Zachód bardziej boi się przegranej Rosji niż przegranej Ukrainy
Nasz problem w Europie polega na tym, że Niemcy są partnerem o osłabionej sojuszniczej wiarygodności, a nadal mają ogromny wpływ na kształt budowanych konsensusów. Niemiecka polityka wobec Rosji została skompromitowana, a mimo to Berlin w dalszym ciągu mentalnie się jej trzyma – pisze Sławomir DĘBSKI
W 2002 roku na szczycie NATO w Pradze do Sojuszu Północnoatlantyckiego przyjęto Estonię, Łotwę i Litwę, które w 1940 roku na pół wieku utraciły niepodległość i stały się sowieckimi republikami związkowymi. Na tym samym szczycie do Sojuszu przyjęto także Bułgarię, Rumunię, Słowację i Słowenię. Tym samym granica obszaru traktatowej odpowiedzialności z Rosją wydłużyła się o prawie 900 km. Państwa bałtyckie uzyskały członkostwo w Sojuszu niemal w ostatniej chwili, na fali wielkiego rozszerzenia NATO i Unii Europejskiej, będących instytucjonalnymi manifestacjami wolnego świata. Świata, który uparcie się łudził, że Rosja przechodzi trudny, aczkolwiek nieuchronny, i co najważniejsze, nieodwracalny proces demokratycznej transformacji. Jednym z jego przejawów był udział Rosji w budowie bezpieczeństwa europejskiego w oparciu o ideę współpracy i kooperacji. W lutym 2007 roku prezydent Władimir Putin na konferencji w Monachium ogłosił zakończenie tej epoki i zażądał zmiany porządku europejskiego w taki sposób, aby uznano prawo Rosji do posiadania własnej strefy wpływów. Rosja miałaby otrzymać prawo do ograniczania suwerenności swoich najbliższych sąsiadów. Półtora roku później Rosja dokonała zbrojnej napaści na Gruzję, ewidentnie sygnalizując, że zamierza przejść od słów do czynów, a w 2014 r. zaatakowała Ukrainę.
Nowa era Sojuszu
Szczyt NATO w Madrycie w 2022 r. odbył się już w innej epoce. Po 20 latach od ostatniego rozszerzenia NATO o państwa graniczące z Rosją wnioski o wstąpienie do Sojuszu złożyły Finlandia i Szwecja, sąsiedzi Rosji, którzy przez cały okres zimnej wojny prowadzili politykę nieuczestniczenia w sojuszach wojskowych Zachodu. Wraz z ich wejściem do Sojuszu jego granica z Rosją ponownie się wydłuży, tym razem o 1340 km. Finlandia i Szwecja wprawdzie prowadziły analizy własnego bezpieczeństwa po rosyjskiej agresji na Ukrainę i aneksji Krymu w 2014 roku, stale rozważały możliwość ubiegania się o członkostwo w NATO, ale oceniały dotąd, że sytuacja nie jest jeszcze tak dramatyczna, aby się na ten krok zdecydować.
Wszystko zmieniło wznowienie przez Rosję wojny z Ukrainą 24 lutego 2022 roku, a zwłaszcza maksymalistyczne cele nowej rosyjskiej ofensywy zmierzającej do unicestwienia ukraińskiej państwowości i eksterminacji narodu ukraińskiego. Doświadczenia Buczy i Irpienia, w których Rosja powróciła do znanej sąsiadom od stuleci taktyki opanowywania podbitych terytoriów za pomocą masowych zbrodni i przymusowych przesiedleń, wpłynęły na społeczną percepcję i poczucie bezpieczeństwa społeczeństw Finlandii i Szwecji. Państwa te zawsze były postrzegane jako część wspólnoty demokratycznego świata. I nie ulega wątpliwości, że w razie rosyjskiej napaści prędzej czy później przyszedłby on obu tym krajom z pomocą, ale biorąc pod uwagę rosyjski sposób prowadzenia wojny zaobserwowany na Ukrainie, „później” mogłoby oznaczać za późno.
Przypadek Ukrainy pokazał wyraźnie, że kluczową rolę odgrywa parasol jądrowy Stanów Zjednoczonych. Niestety nie obejmuje on Ukrainy, a polityczna sympatia do niej Ameryki okazała się niewystarczająca. Ukraina została więc przez Rosję zaatakowana. Stąd decyzja Finlandii i Szwecji, by jak najszybciej wejść w struktury Sojuszu Północnoatlantyckiego i uzyskać parasol jądrowy.
