 milionów. Polski PKB wytworzony w 1938 roku, przy wartości dolara z 2017 roku, wyniósł 103 miliardy dolarów, niemiecki 617 miliardów dolarów. W latach 1935–1939 Rzesza wydała na modernizację armii 24 miliardy dolarów, a Polska 730 milionów dolarów. Kiedy Rzesza w 1933 roku rozpoczęła wielki plan rozbudowy armii, Polska szukała środków na pokonanie kryzysu gospodarczego. Modernizacja armii rozpoczęła się dopiero po śmierci marszałka Piłsudskiego. Dlatego nie wydaje się, aby zdanie wypowiadane przez wielu Polaków, że „gdyby żył Marszałek, toby do wojny nie doszło”, było uprawnione, a gdyby doszło — jak mówili inni — „tobyśmy wygrali”. Trudno się z tym zgodzić, gdyż zapewne klęska byłaby jeszcze szybsza i dotkliwsza.

W ostatnich kilkunastu miesiącach przed wybuchem wojny czas pracował na rzecz zachodniego sąsiada. W 1938 roku Rzesza się wzmocniła, przejmując gospodarkę Austrii, a w kolejnym roku jeszcze bardziej dzięki zajęciu Czech oraz Moraw i przejęciu nowoczesnego uzbrojenia armii czechosłowackiej oraz jej przemysłu zbrojeniowego. Słowem, dysproporcje między Rzeszą a Polską ponownie się powiększyły. Dlatego rozważania w rodzaju: gdyby wojna wybuchła kilka lub kilkanaście miesięcy później, to armia polska byłaby gotowa do odparcia ataku bądź też dłużej by się broniła — nie uwzględniają dynamiki i potencjału machiny zbrojeniowej totalitarnego państwa.

O wynikach starcia w wojnie polsko-niemieckiej decydowała też organizacja dowodzenia. Polski system dowodzenia był nieefektywny, przesadnie scentralizowany, a największą słabość polskiej armii stanowił jej Wódz Naczelny. Edward Rydz-Śmigły zdecydował się dowodzić wszystkimi polskimi armiami. To było nie tylko niewykonalne, ale także szkodliwe, gdyż przyniosło liczne złe decyzje, spóźnione lub nietrafione, prowadzące do pogłębienia chaosu. Po przekroczeniu granicy rumuńskiej wódz utracił kontrolę nad walczącymi wojskami, ale problemy z utrzymaniem łączności pojawiły się już po kilku dniach wojny. Dowódcy nieraz bili się na własną rękę i często bez kontaktu z sąsiednimi oddziałami. Z pewnością negatywne skutki takiego dowodzenia mogłaby w pewnym stopniu zneutralizować doskonała łączność. Ale było inaczej. Polski system łączności okazał się piętą achillesową dowodzenia. Niewiele mieliśmy nowoczesnych radiostacji krótkiego i dalekiego zasięgu. Przeważały archaiczne tzw. Enki, zasilane ręcznymi prądnicami i łatwe do zagłuszania. Sprzęt łączności zawodził od pierwszego dnia wojny. Głód informacji był dotkliwszy od głodu wynikającego z braku pożywienia.

.Generał Kutrzeba, próbując się porozumieć z Rydzem-Śmigłym w sprawie zwrotu zaczepnego nad Bzurą, musiał telefonować z poczty głównej w Łodzi. Niemcy szybko poznali polskie kody szyfrujące, z czego zdawano sobie sprawę, dlatego nie zalecano używania radia, preferowano natomiast tradycyjny przekaz za pomocą zwojów drutów telegraficznych oraz konnych gońców. Sprawniejsi w wojnie od łącznościowców okazali się saperzy, którzy m.in. konstruowali mosty pontonowe. Za największe osiągnięcie uważa się budowę mostu pontonowego pod Baranowem Sandomierskim, po którym przeprawiła się większość wojsk Armii „Kraków”.

