

Uniwersalne przesłanie wolności
I Rzeczpospolita to niezwykle ciekawy eksperyment życia obywatelskiego. Wprawdzie ograniczony do jednej grupy społecznej, ale jednak liczącej setki tysięcy wolnych ludzi, czyli więcej niż wówczas w jakimkolwiek kraju europejskim – pisze prof. Andrzej NOWAK
„Za żywota naszego my i potomkowie nasi, królowie polscy i ciż, wielkie książęta Litewskie, Ruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Kijowskie, Wołyńskie, Inflanckie i innych państw, nie mamy mianować ani obierać jakiego, składać żadnym sposobem ani kształtem wymyślonym, króla, na państwo sukcesora naszego sadzać, a to dlatego, aby zawdy wiecznymi czasy po zejściu naszym i potomków naszych wolne obieranie zostało wszem stanom koronnym; dla czego i tytułu dziedzica używać nie mamy ani potomkowie nasi, królowie polscy” – (Artykuły henrykowskie, 1573 r.)
.Powyższy cytat dobrze oddaje specyfikę Rzeczypospolitej. Ta historyczna wspólnota jest ciągle żywym elementem naszej pamięci oraz tożsamości. Słowo „naszej” obejmuje nie tylko Polskę, ale także tereny wymienione w cytowanym akcie, a które dziś tworzą samodzielne państwa: Ukrainę, Litwę, Białoruś, Łotwę. To „naszej” ogarnia również (choć w mniejszym stopniu) Izrael. Choć kraj ten, rzecz jasna, terytorialnie nigdy nie był częścią Rzeczypospolitej, ale poprzez fakt, że stworzyli go Żydzi, którzy wieki prześladowań w krajach europejskich przetrwali właśnie w państwie polsko-litewskim, również on dziedziczy w pewnym sensie część spuścizny po I RP. Sześć narodów w ten czy inny sposób nawiązuje do dziedzictwa Polski przedrozbiorowej. Polski – bo przecież historycznie najczęściej używano zamiennie tej nazwy z pojęciem Rzeczypospolitej.
Czym jest to dziedzictwo? Pokazuje to choćby przykład Sejmu, który powraca w debatach w Polsce, w krajach sąsiednich, ale również w Izraelu. Powraca on jako przykład wielogłosu w dyskusji, często chaosu, nieładu, który trudno opanować. Często jest on przedstawiany przez pryzmat wizerunku, który na swoich obrazach pokazywał Jan Norblin, rysujący posłów jako zapijaczonych, skłóconych szlachciurów w zaplamionych kontuszach. Ale to jest oświeceniowa karykatura, nieoddająca sprawiedliwości wyjątkowo długotrwałemu systemowi obywatelskiemu. Sejm był instytucją funkcjonującą nieprzerwanie od drugiej połowy XV wieku aż do rozbiorów, czyli przez 350 lat. Równolegle z nim działały lokalne organy władzy przedstawicielskiej: sejmiki. Wybierały posłów na Sejm i tworzyły samorząd ziemski. W okrzepłej już postaci nie tylko wybierały sędziów ziemskich, ale również decydowały o rozłożeniu w danej ziemi (powiecie) podatków uchwalonych przez Sejm, wybierały i kontrolowały ich poborców, nakładały podatki wojewódzkie i rozstrzygały o wydatkach ze skarbu wojewódzkiego, uchwalały zaciąg żołnierza w powiecie. Życie polityczne toczyło się łącznie w 65–70 takich ogniskach sejmikowych: od Warty do Dniepru i Dźwiny. Ten system samorządu naśladował żydowski Sejm Czterech Ziemstw, działający w Rzeczypospolitej od 1581 do 1764 roku. Podobnie koło organizujące się w siedzibie wolnej Kozaczyzny na Dnieprowej Siczy podejmowało na swój sposób tę tradycję decydowania o sobie – w wolnych obradach.
W stale, kilka razy do roku, obradujących w Rzeczypospolitej sejmikach szlacheckich brało udział łącznie kilkanaście do kilkudziesięciu tysięcy chętnych obywateli. Więcej aktywnych obywateli rzeczywiście decydujących o sprawach swojej ziemi i współdecydujących o losach całego państwa nie było w innych krajach Europy. Przy szczególnie ważnej decyzji (wyborze króla) mogła ta liczba wzrosnąć jeszcze bardziej, nawet do 50 tysięcy szlachty, która osobiście fatygowała się pod Warszawę, by oddać w elekcji swój głos. W taki właśnie sposób tworzyła się przez cztery wieki kultura polityczna swobodnego głosu, oczywiście otwierająca – jak zawsze w przypadku wolności – również pole do nadużyć. Pod względem rozległości oraz intensywności działania był to w każdym razie wyjątkowy w skali naszego kontynentu fenomen zaangażowania obywatelskiego.
