

Narodziny nowej Europy. Ukraina nas obudziła
„Narodziny nowej Europy” – książka Laure MANDEVILLE i prof. Konstantyna SIGOWA wydana została przez Wydawnictwo „Wszystko co Najważniejsze”. Publikujemy wstęp.
.Spaliśmy. My, Zachód, mieliśmy głowy zaprzątnięte czymś innym. Nie licząc przyjaciół z Europy Środkowej, Bałtów i paru ekspertów, byliśmy naiwni, zaślepieni, cyniczni lub po prostu byliśmy ignorantami. Uwierzyliśmy, że sowiecki neototalitarny smok został pokonany, a on tymczasem odrodził się z ruin ZSRR. Nasi stratedzy, schowani pod amerykańskim parasolem – marząc wszakże, żeby się spod niego uwolnić – wmówili sobie, że na zawsze pozbyliśmy się wojny i że złe wiatry Historii już nigdy nie zawieją. Cóż za naiwność!
Niektórzy tak mocno skupili się na procesie rozpadu i niezgody toczącym nasze społeczeństwa, że nie dopuszczali do siebie myśli o innych zagrożeniach. Byli też tacy – w tym spora część naszych dyplomatów i polityków naznaczonych romantyczną wizją „rosyjskiego świata”, a czasem wręcz opłacanych przez tamten reżim – którzy uważali Putina za godnego szacunku i żywili nadzieję na wielkie strategiczne zbliżenie z Rosją jako przeciwwagę dla Stanów Zjednoczonych. Przekonywali, że nie należy stosować do Rosji kodów zachodnich społeczeństw, i wynajdywali tysiące usprawiedliwień dla pana na Kremlu. Niektórzy stawiali go sobie niemal za wzór – w kontrze do „dekadenckiego” Zachodu. Cóż za zaślepienie! Wszystkie te kalkulacje i złudzenia prysły wraz z agresją Rosji Putina na Ukrainę – wraz ze zmasowanymi bombardowaniami, dziesiątkami tysięcy zabitych, gwałtami, torturami, dołami śmierci, miastami obracanymi w morze ruin, otwarcie faszystowskimi deklaracjami, nieprzyzwoitymi propozycjami zawarcia pokoju, codziennymi kłamstwami, potiomkinowskimi konwentyklami na okupowanych terenach, a nawet szantażem użycia broni jądrowej. Przeżywamy katastrofę strategiczną i w końcu dostrzegamy, że mamy poważny problem rosyjski.
Przede wszystkim dostrzegamy również churchillowski opór Ukraińców, gotowość do poświęceń dla ojczyzny, odwagę i spryt, inteligencję na polu bitwy, cudowną jedność w chwili, gdy kraj stanął nad przepaścią, mimo wcześniejszych podziałów i mankamentów ich postsowieckiego państwa osłabionego przez oligarchię i korupcję.
Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu ten słowiański naród, długo niemal nieobecny na mapie mentalnej Europy, w obliczu neototalitarnego huraganu nagle objawił się i zaczął bronić swojej ziemi i swoich swobód obywatelskich, stając się najbardziej znaczącym czynnikiem politycznym i geopolitycznym momentu historycznego, który przeżywamy od napaści Putina 24 lutego 2022 roku. Widzimy, jak Ukraina się budzi.
Źródła i stawka tego oporu, który zaważy na przyszłości nie tylko samej Ukrainy, ale i całej Europy, a także, któregoś dnia, życzmy sobie tego, na przyszłość Rosji, są – oprócz analizy rosyjskiego huraganu i spóźnionej, acz rokującej nadzieję mobilizacji Zachodu – centralnym tematem rozmów z ukraińskim filozofem Konstantynem Sigowem, przyjacielem Paula Ricœura, uczniem Hannah Arendt, który przez trzydzieści lat budował intelektualne, wydawnicze i przyjacielskie mosty między Francją a Ukrainą, Ukrainą a Europą (oraz na ile to było możliwe – między Ukrainą a Rosją).