Członkostwo Finlandii i Szwecji w NATO spowoduje harmonizację bezpieczeństwa w Europie i likwidację potencjalnej szarej strefy między Unią Europejską i NATO, którą Rosja mogłaby próbować testować. Jest to także decyzja historyczna z punktu widzenia interesów bezpieczeństwa Polski, ponieważ wejście Finlandii i Szwecji czyni Morze Bałtyckie wewnętrznym morzem NATO. Rosyjska flota bałtycka stanie się wkrótce „grupą rekonstrukcyjną”, gdyż jeżeli doszłoby do konfliktu zbrojnego, nie ma szans na przetrwanie. Zwłaszcza jeśli wokół Bałtyku powstanie gęsta sieć natowskich systemów antydostępowych, w tym antyokrętowych, przewagę uzyska także natowskie lotnictwo. Niebagatelne znaczenie będzie miał również wzrost możliwości NATO do prowadzenia eskalacji horyzontalnej, co będzie ograniczać Rosję w obszarze od Morza Białego do Morza Czarnego.
Kolejną ważną decyzją podjętą na madryckim szczycie jest zwiększenie sił reagowania NATO. Nie stanie się to oczywiście w sposób natychmiastowy, bo wiele z tych sił jeszcze nie istnieje, ale podjęto polityczną decyzję o ich rozbudowie i kierunku rozwoju. Sojusz ma być zdolny do wystawienia 300 tysięcy sił szybkiego reagowania, które w razie wzrostu zagrożenia agresją ze strony Rosji będą stopniowo przerzucane na wschodnią flankę. W przyszłości – miejmy nadzieję, że nie bardzo odległej – potencjał ten powinien wystarczyć do skutecznej obrony „każdego skrawka” natowskiego terytorium w Europie Środkowej i Północnej.
Do tego dochodzi nowa koncepcja strategiczna, która w sposób klarowny definiuje Rosję jako zagrożenie dla pokoju w Europie. Wymaga to od sojuszników przystosowania potencjałów narodowych do tego zagrożenia czy skrócenia czasu przerzucenia wojsk. To nie nastąpi natychmiastowo, ale sojusznicy zgodzili się w Madrycie, że będą w tę stronę zmierzać.
Następna istotna kwestia to podwyższenie gotowości przez wszystkich sojuszników. Przyjęcie tej perspektywy wynika ze świadomości, że skoro Rosja zmobilizowała 180 tysięcy żołnierzy przeciwko Ukrainie, to może zmobilizować większy potencjał przeciwko NATO. Decyzja o stałej dyslokacji w Polsce dowództwa V Korpusu również będzie się przyczyniać do wzrostu gotowości NATO do odparcia rosyjskiej agresji. Wszystko to pokazuje, że świadomość zagrożenia ze strony Rosji istnieje, wobec czego podejmowane w tym kontekście decyzje są absolutnie zgodne z interesem państw na wschodniej flance Sojuszu, w tym Polski.
Niewątpliwie następuje odejście od myślenia w kategoriach odstraszania przez karę (deterrence by punishment) w kierunku odstraszania przez potencjał militarny umożliwiający skuteczną obronę (deterrence by denial). To jest bardzo dobry kierunek ewolucji myślenia strategicznego Sojuszu i na tym trzeba go budować do kolejnego szczytu NATO, w Wilnie.
Tym, co uważam za niewykorzystaną okazję i co staje się postulatem do czasu kolejnego szczytu, jest brak decyzji o stałej bazie amerykańskiej na terytorium Polski i Rumunii. Nie wymaga to angażowania dodatkowych sił. Wystarczy, by jedna ciężka brygada, która i tak rotuje, miała stałą bazę w Polsce, kolejna – być może lżejsza, w Rumunii. Skoro Finlandia i Szwecja dołączają do Sojuszu, decyzja o utworzeniu stałej bazy jest tym bardziej oczywista. Jest to jedna z najbardziej osiągalnych i najłatwiejszych w realizacji decyzji, która jednocześnie jest potrzebna strategicznie i politycznie.
