
O osobliwości monarchii w liberalnej demokracji
W demokracji liberalnej, przyjmującej zwykle formy prezydencką, semiprezydencką lub parlamentarno-gabinetową, monarchia nie jest już często stosowanym rozwiązaniem – pisze prof. Bogdan SZLACHTA
.Jedynowładztwo dominowało w starożytnych wspólnotach politycznych. Choć jednak znali je i Grecy, i Rzymianie, to nie zawsze za nim się opowiadali: Arystoteles, nauczyciel Aleksandra Macedońskiego, zdobywcy wielu terytoriów na Wschodzie, kojarzył je już to z rządzeniem dla dobra wspólnego, już to z rządzeniem wedle własnego, partykularnego interesu władającego, mając pierwszy sposób za właściwy monarchii, drugi natomiast za właściwy despocji. Miasto-państwo Rzym, w przyszłości ogromne terytorialnie imperium, rychło porzuciło tę formę i stało się republiką, by po zamordowaniu Juliusza Cezara, podejrzewanego o próby przeszczepienia „wschodnich rozwiązań”, ustanowić zrazu pryncypat, następnie dominat, a ostatecznie przyjąć formę jedynowładczą, monarchiczną, realizowaną na różne sposoby.
Forma ta dominowała w wiekach średnich nie tylko na Zachodzie, dyskutowana była u ich kresu przez licznych a różnych republikanów nawracających do przedchrześcijańskich ujęć, krytycznych dla tych, którzy wcześniej zwracali uwagę na konieczność ustanawiania i egzekwowania prawa (jako więzi łączącej grzeszących ludzi) przez sprawnego jedynowładcę, przewidywanego choćby przez św. Augustyna, rozważającego rolę „państwa ziemskiego” i zasadność jego istnienia.
Z dyskusji między innymi o pozycji monarchy, jego relacji do prawa niewywodzonego z jego woli, lecz długo się kształtującego, kojarzonego niekiedy z prawem fundamentalnym, kiedy indziej z prawem naturalnym, chroniącym ludzką naturę, a nawet z objawionym prawem Bożym, oraz o roli reprezentantów poddanych w relacji z królem i prawie lub nawet obowiązku ich oporu wobec władcy wyrosły ujęcia, które znamy w nowożytności.
Ujęcia dopełniane refleksją o państwie raczej niż koronie lub osobie króla oraz o ludzie jako zbiorowości, której głową mógł pozostawać monarcha ledwie jako jej „woźnica”, a także refleksją o uprawnieniach przysługujących poddanym przemienianym w obywateli kształtują nasze polityczne myślenie na poziomie najbardziej elementarnym. Gdy dzisiaj godzimy się na demokrację liberalną, znajdując niej jednostki zabiegające o możność realizowania własnych projektów życia, to problematyzujemy przecież nie tylko dawne przeświadczenie o względnej przynajmniej homogeniczności zbiorowości, ale także próby powoływania się na legitymację Bożą przez dawnych królów, wywodzenia przez nich swej pozycji „z góry”, a nie „z dołu”, uznawania przez nich „wyższości”, by nie rzec „eminencji”, w zestawieniu z tymi, którzy im podlegają.
W demokracji liberalnej, przyjmującej zwykle formy prezydencką, semiprezydencką lub parlamentarno-gabinetową, monarchia nie jest już często stosowanym rozwiązaniem. Jako że przyjmuje się w niej, iż legitymacja dla piastunów organów władzy publicznej winna być wywodzona „z dołu” lub od tych, którzy taką legitymację uprzednio posiedli, zwłaszcza król nieelekcyjny staje się postacią co najmniej problematyczną, jeśli nie kuriozalną. Wszak nie jest on „republikańską głową państwa”, nie pochodzi z wyborów, a włada, choć nie ma już takiego wpływu na bieg wypadków jak ongiś. Utraciwszy na Zachodzie zdominowanym „przykładem amerykańskim” kluczową pozycję, zachowuje istnienie w tych liberalno-demokratycznych społeczeństwach, które cenią elementy tradycji; które – jak niegdyś wspólnoty polityczne – wciąż znajdują w monarchii czynnik jednoczący zróżnicowaną zbiorowość, przekraczający różnice polityczne i dzięki temu scalający ją.