Zawiodła marynarka wojenna. Propagandowe hasło „Nie damy się odepchnąć od Bałtyku” dalece odbiegało od realiów. Zawiodły wojska pancerne, nie tylko dlatego, że były nieliczne, ale też ze względu na to, że zostały niewłaściwie wykorzystane. Czołgi, działające w rozproszeniu, plutonami, rzadziej kompaniami, używano dla wsparcia wojsk pieszych i w rozpoznaniu, czyli w zupełnie innej roli niż u nieprzyjaciela. Nie zawiodło lotnictwo, a piloci potwierdzili swoje dobre wyszkolenie. Korzystając z niewielkiej liczby słabego sprzętu lotniczego, polscy lotnicy zadali Niemcom poważne straty, a mogli zadać jeszcze większe, gdyby nie zostały wycofane na wschód. Natomiast zawiodła strategia użycia lotnictwa, która była anachroniczna i dokładnie odwrotna od niemieckiej. Naloty bombowe byłyby skuteczniejsze, gdyby atakowano większą liczbą samolotów i z osłoną myśliwców. Polskie lotnictwo bojowe utraciło ponad 70% ogółu samolotów. Udział w tym też miała niemiecka i… polska obrona przeciwlotnicza. Przykładowo 8 września koło Puław Polacy uszkodzili cztery samoloty PZL-11. W sumie według ustaleń Cajusa Bekkera Niemcy utracili bezpowrotnie 285 samolotów, z czego w walce powietrznej ponad 160 i ponad 100 w wyniku działań artylerii przeciwlotniczej. Poza tym 279 samolotów zostało trafionych i uszkodzonych. Ale z kolei Marius Emmerling podaje liczbę 247 samolotów definitywnie utraconych. Niezależnie od różnic w ustaleniach historia polskiego lotnictwa doczekała się pierwszych asów powietrznych. Chociażby Stanisław Skalski strącił lub uszkodził pięć samolotów wroga, a Hieronim Dudwał cztery.

Znacznie większe straty Niemcy ponieśli w sprzęcie pancernym. Utracili około 1000 czołgów i samochodów pancernych, z których jednak część była tylko uszkodzona i po naprawie nadawała się do dalszej eksploatacji. Zdaniem generałów niemieckich nie najlepiej spisała się ich piechota, która wskutek licznych błędów poniosła duże straty, zwłaszcza w sprzęcie. Przyznał to nawet Hitler, powiadając, że „nie spełniła pokładanych w niej nadziei”. Wyróżnił jedynie 30. DP walczącą nad Bzurą. Pod koniec kampanii polskiej oddziałom Wehrmachtu zaczęło brakować amunicji i paliwa. Ze względu m.in. na straty w sprzęcie i amunicji Niemcy zdecydowali się przełożyć na wiosnę uderzenie w kierunku zachodnim. Straty osobowe niemieckie były znacznie niższe od polskich, co wynikało z dysproporcji w uzbrojeniu. Najnowsze szacunki niemieckie wskazują na 17–18 tysięcy zabitych, kilkuset zaginionych i 27–32 tysięcy rannych. Niektóre szacunki polskie są znacznie wyższe. Norman Davies szacuje łączne straty niemieckie — zabitych, zmarłych z ran, zaginionych i rannych — na około 50 tysięcy i ta liczba wydaje się najbardziej wiarygodna.