Przestarzała struktura nie odpowie na współczesne wyzwania
Sojusz mentalnie i politycznie przesunął się na wschód i odpowiada na zagrożenie stwarzane przez Rosję. Wątpliwości budzi jednak pozostanie organizacyjnie w schemacie infrastrukturalnym, który jest przestarzały o 30 lat. Ten sam schemat rozlokowania baz sprawdzał się w okresie zimnej wojny, przed rozszerzeniami NATO o państwa Europy Środkowej, kraje bałkańskie, Finlandię i Szwecję.
Koniecznie należy dążyć do wypowiedzenia NATO Russia Founding Act z 1997 roku. Rosja naruszyła wszystkie możliwe zobowiązania tego aktu, tymczasem część sojuszników uważa, że może się on jeszcze przydać, co mówiąc wprost, jest budowaniem polityki na podstawie iluzji, a nie rzeczywistości, z którą mamy do czynienia.
Nie wystarczy niestety przyjąć, że NATO nie będzie o tym dokumencie wspominać. Oświadczenie Pentagonu z 29 czerwca, w którym stwierdzono, że wszystkie decyzje szczytu w Madrycie są zgodne z zobowiązaniami wynikającymi z NATO-Russia Founding Act, wskazuje bowiem, że dopóki prezydent USA nie stwierdzi, że dane zapisy nie obowiązują Stanów Zjednoczonych, dopóty amerykańscy urzędnicy będą działać tak, jakby te zapisy obowiązywały. Warto więc stoczyć polityczną batalię z sojusznikami, którzy wciąż liczą na nawrócenie się Rosji na pokój i współpracę. Ich polityka wobec NRFA stwarza poważne zagrożenie dla całego Sojuszu.
Dlatego do czasu szczytu NATO w Wilnie trzeba będzie wskazywać sojusznikom, że zobowiązania, które zostały podjęte w konsekwencji wejścia w życie nowej doktryny strategicznej Sojuszu, wymagają permanentnej obecności sił amerykańskich w Polsce i Rumunii. Wymaga tego zdolność do obrony każdego cala NATO-wskiego terytorium. Wymaga tego także konieczność politycznego ukarania Rosji za sprowadzenie wojny na Europę.
Zgodnie z decyzjami, które Sojusz podjął w Madrycie, jest całkiem duża szansa, że uda się przekonać sojuszników do takich rozwiązań w Wilnie; taką możliwość daje przede wszystkim nowa koncepcja strategiczna. Warto dodać, że najwyżsi dowódcy armii Stanów Zjednoczonych opowiadają się za stałą obecnością amerykańską w Polsce. Potrzebna jest jedynie decyzja polityczna.
Pojawia się pytanie, dlaczego mimo naturalnej konsekwencji przyjęcia nowej doktryny, jaką jest budowa stałych baz, ostatecznie nie zdecydowano się na to posunięcie. Wynikać to może ze stanowiska niektórych europejskich państw Sojuszu, w tym Niemiec.
Nie znaczy to, że Stany Zjednoczone wycofały się z przywództwa w ramach NATO. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, prezydent Joe Biden posiada gen przywództwa, co ujawniło się zarówno w stosunku do Ukrainy, jak i także podczas szczytu w Madrycie. W swojej kampanii wyborczej ogłosił, że Stany Zjednoczone będą dążyć do odbudowania wiarygodności amerykańskich sojuszy i relacji z sojusznikami, więc siłą rzeczy jest on przywódcą, który stara się zbudować konsensus, unikając debat wewnątrzsojuszniczych, które mogłoby wpłynąć na efektywność podejmowania decyzji.
Podzielona Europa
Nasz problem w Europie polega na tym, że Niemcy są partnerem o osłabionej sojuszniczej wiarygodności, a nadal mają ogromny wpływ na kształt budowanych konsensusów. Niemiecka polityka wobec Rosji została skompromitowana, a mimo to Berlin w dalszym ciągu mentalnie się jej trzyma. Warto przypomnieć, że to Niemcy w 2014 roku blokowały rozmieszczenie batalionowych grup bojowych na wschodniej flance, uważając, że będzie to Rosję prowokować. Dodajmy, że obecnie Niemcy domagają się od Litwy stworzenia de facto korytarza dla Rosji, prowadzącego do Kaliningradu, czyli generalnie domagają się niestosowania się do prawa europejskiego na terytorium Litwy, ze względu na fakt, że Rosja ma problemy z dostarczaniem produktów i surowców do Kaliningradu. Głos Niemiec w debacie sojuszniczej na temat politycznej odpowiedzi na rosyjską agresję powinien zostać osłabiony w związku z fiaskiem założeń ich dotychczasowej polityki. W pewnym sensie Ukraińcy płacą za to najwyższą cenę.