Dzisiaj na to dziedzictwo patrzymy głównie przez pryzmat liberum veto. Krytycy I Rzeczypospolitej w nim widzą przede wszystkim przyczyny upadku tego państwa. Nadmiar wolności, który przerodził się w anarchię, miał doprowadzić do utraty niepodległości. Takie podejście uchybia jednak całej prawdzie historycznej. Samo liberum veto nie było instytucją, która powstała w ciemnych głowach Sarmatów ani nie została tam ostatecznie pogrzebana. To jest przecież formuła ochrony głosu mniejszości. Litewska część Rzeczypospolitej, która w składzie izby poselskiej Sejmu dysponowała jedną trzecią głosów, mogła czuć się dzięki temu zabezpieczona przed przewagą liczebną „koroniarzy”. Tak też dziś mniejsze państwa w Unii Europejskiej chcą się zabezpieczyć przed dominacją silniejszych. Czy to źle?
Historycy patrzą obecnie na I Rzeczpospolitą jako niezwykle ciekawy eksperyment życia obywatelskiego. Wprawdzie ograniczony do jednej grupy społecznej, ale jednak liczącej setki tysięcy wolnych ludzi, czyli więcej – jeszcze raz podkreślmy – niż w jakimkolwiek kraju europejskim (porównywalne w mniejszej skali przykłady dają tylko Niderlandy i kantony szwajcarskie).
Kultura wolności republikańskiej w Polsce była świadomym nawiązaniem do wzorców antycznych. Widać w niej odwołania przede wszystkim do Arystotelesa i Cycerona przywożone ze studiów w Italii, a później popularyzowane przez Uniwersytet Krakowski i jego szkoły wydziałowe. Na to zjawisko intelektualne nałożyła się praktyka polityczna. Od chwili wygaśnięcia dynastii Piastów zakres dalszej władzy królewskiej był już efektem negocjacji z obywatelami – początkowo z wąską grupą możnowładców, później poszerzoną o rycerstwo powiatowe, czyli szlachtę. Już od Władysława Jagiełły mamy w Polsce monarchię elekcyjną. Dziś Jagiellonów traktujemy jako drugą po Piastach dynastię, zapominając, że każdy kolejny władca z tego rodu był wybierany. Po śmierci królowej Jadwigi Andegaweńskiej w 1399 r. Władysław Jagiełło musiał negocjować swój status jako króla – bo bez żony, wywodzącej się po kądzieli z Piastów, utracił formalne prawo do tronu. Później do tych negocjacji wrócił, gdy chciał zabezpieczyć koronę dla swoich synów. To właśnie wtedy rozpoczął się przyspieszony proces nadawania szlachcie praw obywatelskich. Kolejni królowie z rodu Jagiellonów „płacili” swoim wyborcom przywilejami za możliwość utrzymania rodu na tronie. Tak stworzone zostały gwarancje własności i nietykalności osobistej – fundamenty wolności, w większości krajów europejskich w tym czasie nieznane albo niestosowane. Sejm od czasu konstytucji Nihil novi z roku 1505 stał się forum, na którym decydowano o prawach i o podatkach. Bez zgody obywateli nic nowego (nihil novi) nie mogło zostać wprowadzone do praw Rzeczypospolitej.
Drugą taką fundamentalną konstytucją stały się artykuły henrykowskie przyjęte w 1573 r. w czasie bezkrólewia po śmierci bezdzietnego Zygmunta II Augusta. W tym akcie prawnym znalazły się także zapisy potwierdzające prawo obywateli do wypowiedzenia posłuszeństwa królowi, jeśli ten łamie prawo i nie reaguje na upomnienia senatu. Wtedy nikt nie patrzył na to jak na projekt prowadzący państwo do anarchii, tylko jak na przykład wolności, niepozwalający władzy przekroczyć pewnych granic. Czy tego też mamy się wstydzić?
Zgódźmy się raczej, że od XVI wieku w Rzeczypospolitej rozwijała się oryginalna formuła republikanizmu.