Przez pół roku prowadziliśmy serię rozmów telefonicznych, w czasie których staraliśmy się przedrzeć przez opary wojny, by ukazać najważniejsze aspekty tego momentu historycznego, który będzie, jak wszyscy przeczuwamy, decydujący dla przyszłości. Konstantyn odpowiadał na moje pytania, przebywając w Kijowie, gdzie pozostał w swoim mieszkaniu, otoczonym workami z piaskiem, wraz z bratem i dziewięćdziesiąttrzyletnią mamą. Prowadziłam te rozmowy z Paryża, innego „frontu”, na którym panował zwodniczy spokój wojny hybrydowej prowadzonej przez Putina na różnych poziomach: na Ukrainie w postaci wojny przeciwko narodowi ukraińskiemu; w Rosji przeciwko własnym obywatelom, wystawionym na prawdziwą politykę czystek, mordów, zastraszania; na Zachodzie – pod postacią nieubłaganej batalii propagandowej w celu podzielenia Europejczyków i wymuszenia na Ukrainie zgody na rozczłonkowanie jej terytorium w zamian za nietrwały, w każdej chwili podważalny pokój.
Wszystkie nasze rozmowy krążyły wokół owego ukraińskiego „skarbu oporu” i jego zasadniczego znaczenia dla europejskiej przyszłości.
Ale ta podróż poprzez antropologię i historię Ukrainy w niczym nie przypomina akademickiej przechadzki, ponieważ terytorium historyczne i polityczne – a także filozoficzne i moralne – przez które prowadzi Czytelnika Konstantyn Sigow, pozostaje bardzo konkretne. Poruszony pilną koniecznością znalezienia antidotum na szerzący się terror, pozwala dokładnie zrozumieć naturę Putinowskiego reżimu oraz stawkę, jaka kryje się za oporem oraz rozróżnieniem między „człowiekiem czerwonym” – dziedzictwem sowieckiej przeszłości – a ukraińskim „człowiekiem pomarańczowym”, wyswabadzającym się ze strefy rosyjskiego bezprawia i zmierzającym w stronę europejskiej, demokratycznej wspólnoty. Sigow otwiera nam oczy na huragan pędzący nie tylko na Ukrainę, ale także na nas, ostrzegając nas: „Putin nigdy nie wybaczył przemiany sowieckiego imperium w morze ruin, dlatego chce zobaczyć, jak Unia Europejska legnie w gruzach. To rodzaj Neronowego odwetu, chodzi o podpalenie całej naszej cywilizacji”.
Eufemizmem jest twierdzić, że Ukraina długo była swoistą Atlantydą, terytorium ignorowanym, pomijanym na mapie mentalnej Europejczyków. Pamiętam swoją pierwszą podróż do Kijowa w 1989 roku, gdy jako reporterka towarzyszyłam prezydentowi Mitterrandowi w jego krótkiej wizycie, której celem było spotkanie z Michaiłem Gorbaczowem i próba porozumienia się z nim, aby zapobiec zjednoczeniu Niemiec. Pojechał tam, aby powiedzieć, jak bardzo Francji zależy na trwałości… ZSRR! Pamiętam, że miałam przeogromną ochotę wyjść i porozmawiać z Ukraińcami, których widziałam z okiem autokaru, którym dziennikarze akredytowani przy tej wizycie jechali do hotelu, gdzie miały odbyć się rozmowy. I choć program był bardzo napięty, wieczorem udało mi się wyjść przed hotel, aby zamienić parę słów z grupą ludzi z Ludowego Ruchu Ukrainy oraz członkami organizacji ekologicznej zawiązanej po katastrofie w Czarnobylu, którzy tam manifestowali, licząc na zainteresowanie dziennikarzy. Dało się wyczuć to samo co w Moskwie pragnienie, aby ich rozmaite aspiracje zostały wzięte pod uwagę. Ale nie to było tematem tej wizyty w samym środku owego zawirowania wywołanego upadkiem Muru Berlińskiego. Ukraina była tylko tłem, na którym Mitterrand i Gorbaczow spotykali się, by spróbować zatrzymać historię dziejącą się na ich oczach. Myśl, że dwa lata później Ukraina będzie częścią szerszego ruchu dekolonizacyjnego i ogłosi niepodległość, nie przechodziła wtedy obu przywódcom przez głowę! Dla nich Ukraina nie istniała.