Boża legitymacja jest już „chowana”, Dei gratia jest już skracane, jak na monetach brytyjskich, do „DG”, a „usprawiedliwienia” monarchii szuka się gdzie indziej, w służeniu zbiorowości, odpowiadaniu na zasadnicze tendencje w niej występujące, nawoływaniu do tolerowania innych, choć nie zawsze do tolerowania wszelkich zachowań. Gdy poznajemy nowego króla Karola III, syna panującej tak długo Elżbiety II, nie znajdujemy już w nim kontynuatora dziedzictwa Tudorów: Henryka VIII (który zerwał relacje z papiestwem i ogłosił się „głową Kościoła narodowego”) oraz jego córek (katoliczki Marii i zwalczającej, by nie rzec mordującej i katolików, i purytanów, anglikanki Elżbiety I). Matkę nowego króla ceniono nie tylko za to, że była sympatyczna czy „normalna”, podobna „ludziom zwyczajnym”, by nie rzec „przeciętnym” (jakże blisko części komentatorów do uczynienia z niej wielbicielki chleba z marmoladą pokazywanej Misiowi Paddingtonowi, podobnej Janowi Pawłowi II jako wielbicielowi kremówek), ale także za to, że potrafiła w trudnych niekiedy chwilach dla rozpadającego się Imperium Brytyjskiego współpracować i z rządem lewicowym, labourzystów, i z rządem prawicowym, konserwatystów.
Król Karol III, noszący imię dwóch Stuartów, których panowania doprowadziły do „rewolucji”, rozumie swoją rolę: nie tylko stara się eksponować „neutralność polityczną”, ale także uwzględniać znaczenie ekologii jako tego, co dotyczy wszystkich, a nawet swoiście pojmowanego „ekumenizmu” czy raczej „tolerancji religijnej” w niezwykle zróżnicowanym, wielokulturowym tyglu, jakim jest współczesne mu społeczeństwo brytyjskie. Nie tyle próba homogenizowania całości, upodabniania do siebie jej członków, jak ongiś, ile próba kształtowania postaw otwartych na „inność” jest już przez niego podejmowana i będzie zapewne podejmowana w trakcie jego panowania.
Problemy, z jakimi zmagać się będzie Brytania w kolejnych latach, nie są odmienne od tych, z którymi zmagają się inne liberalne demokracje: obecność króla sprawia jednak, że jego stanowisko będzie brane pod uwagę przez wielu wyborców jako nienaznaczone stronniczością aktorów zmagających się o sprawowanie władzy. Nie będzie on „neutralny”, będzie – jak członkowie partii politycznych oraz wyborcy – zajmował stanowisko „naznaczone politycznie”, nie będzie jednak kojarzony z żadną z partii, lecz traktowany jako organ działający w imieniu i dla wszystkich obywateli, bez względu na ich orientacje polityczne. W warunkach brytyjskich król panuje, a nie rządzi; jego panowanie ma być znakiem dbałości nie o partykularny „interes” którejś ze zmagających się stron, nawet nie o partykularny „interes »domu panującego«”, lecz o obywateli zakorzenionych w różnych kulturach, żądających honorowania ich odmienności i pamiętających o kolonialnej przeszłości Brytanii.
.Nie jest to już monarcha podobny innym, rządzącym także, a nie tylko panującym nad mniej zróżnicowanymi zbiorowościami, zabiegającym o zachowanie nie odmienności różnych kulturowo (i religijnie) obywateli, lecz odmienności swych poddanych wobec poddanych innych monarchów lub obywateli innych republik. Utrzymujące się w różnych częściach świata monarchie realizują bowiem różne cele: zawsze są znakami jedności, skupienia obywateli wokół centrum nie deliberującego, lecz centrującego obywateli; w społeczeństwach złożonych z przedstawicieli wielu kultur, nawet wielu narodów nastawione są obecnie na tolerowanie odmienności, lecz w społeczeństwach jednolitych kulturowo na umacnianie jednej kultury.
Bogdan Szlachta