
Uczelnie flagowe w Kalifornii. Strategia ratunkowa dla polskiej nauki?
.Ciekawy wywiad z profesorem Markiem Kwiekiem, autorem ogromnej monografii „Uniwersytet w dobie przemian” ukazał się w Polityce z 17.02.2016 r. W wywiadzie mowa jest o już wprowadzonych i o wciąż oczekiwanych zmianach na polskich uczelniach. Wspomniane są między innymi uniwersytety flagowe, które planował poprzedni rząd i o których mówił w swoich pierwszych wystąpieniach minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Jarosław Gowin. Niestety, „po konsultacjach ze środowiskiem” wycofał się z pomysłu ich wprowadzenia. Szkoda. Jestem zwolennikiem tego rozwiązania, chociaż uważam, że przed jego wprowadzeniem pomysł trzeba dopracować i poznać rozwiązania przyjęte w innych krajach.
.Reformowanie szkolnictwa wyższego w Polsce jest zadaniem trudnym. Pracownicy wyższych uczelni w demokratyczny sposób wybierają władze uczelni, decydują o składzie krajowych ciał przedstawicielskich, mają wpływ na wybór członków zespołów eksperckich. Wymuszona przez ustawę konieczność opiniowania propozycji zmian przez KRASP, RGNiSW i inne organizacje powoduje, że większość wdrażanych reform ogranicza się do zmian o charakterze kosmetycznym, nie dotykając istoty problemów, by nie naruszyć interesów konserwatywnej części kadry naukowej.
Skuteczne reformy muszą być dla środowiska akademickiego bolesne, dlatego opór przeciwko nim jest zrozumiały.
.Dodatkowo, brakuje pomysłu na pogodzenie potrzeby zapewnienia szerokim rzeszom młodzieży dostępu do edukacji wyższej z koniecznością kształcenia przyszłych liderów gospodarki, kultury i nauki.
Od dawna w mediach pojawiają się teksty domagające się podniesienia poziomu polskich uczelni – są one na ogół pisane przez ambitnych uczonych, których niepokoi niski poziom badań naukowych i brak dobrych warunków dla kształcenia swoich następców. Podzielam pogląd, że poziom kształcenia i badań, szczególnie w niektórych dziedzinach ważnych dla gospodarki, jest niezadowalający. Na rynek nie trafiają młodzi ludzie wyposażeni w unikalną wiedzę, potrzebną do wyjścia z pułapki średniego wzrostu. Aby tę sytuację zmienić trzeba znacznie zwiększyć finansowanie uczelni i doprowadzić do odblokowania przepływu zaawansowanej wiedzy, opartego na imporcie ekspertów. Bez liderów wykształconych w najlepszych ośrodkach, badania w nowych lub słabo w Polsce rozwiniętych dziedzinach nie osiągną poziomu pozwalającego na konkurencję ze światem.
.Nie wierzę, że w ciągu najbliższych kilkunastu lat możliwe będzie znaczne podniesienie poziomu finansowania nauki i szkolnictwa wyższego, a drobne zwiększenie finansowania nie da możliwości istotnej poprawy. Pomysł, żeby zmienić sposób dystrybucji środków poprzez odejście od równego traktowania wszystkich uczelni i utworzenie „uczelni flagowych” jest ciekawy, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że niewielkie zróżnicowanie finansowania nie da efektów, a znaczne, bez zmian systemowych, doprowadzi do dramatycznego spadku i tak już niskiej jakości kształcenia w uczelniach z drugiej ligi.
Ponadto: polskie uniwersytety nie są jednorodne. Nawet w najlepszych, obok wydziałów na dobrym światowym poziomie, są wydziały bardzo słabe. Zresztą także na poszczególnych wydziałach są, na ogół niewielkie, grupy liderów, spore grupy średniaków i często bardzo liczne grupy osób, którym nawet nie przyjdzie do głowy, że ich badania mogłyby kogokolwiek zainteresować, a jeśli w ogóle publikują, to robią to w wydawnictwach, których nikt nie czyta.
Zwiększenie finansowania najlepszych uczelni bez ich zreformowania spowoduje, że ogromna część funduszy się zmarnuje.
.Oprócz dobrych wydziałów, dodatkowe fundusze otrzymają wydziały słabe. A jeśli ich siła polityczna, wynikająca z liczebności, a nie jakości, jest na uczelni duża, mogą nawet zyskać więcej niż doskonałe i prężne, ale za to małe. Na dobrych wydziałach obok liderów zyskają też maruderzy i nie będzie motywacji do eliminacji dość powszechnego nadzatrudnienia. W dalszym ciągu będzie finansowana ilość, a nie jakość. Będzie może trochę lepiej, ale nauka na całym świecie cały czas szybko się rozwija, więc dystans między nami a najlepszymi będzie dalej rósł, tylko nieco wolniej.