Dziewięć miesięcy później byłam w Moskwie. W tym rozpadającym się z każdej strony Związku Sowieckim dowiedziałam się, że na moje biurko w paryskiej redakcji „Le Figaro” spłynął faks od Ludowego Ruchu Ukrainy, będący zaproszeniem dla zagranicznych dziennikarzy do przyjazdu do Zaporoża – dziś znanego z zażartych walk toczonych w jego okolicach i z niepewnego losu tamtejszej elektrowni atomowej – gdzie miała się odbyć duża trzydniowa uroczystość w związku z pogrzebem czaszki kozackiego atamana Iwana Sirki. Ponieważ mnie to zaintrygowało, wsiadłam w samolot i poleciałam do Kijowa. Tam wsadzono mnie do autokaru obwieszonego historycznymi niebiesko-żółtymi flagami Ukrainy, po czym w korowodzie dziesiątków podobnie udekorowanych pojazdów udaliśmy się do Zaporoża. A przecież to wciąż był ZSRR! Przez trzy dni, w atmosferze wielkiej i podniosłej radości, uczestnicy śpiewali na całe gardło, że „Nie umarła jeszcze Ukraina” – pieśń, która stała się później hymnem niepodległego państwa. Pośrodku tego folkloru setek grup Kozaków w strojach z epoki poznałam wielu intelektualistów i liderów politycznych, jak na przykład Wiaczesława Czornowiła, lidera Ludowego Ruchu Ukrainy, którzy otwarcie mówili o niepodległościowych aspiracjach i woli podążania drogą Litwinów, którzy kilka miesięcy wcześniej ogłosili niepodległość. Na transparentach można było zobaczyć nazwiska, których biografie i złożona, zmanipulowana przez sowiecką historiografię symbolika były mi nieznane: Petlura, Bendera… Po powrocie do Moskwy, szukając potwierdzenia swoich intuicji o znaczeniu tego ukraińskiego wzmożenia, udałam się do ambasady Francji, aby z radcą ambasady podzielić się spostrzeżeniami, a także zapytać go, czy według niego Ukraina może odłączyć się od ZSRR. Wybuchnął śmiechem i powiedział, że to „wymysły dziennikarzy”. Rok później, niedługo po nieudanym moskiewskim puczu w sierpniu 1991 roku, Ukraina ogłosiła niepodległość…
To wiele mówiący epizod. Francuska, a szerzej, zachodnia dyplomacja nie wierzyła w rzeczywistość Ukrainy. Dla dyplomatów naród ten po prostu nie istniał. Amerykanie nie byli tu wyjątkiem. Przecież George Bush ojciec przyjechał na początku sierpnia do Kijowa, aby wymusić na Ukraińcach pozostanie w ZSRR.
Nawet już po ogłoszeniu niepodległości ludzie na Zachodzie nie kwapili się, aby włączyć Ukrainę do swoich map geograficznych i mentalnych! Mówiono, że to krucha konstrukcja, której trwałości zagraża opozycja między zachodnią częścią kraju, niegdyś należącą do Polski, a rosyjskojęzyczną częścią wschodnią. Te różnice nie przeszkadzały najważniejszemu: wyłonieniu się aktora politycznego, który chciał wyrwać się spod sowietyzmu i dominacji Moskwy. Pomarańczowa rewolucja z 2004 roku i później ruch Majdanu w 2014 roku przypieczętowały aspirację ukraińskiego społeczeństwa do suwerenności i demokracji.
Niemniej przyswojenie sobie faktu istnienia Ukrainy trwało bardzo wolno, a niektórzy obserwatorzy podawali go wręcz w wątpliwość, nawet w obliczu agresji z 24 lutego 2022 roku. W głębi Zachód, a zwłaszcza Berlin i Paryż – i to do niedawna, jak tłumaczy Konstantyn Sigow – w swoich relacjach z Kijowem wciąż kierował się imperialną wizją Rosji, systematycznie patrzył na Ukrainę przez rosyjskie okulary i brał analizy Kremla za dobrą monetę. Nawet uznani slawiści specjalizujący się w tym regionie nie potrafili przestać patrzeć przez ten pryzmat na Ukrainę. Dopiero prace pionierskich intelektualistów, jak na przykład Niemca Karla Schlögla, przyniosły zmianę w podejściu do Ukrainy na Zachodzie i pozwoliły odejść od narzuconego przez Moskwę paradygmatu imperialistycznego.