Z pewnością Sojusz Północnoatlantycki powinien z dużo większą odwagą w zakresie politycznym korzystać z faktu, że ma nad Rosją ogromną przewagę w jakości uzbrojenia. Odpowiedź Rosji na postanowienia szczytu będzie z pewnością na poziomie retorycznym i logistycznym, w formie dyslokacji wojsk.
Rosja nie ma jednak żadnych szans w konfrontacji z Sojuszem Północnoatlantyckim, ledwo radzi sobie z podporządkowywaniem Ukrainy. I warto to politycznie dyskontować. Należy także cały czas Rosji przypominać, że Sojusz Północnoatlantycki dysponuje bronią jądrową i gdyby Moskwa zdecydowała się rozpocząć wojnę jądrową, to byłaby to ostatnia wojna w historii tego kraju. Rosyjscy generałowie mają świadomość, że jeżeli nie mogą wygrać z armią wspieraną „kropelkami” dostaw zachodniego sprzętu dla Ukrainy, to tym bardziej nie wygrają z pełnym arsenałem NATO, i to tutaj ogniskuje się główny problem związany z podejściem części członków Paktu Północnoatlantyckiego.
Gdyby te dostawy nie miały charakteru „kropelkowego”, ale byłyby pomocą pełnoskalową, ukraińskich żołnierzy ginęłoby znacznie mniej, a armia ukraińska miałaby realną szansę na odbicie wszystkich utraconych terenów.
Ograniczone wsparcie wynika z obecnego na Zachodzie podejścia, które można określić w sposób następujący: „Zachód bardziej boi się przegranej Rosji niż przegranej Ukrainy”. Wskazuje na to polityka Niemiec, które udzielają Ukrainie wsparcia sprawiającego wrażenie pozorowania pomocy. Przypomnijmy, że Niemcy do ostatniego momentu wspierały Rosję w budowaniu argumentów szantażu energetycznego przeciwko Ukrainie i Europie Środkowej. Berlin bardzo lubi odwoływać się do rzetelności w rozliczaniu własnej historii, jednak obecnie nie jest w stanie rozliczyć się nawet z katastrofy własnej polityki wobec Rosji, która przyczyniła się do rosyjskiej agresji i sprowadziła na Europę wojnę.
W związku z tym Niemcy działają na rzecz ukształtowania najmniejszego możliwego wspólnego mianownika konsensusu Zachodu, który oznacza dostarczanie Ukrainie tyle broni, ile ona potrzebuje, żeby Rosja nie mogła jej podbić, ale jednocześnie odpowiednio mało, by nie mogła odbić całości zagarniętego przez Rosję terytorium. Ukraińcy płacą zbyt dużą cenę za obronę porządku międzynarodowego, opartego na prawie międzynarodowym. Płacą cenę za wspólnotę wartości, której Sojusz ma „niby” bronić. Jak widać, jest to obrona selektywna, przynajmniej dla niektórych sojuszników.
.Tymczasem trzeba dążyć do całkowitego złamania rosyjskiego potencjału militarnego na Ukrainie i wypchnięcia sił rosyjskich z jej terytorium. Tylko wtedy będzie można liczyć na to, że Rosja na poziomie militarnym nieprędko się odbuduje, a Władimir Putin padnie ofiarą własnej propagandy, głoszącej wielki, nieuchronny rosyjski sukces tej wojny. Jedynie realne wspieranie na poziomie militarnym Ukrainy może osłabić Rosję tak, by do rosyjskiego społeczeństwa, oddzielonego od rzeczywistości zaporą propagandową, dotarło, że Putin sprowadził na Rosję największą klęskę od 1917 roku. To byłoby spore osiągnięcie.
Sławomir Dębski