
America First. Europa w uścisku rywalizacji Ameryki i Chin
Jedynym rywalem w strategii Donalda Trumpa, mającej na celu osiągnięcie „America First”, są i będą Chiny – pisze Romano PRODI
.Wszyscy zgadzamy się już co do tego, że Donald Trump jest prezydentem, którego absolutnym i niezbywalnym celem jest „America First”. A to przekłada się na zapewnienie amerykańskiej dominacji na planecie w każdej dziedzinie, od technologii, przez gospodarkę, po supremację militarną. Cel, który Donald Trump zaczął już konkretnie realizować, wybierając zespół współpracowników, których darzy całkowitym zaufaniem i którzy są całkowicie oddani temu projektowi.
Drugą zaś powszechnie podzielaną opinią jest to, że strategia osiągnięcia celu, którą obrać może Donald Trump, jest całkowicie nieprzewidywalna. I choć od dnia objęcia władzy dzieli nas jeszcze kilka tygodni, już teraz możemy stwierdzić, że wszystkie podejmowane dotychczas przez prezydenta elekta decyzje potwierdzają obie prognozy.
Aby zrealizować plan „America First”, ludzie blisko związani z Donaldem Trumpem – nicią przyjaźni lub ludzie ze świata biznesu, ludzie lojalni wobec jego linii politycznej we wszystkich dziedzinach, od komunikacji po ekonomię, od handlu po wymiar sprawiedliwości – zostali wezwani do obsadzenia ról o najwyższej odpowiedzialności w Stanach Zjednoczonych. Ten osobisty i oczywisty wybór, który w niewielkim stopniu uwzględnia równowagę partyjną, nabiera szczególnego znaczenia w polityce zagranicznej, gdzie zarówno nowy sekretarz stanu (tj. minister spraw zagranicznych) Marco Rubio, jak i wpływowy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Mike Waltz nie tylko cieszą się całkowitym zaufaniem prezydenta, ale stanowią część najbardziej skrajnego skrzydła składu, który postrzega Chiny jako swojego jedynego wielkiego przeciwnika. W strategii Donalda Trumpa, mającej na celu osiągnięcie „America First”, jedynym rywalem branym pod uwagę są w rzeczywistości Chiny.
.Można zatem zaklasyfikować do sfery nieprzewidywalności wielokrotnie wyrażane przez Donalda Trumpa, choć być może nieoficjalnie złożone, zaproszenie chińskiego prezydenta Xi Jinpinga na ceremonię przekazania władzy w Waszyngtonie 20 stycznia 2025 roku. To nieprzewidziane i nieprzewidywalne zaproszenie, ponieważ nigdy w takiej ceremonii, zawsze zastrzeżonej dla świata amerykańskiego, nie uczestniczyła zagraniczna głowa państwa. Tym bardziej nieprzewidywalne, że jest skierowane do kraju, który chce rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym w walce o światową dominację.
Jednak jeśli dobrze się zastanowić, zaproszenie to nie należy do sfery nieprzewidywalności, lecz do dyplomacji. Donald Trump z pewnością wie, że Xi Jinping nigdy nie wziąłby udziału w ceremonii, podczas której musiałby być świadkiem koronacji swojego głównego przeciwnika politycznego. Nie do pomyślenia jest nawet to, że chiński prezydent zasiądzie pośród amerykańskiego establishmentu i dziesiątek ambasadorów, aby być świadkiem inauguracji prezydenta znanego z atakowania Chin.
Zaproszenie to było jednak gestem, w związku z którym amerykański prezydent nie ryzykował utraty niczego. Tym nieszablonowym i niemożliwym zaproszeniem Trump może jednak faktycznie pokazać, że wyciągnął rękę do swojego wielkiego przeciwnika, wskazując, że jego otwarcie spotkało się z odrzuceniem po stronie chińskiej. Jest to oczywiście skromne posunięcie taktyczne, które jednak potwierdza, że lata rządów Donalda Trumpa w Białym Domu będą latami G2, czasem bezpośredniej konfrontacji między Chinami a Stanami Zjednoczonymi, od której zależeć będzie cała reszta – w tym Europa.
Biorąc pod uwagę taki stan rzeczy, można żywić tylko złudną nadzieję, że zaproszenie to zwiastuje początek regularnych, choć skomplikowanych spotkań między dwoma najwyższymi przywódcami światowej polityki, które w ostatnich latach nie miały miejsca. Taki dialog byłby bowiem niezbędny, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo globalnego konfliktu w przyszłości i, biorąc pod uwagę dokonujące się tragedie, ułatwić zakończenie wojny w Ukrainie.
Musimy jednak zdać sobie sprawę z tego, że układ G2 opiera się na relacji wyłącznej, która nie dopuszcza do gry innych protagonistów i w której inne kraje mogą odgrywać jedynie rolę statystów. Rolę, do której my, Europejczycy, również się dostosowujemy. W stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi Europa żyje istotnie w obawie, że cła przewidziane w programie wyborczym Donalda Trumpa poważnie zaszkodzą jej gospodarce, znacznie spowalniając eksport. A przyznać trzeba, że jest to bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że zniwelowanie dużej europejskiej nadwyżki handlowej z amerykańskim gigantem jest niezaprzeczalnym celem Donalda Trumpa.
W tym kontekście europejska strategia nie będzie łatwa, zważywszy, że Donald Trump będzie działał ostro, negocjując bezpośrednio z poszczególnymi krajami, co utrudni opracowanie wspólnej polityki nawet w takim obszarze, jak handel zagraniczny, w którym kompetencje leżą na poziomie UE.
Jeszcze bardziej złożone są zaś relacje Europy z Chinami, ponieważ nasze wspólne stanowisko zmienia się niezręcznie w zależności od okoliczności. Gdy interesy są zbieżne, Chiny nazywane są „partnerem”. Gdy interesy są sprzeczne, ale dają możliwość zawarcia ugody, określa się je mianem „konkurenta”. Jeżeli pojawią się trudne do rozwiązania problemy, wówczas mamy do czynienia z „rywalizacją systemową”. Na ten stan rzeczy moi chińscy rozmówcy zwykle odpowiadają, że polityka europejska jest jak sygnalizacja świetlna, w której zielone, żółte i czerwone światła są włączone w tym samym czasie. A to z pewnością nie ułatwia ruchu.
.Mając na względzie nową rzeczywistość, w której obudzimy się w 2025 roku, i niezbędny dialog między Chinami a Stanami Zjednoczonymi, spróbujmy jednak opracować własną wspólną politykę, aby nie skończyć jak orzech w dziadku do orzechów – zgnieceni z obu stron, bez możliwości ruchu.
Tekst ukazał się w nr 69 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].