W naszych rozmowach Konstantyn Sigow często przywołuje również historię ukraińskiego ruchu niepodległościowego, który w okresie dominacji sowieckiej ideologii nie przestawał oddziaływać na ukraińską świadomość narodową i pchał Ukrainę ku suwerenności, na przekór przeciwnościom i mimo jakże tragicznych konsekwencji dla wielu spośród jego przedstawicieli. Opowiada o społeczności Kozaków zaporoskich, która wieki temu ukształtowała ducha wolności i horyzontalności Ukraińców, ich nieufność do państwa i zdolność do wypowiedzenia mu posłuszeństwa; o Ukraińskiej Republice Ludowej powstałej w 1917 roku i brutalnie zdławionej przez bolszewików. Przypomina Hołodomor – tragedię sztucznie wywołanego Wielkiego Głodu, zadekretowanego przez Stalina w celu złamania społeczeństwa; wielkie czystki ukraińskiej inteligencji w latach 30. oraz masową i agresywną dezukrainizację, która po nich nastąpiła. Sigow przywołuje także napaść na Polskę w 1939 roku i straszliwe represje, jakie spadły na zachodnią Ukrainę (wówczas należącą do Polski) pod sowiecką, a od 1941 roku niemiecką okupacją. Przez lata „zachodnia”, antysowiecka pamięć przenikała mocno do Kijowa i reszty Ukrainy poprzez aktywność działającego w podziemiu Kościoła greckokatolickiego. To wszystko sprawiło, jak mówi Sigow, że „cywilizacja Kijowa”, gdzie „społeczeństwo jest silniejsze od państwa”, „dała odpór inercji homo sovieticus”. „Nie boimy się nikogo. Lęk przed Specnazem i policją jest na Ukrainie wielkim nieobecnym”, podkreśla. Tymczasem Rosjanie, z powodów historycznych, są nim „przeżarci do szpiku kości”. Filozof kreśli fascynujący portret Ukrainy intelektualnej, która przez cały XX wiek potrafiła utrzymać ścisłe związki z sąsiadami z Europy Środkowej i Wschodniej. Przywołuje wszystkie te wielkie nazwiska ukraińskiej myśli, które dla nas wciąż pozostają do odkrycia. Skoworoda, Czyżewski i tak wielu innych… Staje się jasne, że te daty – 2004, 2014, 2022 – są ukoronowaniem długotrwałego procesu dojrzewania społeczeństwa obywatelskiego, tej niezgody na śmierć cywilną, która została ponownie narzucona Rosjanom pod koniec lat 90. „To odmienny »ekosystem«”, podkreśla Sigow, nie wykluczając jednak, że ów ekosystem Ukrainy rozszerzy się na Rosję, gdy Putin przegra wojnę, a wraz z nią także imperium. Ten inny „ekosystem”, który implikował zarówno proces dekolonizacji względem Moskwy i desowietyzacji polityki, jest dokładnie tym, co Putin postrzegał jako zdradę i śmiertelne niebezpieczeństwo. Co prawda Ukraina nie potrafiła całkowicie zerwać z takimi reliktami postkomunizmu, jak korupcja, ale krok po kroku tworzyła swoją suwerenność i zachowywała – co najważniejsze – wolność mediów i polityczny pluralizm, gdy tymczasem Rosja obrała kierunek w przeciwną stronę: stronę powrotu do przeszłości, zaryglowania myśli i polityki, odwetu imperium i nawrotu uznaniowości władzy w prostej drodze wywodzącej się z trzewi organizacji przestępczej, jaką była KGB. „Po nieudanym konserwatywnym puczu z 1991 roku zrozumieliśmy, że w każdej chwili stare demony mogą powrócić”, wyznaje filozof.