Prof. Quentin Skinner, najwybitniejszy współczesny badacz myśli politycznej Europy wczesnonowożytnej, w książce Liberty before Liberalism opisał świetnie tę formułę. Wielu teoretyków (m.in. Monteskiusz) uważało jednak, że system republikański może funkcjonować tylko w niewielkim państwie. Tymczasem państwo polsko-litewskie było drugim co do wielkości w Europie (po Moskwie). Dlaczego Monteskiusz twierdził, że duże państwa nie mogą być rządzone w formule republikańskiej? Według niego w takiej sytuacji grozi im wewnętrzny rozpad z powodu braku systemu podejmowania efektywnych decyzji. W dużym państwie potrzebny jest silny król, potrzebna jest sprawna monarchia – uważał. Rzeczpospolita rozwiązywała ten dylemat przez połączenie silnej władzy Sejmu z decentralizacją – przekazaniem wielu kompetencji lokalnym sejmikom, tak jak później będzie to zrobione w ustroju Stanów Zjednoczonych.
We Francji czy w krajach niemieckich nie było w ogóle takiej możliwości, by obywatele nie mogli decydować w swoim powiecie, na co będą wydawane wspólne pieniądze.
Tam obywateli nie było. Zbyt daleko posunięta decentralizacja z czasem okazała się jednak ryzykowna i paraliżowała stopniowo sprawność działania całego państwa. Nie zmienia to faktu, że od połowy XV do połowy XVII wieku, a więc przynajmniej przez dwieście lat, ten system działał dobrze na obszarze liczącym niemal milion kilometrów kwadratowych. Ten system pozwolił także na utrzymanie unii polsko-litewskiej łącznie przez 410 lat – dłużej niż jakiejkolwiek innej dobrowolnej unii w historii Europy.
Przyznać jednak musimy, że już od początku XVII w. zaczęła się erozja republikańskiego modelu w Rzeczypospolitej, zaczęły organizować się fakcje magnackie (pierwszy stworzył ją Jan Zamoyski), które przechwytywały głosy pojedynczych obywateli i manipulowały nimi w interesie jakiegoś Zamoyskiego, Radziwiłła czy Potockiego, przeciwstawianego królowi oraz faktycznemu interesowi Rzeczypospolitej – oczywiście pod hasłami obrony wolności… Zapominano, że wolności obywatelskie współistnieją tylko z inną wartością, jaką jest niepodległość całej wspólnoty: Rzeczypospolitej. Zewnętrzne najazdy, moskiewskie, szwedzkie i siedmiogrodzkie, znane pod nazwą „potopu”, nadszarpnęły w połowie XVII wieku podstawy materialne państwa. Wchodzenie liderów fakcji magnackich w układy z obcymi dworami prowadziło do jego dalszego osłabienia. Zagrożenie niepodległości państwowej, które w pełni uświadomiono sobie dopiero z chwilą, kiedy wojska carskie zaczęły dyktować, kogo obywatele mają sobie wybrać na króla, sprawiło w końcu, że zaczęto – wolnym głosem – debatować o koniecznych reformach. „Gdzie się podzieje wasza wolność, kiedy Rzeczypospolitej nie będzie?” – pytał szlachtę wielki reformator szkolnictwa i największy mąż stanu Rzeczypospolitej XVIII wieku, ksiądz Stanisław Konarski. Zwieńczeniem zainicjowanej przez niego dyskusji stało się wielkie dzieło ustawodawcze Sejmu Czteroletniego, w tym Konstytucja 3 maja. Jej twórcy doszli do wniosku, że w imię obrony suwerenności państwa należy nieco ograniczyć tę nieokiełznaną wolność, której symbolem stało się liberum veto. Właśnie dlatego, że Rzeczpospolita okazała wtedy zdolność do samonaprawy, do modernizacji swego wolnościowego ustroju, zareagowali błyskawicznie autorytarni sąsiedzi, z Rosją Katarzyny II i Prusami na czele. Agresja militarna dokonana po uchwaleniu Konstytucji 3 maja zdusiła Rzeczpospolitą i wymazała ją z mapy.