.Nawet najbogatsze kraje mają problemy z pogodzeniem jakości z powszechnością kształcenia. Jednym z najlepszych rozwiązań jest system szkolnictwa wyższego w Kalifornii. Pod względem obszaru, liczby ludności (38 milionów) oraz liczby studentów (około 2 miliony) Kalifornia jest bardzo podobna do Polski. Oczywiście różni się poziomem PKB na mieszkańca. Ma też 11 uniwersytetów w pierwszej setce rankingu szanghajskiego.
Publiczne szkolnictwo wyższe w Kalifornii zostało zreformowane w 1960 roku dzięki staraniom Clarka Kerra, ówczesnego prezydenta Uniwersytetu Kalifornijskiego, który uważał, że „trzeba pogodzić sprzeczność: potrzebę wspierania doskonałości i zapewnienie dostępu do wyższej edukacji dla wszystkich”. Kerr rozumiał, że nawet Kalifornia – wtedy bardzo bogata – nie może w nieskończoność zwiększać wydatków na szkolnictwo.
Kalifornijski system wyższej edukacji publicznej, kształcący 90% studentów w tym stanie, składa się z trzech, wyraźnie rozdzielonych, segmentów: dwuletnich kolegiów (community colleges, CCCS), czteroletnich uniwersytetów stanowych (California State University, CSU) i Uniwersytetu Kalifornijskiego (UC).
W kolegiach może studiować każdy mieszkaniec Kalifornii, który ukończył szkołę średnią – niezależnie od szkolnych ocen i wyników standardowych testów SAT. Studia mogą obejmować przedmioty przygotowujące do zawodu i przedmioty wykładane na pierwszych dwóch latach studiów uniwersyteckich. Absolwent kolegium, po zaliczeniu na bardzo dobrym poziomie określonych zajęć, może starać się o przyjęcie na trzeci rok studiów uniwersyteckich. Kolegia cieszą się w Kalifornii uznaniem, zresztą podobnie jest w innych stanach. Nauczyciele akademiccy są starannie przygotowywani do pracy z mniej ambitną i gorzej przygotowaną młodzieżą. Mają dużo zajęć, ale nie oczekuje się od nich prowadzenia badań. Nie wszyscy mają stopień doktora. Zapewne dla wielu osób zaskoczeniem będzie informacja, że 80% informatyków w kultowej Dolinie Krzemowej to absolwenci takich kolegiów. Bardzo cenne są prowadzone przez nie studia uzupełniające dla osób, których wiedza się zestarzała. Ambitny absolwent Uniwersytetu Stanforda sam zaktualizuje swoją wiedzę. Człowiek mniej uzdolniony, który tego nie potrafi, może odświeżyć swoje wykształcenie zapisując się na jeden lub kilka kursów w kolegium.
Drugi segment, obejmujący 23 kampusy system Stanowych Uniwersytetów Kalifornijskich, oferuje studia do magisterium włącznie w zakresie sztuk wyzwolonych, nauk ścisłych i stosowanych. Kształci również nauczycieli i inżynierów. Profesorowie tych uczelni „mają prawo prowadzić badania naukowe”, ale nie są do tego zobowiązani. Uczelnie te mogą nadawać stopień doktora „we współpracy z Uniwersytetem Kalifornijskim”, ale o ile wiem, prawie z tej możliwości nie korzystają.
Trzeci segment to dobrze znany Uniwersytet Kalifornijski. Kieruje nim powoływany przez radę regencyjną prezydent, który wyznacza kanclerzy dziesięciu kampusów. Cztery najlepsze kampusy – w Berkeley, Los Angeles, San Diego i San Francisco – plasują się w pierwszej dwudziestce rankingu szanghajskiego (odpowiednio na pozycjach 4, 12, 14 i 18), cztery następne mieszczą się w pierwszej setce, jeden w drugiej, a ostatni, świeżo budowany kampus Merced jeszcze się w rankingu nie zmieścił.