Jego wizja natury rosyjskiego huraganu, który spadł na Ukrainę i na razie jest powstrzymywany przez ukraiński opór, także z naszą pomocą, jest jasna. Według niego rok 1991 był tylko krótkotrwałym nawiasem przed nawrotem rosyjskiego neoimperializmu i neototalitaryzmu, a ponieważ Rosja nie dokonała rozliczenia z komunizmem i jego zbrodniami, proces detotalitaryzacji rozpoczęty wraz z rozpadem ZSRR nie został doprowadzony do końca, w odróżnieniu od tego, co stało się udziałem totalitaryzmu nazistowskiego. Sigow zauważa, że sowiecki model polityczny był „wewnętrznie sprzeczny”. Z jednej strony zakładał, że sowiecka edukacja, uniwersytety, biblioteki, Akademia Nauk pozwalały wykształcić człowieka i uczynić go przydatnym dla społeczeństwa. Z drugiej, majaczącym w tle elementem był „paradygmat państwa policyjnego, totalnie pogardliwe spojrzenie, które kierowały na człowieka NKWD, GPU i KGB”. Po czym Sigow dodaje: „W ich zamyśle człowiek był zalęknionym zwierzęciem, które można przemocą państwa totalitarnego złamać i przekształcić w formowalną masę”. W jego mniemaniu, gdy wraz z końcem ZSRR i jego systemu edukacyjnego upadła triumfalna wizja człowieka kroczącego w stronę świetlistej przyszłości, zaczął dominować ten drugi paradygmat. „Dewaluacja kultury osłabiła zdolność oporu społeczeństwa wobec ataków KGB. Siłą inercji zaczęto wszystko podważać, nie na zasadzie krytyki odpowiedzialnej, ale w znaczeniu destrukcyjnym, niczego nie oszczędzając”, co pozwalało totalitarnemu systemowi „narzucać pogardę w spojrzeniu na człowieka postrzeganego odtąd jako łajdak” kierujący się cynicznym interesem – tłumaczy Konstantyn Sigow.
W tym paradygmacie państwa policyjnego, który jeszcze uległ wzmocnieniu po przejęciu steru przez klan czekistów Putina, władza ma wszystkie prawa, a jednostka żadnego. Prawo do przemocy, do wszechogarniającego kłamstwa. Prawo do braku honoru, jak przenikliwie określił to Fiodor Dostojewski w profetycznych Biesach, które zapowiadało nihilizm rewolucji bolszewickiej z jej masowymi mordami. Oznacza to, że w przestrzeni, w której działa państwo policyjne, taka władza może sobie na wszystko pozwolić.
I to właśnie dzieje się w Rosji Putina, ale także na ziemiach okupowanych Ukrainy i na polach bitew, gdzie ten huragan przemocy i anomii szerzy się tylko dlatego, że rosyjski przywódca uważa, iż „może robić, co chce”, popełniać wszelkie zbrodnie… Putin „sam siebie uznaje za najwyższą instancję poza wszelką jurysdykcją. Nikt nie ma prawa go osądzać. To pseudoboska licencja, którą narzuca w sposób fanatyczny”, tłumaczy Sigow. Ukraiński filozof kładzie duży nacisk na kwestię państwowego kłamstwa, które rosyjski reżim praktykuje na co dzień, aby dezinformować swój naród i sączyć w serca ludzi głęboką nienawiść do Ukraińców i Zachodu. Jak zauważa, „niszczenie prawdy jest huraganem, który zabiera ze sobą wszystko, co napotka na swej drodze, gdyż pozwala uczynić normę z uznaniowości. Prawda sprawia, że nikt cię nie uderza, nikt cię nie torturuje”. Opowiada o Igorze Kozłowskim, ukraińskim aktywiście, który spędził siedemset dni w izolacji w Donbasie, gdzie separatyści bezustannie poddawali go torturom. „Taki los może dziś spotkać każdego mieszkańca Kijowa czy Mariupola. My, Ukraińcy, staliśmy się ciałem fizycznym, które daje świadectwo niewzruszonej więzi, jaka istnieje między prawdą a prawem. Tracąc prawdę, tracimy prawo do życia, do godności. Stajemy się niewolnikami… To właśnie przed tym koszmarem chcieliśmy uciec, my, Ukraińcy”, dodaje. W obliczu paradygmatu państwa policyjnego, „opcji terrorystycznej”, jak mówi Hannah Arendt, Ukraina opowiedziała się za paradygmatem człowieka, który działa i stawia opór. Paradygmatem, w którym każdy Ukrainiec ma do odegrania swoją rolę.
Jakkolwiek byłby podzielony i chory, przysypiający Zachód w końcu zrozumiał stawkę tej gigantycznej rozgrywki i zwarł szeregi, aby zapewnić Ukrainę o jedności. Pod amerykańskim przywództwem, mimo ewidentnych podziałów, zjednoczył siły, wprowadzając szereg bezprecedensowych sankcji i wkraczając na drogę rewolucji energetycznej w celu uwolnienia się od zależności od Rosji. Zaczął też dozbrajać Ukrainę. Ta zdeterminowana reakcja zaskoczyła Putina, który oparł swoją strategię na naszej słabości, nie doceniając tak Zachodu, jak Ukraińców.