Słabością polskiego wojska były stosunkowo niewielkie zapasy broni i amunicji, które nie pozwalały na dłuższą walkę. Podczas gdy przemysł Rzeszy cały czas mógł uzupełniać zapasy i wypełniać luki, polski, skoncentrowany na zachodzie kraju, nie miał takich możliwości. Poza tym strona polska nie wykorzystała w pełni zasobów znajdujących się w magazynach wojskowych. Przede wszystkim do rąk polskich żołnierzy trafiło niewiele uzbrojenia i amunicji z centralnej składnicy uzbrojenia w Stawach koło Dęblina, nazywanej nieraz Arsenałem Rzeczypospolitej. W jej magazynach podziemnych znajdowały się benzyna, smary, olej napędowy, a tych paliw brakowało lotnictwu i pojazdom na gąsienicach. W Stawach zmagazynowano 550 sztuk artylerii, 150 tysięcy karabinów, 5500 karabinów maszynowych ręcznych i ciężkich. Za pomocą tych środków można było wyposażyć 8–10 dywizji piechoty. Ale tak się nie stało, gdyż 14 września Rydz-Śmigły wydał rozkaz gen. Piskorowi, aby zniszczył składnicę w Stawach, co wykonano jedynie w części, gdyż przekraczało to możliwości saperów, a podpalenie całości byłoby zbyt ryzykowne. Niemcy nie zbombardowali składnicy, licząc, słusznie, że wielki magazyn wpadnie w ich ręce. I tak się stało. Ten zmarnowany arsenał i nieplanowany prezent dla wroga nie mógł znacząco wpłynąć na wynik walk, ale jego wykorzystanie uczyniłoby walkę skuteczniejszą.

Polscy żołnierze nie byli przygotowani mentalnie do konfrontacji z tak wyposażoną i walczącą armią. Lekceważyli przeciwnika, który miał jakoby czołgi z dykty i przerobione z ciągników rolnych, a na lotniskach rzekomo miały stacjonować atrapy samolotów. Bagatelizowali stopień motoryzacji wojsk nieprzyjaciela, dowodząc, że na polskich bezdrożach niewiele zdziałają, a poza tym żołnierz niemiecki jest słabo wyszkolony. „Zgubiło naszą armię i administrację niesłychane wprost, lekkomyślne zadufanie w naszą wyższość. Lekceważono Niemców. Wypisywano brednie w prasie o ich słabości i kiepskim materiale ich uzbrojenia” — zanotował 5 września 1939 roku gen. Kordian Zamorski. Warto jeszcze przytoczyć emocjonalną co prawda i jednostronną, niemniej ważną opinię z dziennika Anatola Mühlsteina z 12 września 1939 roku: „Znam tych ludzi [tj. oficerów — A.C.] i nigdy nie miałem co do nich złudzeń. Trzeba to powiedzieć jasno, ich rzeczywista wartość jest znikoma, a ich pycha niezmierzona. Wszyscy mający własne zdanie zostali usunięci”.

Olbrzymie straty i zniszczenia

.Słabe wyposażenie materiałowe, niski poziom motoryzacji, niedostatek służb medycznych i błędy strategiczne spowodowały wysokie straty osobowe wojsk polskich. W literaturze historycznej odnajdujemy kilkadziesiąt szacunków, poczynając od danych powojennego Biura Odszkodowań Wojennych. Szacuje się, że liczba zabitych wynosi od 67 do 90 tysięcy, ale włącznie z poległymi na froncie polsko-sowieckim. Ten pierwszy szacunek jest zaniżony, gdyż tylko na polskich cmentarzach zostało pochowanych ponad 70 tysięcy żołnierzy oraz blisko 1000 na cmentarzach wschodnich sąsiadów. Rannych zostało między 130 a 140 tysięcy. W tym wypadku jest mniej rozbieżności. Największe straty poniesiono nad Bzurą: 17 tysięcy zabitych i 50 tysięcy rannych, ale również nad Bzurą Niemcy zanotowali najwyższe straty.

Według danych niemieckich do niewoli trafiły 694 tysiące żołnierzy, ale do obozów jenieckich skierowano już tylko około 420 tysięcy, gdyż pozostałych zwolniono albo też uciekli z niewoli, a około 10 tysięcy zmarło z ran. Oficerów skierowano do oflagów, żołnierzy do stalagów. Żołnierzy pozornie zwolniono z niewoli, przez to bowiem stracili oni status jeńców wojennych, chronionych przez konwencję genewską, i potraktowano ich natychmiast jako tanią siłę roboczą. W wyniku takiego zabiegu 330 tysięcy żołnierzy zmuszono do pracy na rzecz Rzeszy. Natomiast oficerów ominął ten los i dzięki temu prawie wszyscy przeżyli wojnę, w tym także oficerowie pochodzenia żydowskiego, jak Bernard Mond czy Henryk Wereszycki. Obozy okazały się dla nich azylem bezpieczeństwa. Były jednak wyjątki, jak płk Stanisław Kalabiński, dowódca 5. DP, który został zamordowany. W oflagu zmarł gen. Kleeberg. Nie zabito go, niemniej trudy oflagu pogłębiły jego chorobę i przyczyniły się do śmierci.