.Podział funduszy na szkolnictwo wyższe w Kalifornii zdecydowanie preferuje uczelnie segmentu UC. Dotacja dydaktyczna (3,2 miliarda $) dla niego jest prawie taka sama jak dla segmentu CSCC (3,5 miliarda), ale w pierwszym kształci się około 240 tysięcy a w drugim 2,4 miliona, czyli 10 razy tyle studentów. Dodatkowo do UC trafiają ogromne dotacje na badania naukowe, a czesne dla rezydentów Kalifornii jest tam, w porównaniu z czesnym w kolegiach, prawie sześciokrotnie wyższe. Przeciętne wynagrodzenie profesora UC jest ponad dwukrotnie wyższe od wynagrodzenia nauczyciela w kolegium. Podobne, choć mniej drastyczne, są różnice w poziomie finansowania Uniwersytetu Kalifornijskiego i Uniwersytetów Stanowych (CSU).
Oprócz różnic w finansowaniu obowiązuje system ograniczeń gwarantujący spójność systemu. Na Uniwersytecie Kalifornijskim ma prawo studiować tylko jedna ósma (12,5%) najlepszych absolwentów liceów, rezydentów Kalifornii. Można – z wyższym czesnym – przyjąć studentów spoza stanu lub z zagranicy, ale ich liczba nie może przekraczać kilku procent wszystkich przyjmowanych. Ponadto stawiane im wymagania muszą być co najmniej takie, jak wymagania wobec studentów z Kalifornii. Obowiązuje też ograniczenie liczby studentów studiujących na jednym kampusie.
Prawo do studiów w drugim segmencie, systemie CSU ma tylko jedna trzecia (33%) najlepszych absolwentów szkół średnich.
System w Kalifornii jest sztywny, to znaczy nie ma, tak jak w Polsce, możliwości „awansowania” kolegium do systemu CSU, lub uniwersytetu stanowego do systemu UC. Uniwersytet Stanowy w San Jose, centrum Doliny Krzemowej, mimo niewątpliwych sukcesów, nie może przejść do wyższej ligi, czyli do systemu UC. Jeśli w jednym z segmentów brakuje miejsca dla uprawnionych kandydatów na studia, podejmuje się decyzję o utworzeniu nowego kampusu.
Zupełnie inaczej buduje się kadrę dla uczelni w poszczególnych segmentach – tworzą ją osoby o innych kompetencjach. W UC ważne są kompetencje badawcze, w CSCC dobre przygotowanie dydaktyczne. Twórcy kalifornijskiego systemu szkolnictwa wyższego postulowali, aby każdy z jego segmentów „dążył do doskonałości w swojej kategorii”. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy system daje gwarancję stabilności i gdy miarą sukcesu jest dobre wypełnianie swoich obowiązków, a nie awans do wyższej ligi. Nauczycielem w kolegium nie zostanie niespełniony lub emerytowany profesor uniwersytetu, lecz będzie to osoba wprawiona do pracy z gorzej przygotowaną i mniej ambitną młodzieżą.
.Warto to porównać do sytuacji w Polsce. Zasady finansowania są na wszystkich uczelniach takie same. Takie same są formalne wymagania dotyczące kadry nauczającej, podobne są programy, takie same są również wymagania przy przyjmowaniu na studia. Nawet najlepsze uczelnie na mniej atrakcyjne kierunki studiów stacjonarnych przyjmują każdego ze zdaną maturą. Na studia niestacjonarne, nawet na obleganych kierunkach, przyjmie się każdego. Wszystkim oferuje się bardzo zbliżone warunki studiowania na uczelniach, w których profesorowie mają takie samo samo wynagrodzenie i tyle samo zajęć. Prowadzone przez nich wykłady są dla jednych studentów za mało ambitne, a dla innych za trudne. Profesorowie, którzy wcześniej kształcili najlepszych, na emeryturze podejmują pracę w szkołach kształcących młodzież, która na lepsze studia się nie dostała. Wątpię, czy potrafią dostosować swoje zajęcia do możliwości tych studentów. Dla szkoły ważne jest jednak, że wraz ze swoim tytułem profesorskim przynoszą uprawnienia do nadawania stopni naukowych.
.System finansowania w Kalifornii zapewnia edukację wyższą wszystkim chętnym, ale osobom bez wielkich ambicji – edukację stosunkowo tanią. Przy czym „tania” nie musi oznaczać „zła”. Dla studenta, który w przyszłości chce wykonywać rutynową pracę, nie jest bowiem ważne, żeby uczył go wysoko wynagradzany noblista. Ważniejsze jest, żeby poziom zajęć był dostosowany do jego potrzeb i jego możliwości. Z drugiej strony potencjalnym liderom nauki, kultury i gospodarki oferuje się edukację dającą możliwość kontaktu z wybitnymi uczonymi, mającymi mało wykładów, a przez to czas na własne badania oraz na indywidualny kontakt ze studentami.
Leszek Pacholski