Ale nie z historii ani nie z długiego trwania jej tradycji, która żyła również w epoce rozbiorów – w kulturze, w żywej pamięci, w pewnej nostalgii nawet. Pamięć o Rzeczypospolitej przetrwała do dzisiaj – nie tylko w Polsce, ale również w państwach, które ją współtworzyły. Bezpośrednio po rozpadzie Związku Radzieckiego i uzyskaniu niepodległości przez Ukrainę, Białoruś i Litwę dominowała tam naturalnie narracja odwołująca się przede wszystkim do własnej suwerenności. Istotne w tej narracji było akcentowanie podziałów etnicznych i społecznych wewnątrz Rzeczypospolitej – jakby jej historia składała się wyłącznie z uciskania przez „polskiego pana” litewskiego czy ukraińskiego chłopa. Tymczasem w Rzeczypospolitej Obojga Narodów największymi posiadaczami ziemskimi byli książęta wyznania prawosławnego o ruskim pochodzeniu, tacy jak Ostrogscy, Zbarascy, Koreccy, Wiśniowieccy, albo też Litwini – jak Radziwiłłowie, Sapiehowie. Taki Konstanty Ostrogski miał kilka tysięcy wsi i kilkadziesiąt miast, w tym np. Tarnów, Ćmielów czy Opatów w rdzennie polskich województwach. Czy to znaczy, że ruski kniaź kolonizował polskie ziemie i uciskał polskiego chłopa? Można i tak to ująć, jeśli ktoś chciałby używać kategorii publicystyki politycznej XX czy XXI wieku do opisu rzeczywistości XVI i XVII stulecia. Nie było jednak żadnej „polskiej kolonizacji” w formie obcego najazdu, narzuconego panowania, wywłaszczenia miejscowych i zaboru ich ziem. Była, owszem, ale taka jak „niemiecka” na ziemiach książąt piastowskich w XIII wieku – a więc zasiedlanie pustek, organizowanie nowych osad lub odbudowa starych na miejscach pustoszonych przez Tatarów. A kto je zasiedlał na „Ukrainie” na przełomie wieków XVI i XVII? Bynajmniej nie byli to tylko ani nawet nie przede wszystkim przybysze z „rdzennej” Polski. Jak wykazują szczegółowe studia współczesnych badaczy ukraińskich Petra Kułakowskiego i Mykoły Krykuna, owa kolonizacja „Dzikich Pól” odbywała się z walnym udziałem szlachty ruskiej – z województw wołyńskiego, ruskiego, bełskiego, podolskiego oraz z ziem dzisiejszej Białorusi. „Mazurzy” bynajmniej w tej fali nie dominowali. Sformułowanie „dla nas piekło, dla was raj”, które podtrzymywała do niedawna w duchu nacjonalistycznej szkoły Mychajły Hruszewskiego część badaczy ukraińskich, brzmią w perspektywie rzeczywistej historii owej „kolonizacji” anachronicznie. Nie miała ona w przedstawianym tutaj okresie wiele wspólnego z podziałem „my” – uciskani Ukraińcy/Rusini – i „oni” – „polscy panowie”.
Sam Hruszewski, ojciec założyciel szowinistycznej interpretacji ukraińskiej historii, zauważył, że ruscy książęta w owej epoce – a więc Ostrogscy, Sanguszkowie, Zbarascy, Wiśniowieccy i Koreccy otrzymywali przecież od króla kluczowe urzędy i najwyższe miejsca w „polskim” Senacie. A to oni, nie kto inny, byli głównymi organizatorami osławionej „kolonizacji”. Tyle że nic nie miała ona wspólnego z tym obrazem, który znamy z brutalnego podboju Afryki, części Azji czy Ameryki, drenażu ich zasobów i segregacji rasowej dokonywanej przez białych kolonizatorów z zachodniej Europy.
Od upadku komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej minęły już trzy dekady i widać, że ten anachroniczny paradygmat podziału dziedzictwa RP między wrogie sobie nawzajem nacjonalizmy traci swoją moc. Pokazuje to choćby przykład Trójkąta Lubelskiego, który w 2020 r. powołali do życia ministrowie spraw zagranicznych Litwy, Polski i Ukrainy. Trzy państwa zaangażowane w ten format jednoznacznie odwołują się do dziedzictwa I Rzeczypospolitej – akcentując pozytywne elementy wielowiekowej tradycji.