Duże straty ponieśli cywile. Podczas działań wojennych zginęło oraz zostało zabitych od 100 do nawet 150 tysięcy osób. Dla porównania: we Francji w trakcie całej wojny śmierć poniosło 108 tysięcy cywili. Tak wysokie straty wśród ludności cywilnej w Polsce były następstwem niemieckiej strategii wojny totalnej, w której cywil miał być zabijany na równi z żołnierzem. „Celem musi być […] zniszczenie żywej siły […]. Bądźcie bezlitośni. Bądźcie brutalni […]. Prawo jest po stronie silniejszego. Działajcie z największym okrucieństwem […], z maksymalną surowością […] wojna musi być wojną wyniszczenia” — wzywał Hitler 22 sierpnia 1939 roku.

Zdyscyplinowani żołnierze niemieccy wzięli sobie do serca rozkaz wodza i byli najczęściej tacy, jak oczekiwał: brutalni i bezwzględni. Palili, zabijali, kradli, niszczyli. Nieprzyjaciel musiał poczuć strach i respekt. Musiał wiedzieć, że jego dobra kultury będą zagrożone, gdyż staną na drodze zwycięstwa „Tysiącletniej Rzeszy”. Efektem wojny było zbombardowanie przez samoloty 160 miast. W niektórych, jak Wieluń, Garwolin, Frampol, Kurów, Sulejów, zniszczeniu uległa znaczna część zabudowy i zginęli liczni mieszkańcy. Od 434 do 476 wsi puszczono z dymem, czemu niejednokrotnie towarzyszyły egzekucje ludności. Tyle mówi statystyka, za którą kryją się ludzkie dramaty.

Podział zdobyczy

.Pakt Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku określał przebieg granicy między jednym i drugim agresorem. Poczynając od Karpat, granica miała biec rzeką San, a następnie Wisłą aż po Warszawę. Oznaczało to, że około 2/3 terytorium kraju przypadłoby państwu sowieckiemu, na którym mieszkało około 8 milionów Polaków. Zgodnie z sowiecką praktyką Moskwa musiałaby utworzyć Polską Związkową Republikę Sowiecką. Rozkazy armii sowieckiej oraz druki propagandowe zapowiadały już takie rozwiązanie. Zapowiadały nawet przeprowadzenie wyborów do Zgromadzenia Ludowego sowieckiej Polski. Prawdopodobnie jej stolica znajdowałaby się w Lublinie. Ale perspektywa powołania sowieckiej Polski nie uszczęśliwiła Stalina, gdyż jego celem było wymazanie nazwy Polska. Dlatego zaproponował Hitlerowi zamianę części łupu. Niemcy pomysł przetrawili i doszli do przekonania, że to dla nich będzie dobry interes. I tak doszło do zamiany województwa lubelskiego i wschodniej części warszawskiego na Litwę, która zgodnie z układem z 23 sierpnia miała przynależeć do strefy wpływów Niemiec. Oznaczało to, że granica nie miała już biec rzeką Wisłą, lecz Bugiem i dalej Narwią oraz Pisą. Pozbycie się polskiego obszaru etnicznego oznaczało, że Stalin nie będzie już musiał powoływać polskiej republiki.