Konstantyn Sigow ostrzega jednak, że to dopiero początek, gdyż potwór nie został pokonany. Filozofa niepokoją podziały, letniość i zaślepienie wobec natury reżimu Putina, które przebijają z debaty toczonej w Europie, zwłaszcza we Francji i w Niemczech. Nie waha się otwarcie krytykować owych „realistów”, którzy za wszelką cenę chcą porozumienia z Kremlem, umieszczając na tym samym poziomie obie strony konfliktu, tak jakby można było postawić między nimi znak równości. „Ich wstępne założenie jest takie, że są bezpieczni. Tymczasem scena europejska jest już Titanikiem”, zauważa Sigow, dodając, że „przepaść jest blisko [i] musimy zrozumieć, że wspólna obrona jest priorytetem”. Przestrzega przed „korupcją umysłów” – kołem zamachowym propagandowej machiny Kremla, który prowadzi swoją wojnę hybrydową na obszarze zachodniej opinii publicznej. W rzeczywistości, mówi filozof, to mieszanka europejskiej solidarności i ukraińskiego oporu pozwoli nam pokonać militarnie Putinowskiego smoka, a następnie także putinizm.
Pośród swoich współrodaków mierzących się z inwazją Konstantyn Sigow poczuł w głębi siebie wezwanie do życia i wolności. Nabrał pewności, że wyłonienie się Ukrainy w tychże okolicznościach jest szansą dla Europy. Szansą na znalezienie nowego paradygmatu, w którym europejscy obywatele mogliby odnaleźć sens działania i solidarności, aby stawić czoło swoim wewnętrznym problemom. Filozof przypomina, że choć przed wojną ukraińskie społeczeństwo także było pogrążone w apatii, to potrafiło „sięgnąć do głęboko skrytych zasobów wszystkich wolnych społeczeństw”, aby przywrócić sens narodowej solidarności. Sugeruje, że „opór wobec cynizmu jest jak szczepionka, która może przynieść uzdrowienie, nie tylko na Ukrainie, ale wszędzie w Europie przeżywającej kryzys”. Przywołuje spotkania z francuskimi dziennikarzami relacjonującymi na miejscu działania wojenne, którzy wyznawali mu, jak bardzo ich społeczeństwo jest zatomizowane, podzielone, rozbite. Ale którzy także zauważyli, jak bardzo ich doświadczenie oporu Ukrainy uczyniło klarownym wybór, który powinien zostać dokonany. Sigow podkreśla, że „niesłychany duch oporu, któremu daje dowód Ukraina, mógłby okazać się zaraźliwy i dodać odwagi Europie pogrążonej w kryzysach, ale także rosyjskiemu społeczeństwu pod butem Putinowskiej autokracji”. W kontrze do rosyjskiej koncepcji oblężonej twierdzy, która albo się barykaduje, albo napada na sąsiadów, aby ich zdominować, mówi o idei europejskiego archipelagu – to słowo, które określa nie tylko zespół wysp, ale także morza, które je łączą. „Dyktatorzy nie są wszechmocni, nawet jeśli starają się nam to wmówić… Jak w przypadku naszych telefonów komórkowych, bateria Zła też się kiedyś wyczerpie”, przypomina.
Potrzeba nam także dystansu. Kijowski filozof opowiada o tym, jak zamieścił na swoim koncie na Facebooku zdjęcie mozaiki Orantki – Matki Bożej z dłońmi uniesionymi do góry – znajdującej się w Soborze Sofijskim w stolicy Ukrainy. Sigow tłumaczy, że według ukraińskiego filozofa Siergieja Krymskiego – jego mistrza – ten gest Maryi jest gestem Mojżesza, który podtrzymywany przez Chura i Aarona tak samo uniósł ręce, aby Izrael nie przegrał w walce z Amalekitami.

.„Ręce nas bolą, chcemy usiąść, by odpocząć, lecz musimy wytrwać”, mówi Sigow. „Decydują się bowiem kwestie fundamentalne: albo »sowiecka tragedia«, której początki sięgają 1917 roku, zakończy się i postawimy tamę odrodzonej neosowiecko-imperialnej furii, albo przepadniemy na dziesięciolecia”.
Laure Mandeville
Konstantyn Sigow
Fragment książki Narodziny nowej Europy, wyd. Wszystko Co Najważniejsze [Zakup: LINK]