Odrodzenie dobrej pamięci o czasach I Rzeczypospolitej rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Jedną z nich stanowi praca historyków i popularyzatorów historii, którzy konsekwentnie odkrywają prawdę o Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, wskazując w niej źródła tożsamości narodów, które wtedy stanowiły część tego państwa. Na Białorusi już wiele lat temu pojawiła się cała fala publikacji odwołujących się do dawnego dziedzictwa – i pamięć o nim głęboko zakorzeniła się w świadomości elit intelektualnych tego kraju, którzy utożsamili Białoruś z centrum Wielkiego Księstwa Litewskiego, unią złączonego z Polską. Ukraińcy dumni ze swego dziedzictwa kozackiej wolności znajdują jej źródła właśnie w czasach I Rzeczypospolitej. Coraz częściej do swojej wspólnej z Koroną przeszłości nawiązują też Litwini, odchodząc od anachronicznych stereotypów.
Drugą płaszczyznę odrodzenia pamięci o dawnym państwie stanowi polityka. Jej najważniejszym składnikiem jest zagrożenie ze strony Rosji. Póki ono było niewielkie, w czasach Borysa Jelcyna, powodów do oglądania się na Polskę było mniej. Natomiast gdy zagrożenie ze strony Kremla stało się oczywiste, co najmniej od 2008 r. (w sierpniu tego roku Rosja zaatakowała Gruzję), to kraje regionu dawnej Rzeczypospolitej zaczęły skupiać większą uwagę na Polsce. Początkowo za głównego gwaranta marzeń o ich niezależności i bezpieczeństwie uznawano (obok NATO) Niemcy. Zmianę w tym podejściu przynosi zatwierdzenie projektu Nord Stream 2. Wejście Berlina w tę inwestycję przyjęto z dużym zawodem zwłaszcza w Kijowie, który szukał w Niemczech swojego patrona. W konsekwencji Ukraina znów zaczęła przypominać o naszym wspólnym dziedzictwie. To nie przypadek, że oficjalnie zgłosiła swoją chęć przystąpienia do inicjatywy Trójmorza właśnie Ukraina (obok Mołdawii, przypomnijmy – również zależnością lenną związanej z Koroną i Rzecząpospolitą od końca XV wieku do wieku XVII).
O ile nie mam wątpliwości, że historyczna pamięć dziedzictwa Rzeczypospolitej ma szansę rozwijać się w dalszym ciągu, to płaszczyzna polityczna tej pamięci rządzi się logiką, której przewidzieć się nie da. Współpraca na poziomie politycznym jest uzależniona od tego, jak w następnych latach będzie się zachowywać Rosja – ale też Polska. Jeśli wykładnią naszego spojrzenia na dziedzictwo I Rzeczypospolitej stanie się hasło „polskość to nienormalność”, a jej ocena będzie formułowana wyłącznie przez pryzmat ahistorycznie widzianej pańszczyzny jako koszmarnego ucisku ludu przez „polską” magnaterię, to wtedy Rzeczpospolita, jako kolonializm i niewolnictwo, będzie oczywiście nieatrakcyjnym wspomnieniem. Ku wielkiej radości Putina.
Także jeśli polskie władze zdecydują się, jak w czasach rządu Donalda Tuska, na „nowe otwarcie” w relacjach z Kremlem lub też oddadzą całkowicie swoją politykę wschodnią w ręce Berlina – to Warszawa nie będzie oczywiście tworzyć żadnej alternatywy czy formy uzupełnienia struktury bezpieczeństwa i rozwoju dla krajów regionu.
Nie możemy też zapomnieć o jeszcze jednym kluczowym graczu – Stanach Zjednoczonych. Pojawiają się sygnały mówiące o tym, że USA mogą się wycofać ze swego zaangażowania w Europie Środkowo-Wschodniej. Gdyby tak się stało, to otwarta pozostaje kwestia, czy Trójmorze zdoła stanąć na własnych nogach. Dziś na to pytanie trzeba by udzielić odpowiedzi negatywnej. Bez udziału USA ten projekt przestanie mieć odpowiednią wagę polityczną.
.Seweryn Rzewuski, namiętny obrońca wolności Rzeczypospolitej, przeciwnik Konstytucji 3 maja i targowiczanin, w swojej publicystyce podkreślał, że ojczyzną wolności, do której Polacy powinni się przenieść, są Stany Zjednoczone. Skojarzenie Rzeczypospolitej i USA – dwóch krajów będących ostoją republikanizmu – pojawia się już w XVIII wieku. Potwierdza to nasza pamięć o takich postaciach jak Kazimierz Pułaski czy Tadeusz Kościuszko. I do tych symboli warto się odwoływać. To są symbole Rzeczypospolitej i jej uniwersalnego przesłania wolności, o którą warto walczyć.
Andrzej Nowak
Tekst opublikowany w nr 33 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].