Negocjacje między partnerami okazały się owocne, czego symbolicznym wyrazem była słynna defilada wojsk obu państw w Brześciu 28 września. Wspólny interes połączył dwa państwa totalitarne nie tylko przeciwko Polsce, ale i państwom Europy Środka oraz demokracjom zachodnim. W sowieckiej strefie wpływów znalazły się oprócz Litwy także Łotwa, Estonia, Finlandia i wschodnia część Rumunii. Oznaczało to, że oba państwa udzieliły sobie zgody na daleko idącą przebudowę Europy Środkowej i Wschodniej.

28 września 1939 roku III Rzesza i Związek Sowiecki podpisały w Moskwie traktat „o granicach i przyjaźni”. Był on też nazywany drugim traktatem Ribbentrop–Mołotow, gdyż to obaj panowie prowadzili negocjacje. Do tekstu głównego dołączono trzy tajne załączniki. Punkt pierwszy został zaproponowany przez Berlin. Gwarantował przesiedlenie Niemców z sowieckiej strefy okupacyjnej Rzeczypospolitej do Rzeszy, a Ukraińców i Białorusinów do ZSRS, czyli na zasadzie opcji. Punkt drugi przesądzał o losie Litwy. Z naszego punktu widzenia najważniejszy był punkt trzeci, w którym czytamy, że „obie strony nie będą tolerować na swych terytoriach jakiejkolwiek polskiej propagandy, która dotyczy drugiej strony. Będą one tłumić na swych terytoriach wszelkie zaczątki takiej propagandy i informować się wzajemnie w odniesieniu do odpowiednich środków w tym celu”. Brzmiało to groźnie. Na zakończenie układające się strony uznały, że likwidacja państwa polskiego daje „podwaliny pod trwały pokój w Europie Wschodniej”. Berlin i Moskwa przewidywały powstanie ruchu oporu Polaków i dlatego uzgodniły, że należy zniszczyć inteligencję jako warstwę wiodącą.

Aby koordynować wzajemną współpracę i eksploatację okupowanych ziem, Berlin i Moskwa zorganizowały co najmniej cztery tajne konferencje policji politycznej: Gestapo i NKWD. Najpierw w Brześciu, 27 listopada 1939 roku, następnie w Przemyślu, Zakopanem i Krakowie. Niewykluczone, że przy tej okazji uzgadniano politykę eksterminacji polskich elit. Oba państwa współpracowały także intensywnie w dziedzinie gospodarczej, a 11 lutego 1940 roku podpisały układ handlowy, który uprzywilejowywał obie strony we wzajemnych relacjach i dynamizował wzajemną wymianę. Niemcy sprzedawali na wschód broń i amunicję, a kupowali surowce niezbędne do produkcji zbrojeniowej. Moskwa udostępniła niemieckiej flocie wojennej port w Murmańsku, a nawet zaopatrywała niemieckich marynarzy w ciepłe ubrania.

Przyjaźń kwitła do 22 czerwca 1941 roku. „Przyjaźń narodów Niemiec i Związku Sowieckiego, wzmocniona krwią, ma wszelkie podstawy być długotrwałą i mocną” — mówił Stalin w grudniu 1939 roku, a jego wypowiedź opublikowała moskiewska „Prawda” 25 tego miesiąca. W dzień po podpisaniu traktatu „Prawda” zaprezentowała przebieg linii granicznej wraz ze zdjęciem dokumentu z podpisem Stalina i Ribbentropa. Wspólna granica liczyła 1389 kilometrów. 4 października ambasador niemiecki w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg i komisarz spraw zagranicznych Mołotow podpisali protokół uzupełniający, w którym m.in. mogliśmy przeczytać, że w wypadku rzek żeglownych granica będzie biegła środkiem toru wodnego. Na początku kolejnego roku obie strony zastąpiły „linię graniczną” nowym terminem: „granicą państwową”, co miało oznaczać trwałość i niezmienność. Choć oba państwa oficjalnie były na stopie przyjacielskiej, to zbudowały na granicy solidne zabezpieczenia, co było też podyktowane potrzebą powstrzymania nielegalnej migracji między ziemiami okupowanymi przez Rzeszę i Związek Sowiecki. Władze sowieckie wyznaczyły pas wzdłuż granicy dla służby patrolowej z psami oraz zbudowały płot o wysokości 150 centymetrów z sześcioma pasami drutu kolczastego. Podobne zabezpieczenia wprowadzili Niemcy. Po obu stronach granicy znajdowały się pasy zaoranej ziemi o szerokości 12–15 metrów, a tuż nad nią umieszczono elektryczne i mechaniczne sygnały dźwiękowe. W sumie sowieckie zabezpieczenia graniczne sięgały 350–500 metrów od słupków granicznych.

Mieszkańcy, których domy i zagrody znajdowały się w strefie granicznej, zostali przesiedleni. Natomiast strefa przygraniczna sięgała 7500 metrów od granicy i na jej obszarze wybudowano budki straży granicznej, której funkcjonariusze strzelali bez ostrzeżenia. Próby nielegalnego przekroczenia granicy były obciążone poważnym ryzykiem, czego doświadczyły setki i tysiące osób próbujących mimo wszystko ją sforsować. Stosunkowo najłatwiej było ją przekroczyć w miesiącach jesiennych 1939 roku, kiedy dopiero była zabezpieczana. Wówczas wracały, legalnie i nielegalnie, osoby, które uciekły na wschód we wrześniu 1939 roku. Jednak po ustaleniu linii granicznej coraz trudniej było ją przekroczyć. Uchodźcy nie wiedzieli, czy i kiedy będą mogli powrócić. W atmosferze nerwowego oczekiwania narodziła się psychoza powrotu. Najbardziej zdeterminowani podejmowali próby nielegalnego przekroczenia granicy, oferując przemytnikom nieraz zawrotne kwoty. Jednym z nich był lekarz z Krakowa, Julian Aleksandrowicz, później żołnierz AK i profesor medycyny UJ, który mimo zdrady przemytnika przedarł się szczęśliwie przez zimowe zaspy i ostatecznie zameldował się w Krakowie. Mniej szczęścia miał Witold Zechenter, dziennikarz i pisarz, któremu udało się przedrzeć przez zaporę sowiecką, ale utknął w styczniu 1940 roku na niemieckiej. Aresztowany i więziony, powrócił do krakowskiego domu w końcu maja 1940 roku.

Raz na jakiś czas okupanci otwierali „okna” i wypuszczali uchodźców. Czyniono tak tylko w określonych terminach, które nie były długie: przez 10 dni po 10 godzin dziennie i jedynie dla tych, którzy dysponowali przepustką. Maksymalnie można było przenieść bagaż o ciężarze nieprzekraczającym 32 kilogramów na osobę. Byli i tacy, którzy po dostaniu się na drugą stronę granicy natychmiast planowali dalszą podróż w kierunku zachodniej Europy, do polskiej armii, ale nie brakowało takich, którzy zmierzali do neutralnej Szwajcarii, tak jak Antoni i Adelajda Lanckorońscy. Kolejna duża fala uchodźców powróciła do swoich pieleszy domowych wiosną 1940 roku.

.„Uchodźców było kilkaset tysięcy, komisja przepuszczała ledwie tysiąc dziennie, wobec tego przed domem, gdzie komisja urzędowała, działy się wprost dantejskie sceny. Moskale […] bili i kopali biednych uchodźców, którzy nieraz po dwie i trzy doby stali pod gołym niebem, aby zdobyć pozwolenie na przejazd” — zanotował w dzienniku pod datą 17 kwietnia 1940 roku ojciec Rafał, zakonnik z Przemyśla. 19 czerwca 1940 gubernator Otto Wächter meldował generał-gubernatorowi Frankowi, że w ostatnich tygodniach przybyło ze Związku Sowieckiego 66 tysięcy uchodźców zwanych bieżeńcami, w większości Polaków.

Andrzej Chwalba

Fragment książki: Polska krwawi, Polska walczy. Jak żyło się pod okupacją 1939-1945, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024 [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 sierpnia 2024