Wiesław KOT: Kino podróżuje w kosmos. Sensorium ludzkie i międzyplanetarne

Kino podróżuje w kosmos.
Sensorium ludzkie i międzyplanetarne

Photo of Wiesław KOT

Wiesław KOT

Twórcy filmowi, proponując futurologiczne wizje człowieka w kosmosie, notują tyle samo sukcesów i błędów, co naukowcy, którzy projektują rakiety i bazy kosmiczne. Jednak omyłki naukowców kryją laboratoria, a świadkiem wizji filmowych jest cała ludzkość – pisze Wiesław KOT

.Filmowa „fantastyka naukowa” – precyzyjniej „fantastyka naukowości”, a jeszcze precyzyjniej „fikcja futurologiczna” – ma z zasady skromne oparcie w istniejących przesłankach naukowych, ale za to piętrzy wizje przyszłości w bardzo obszernym rozwinięciu. To projektowanie w przyszłość, wyolbrzymienie i próba rozwiązania problemów epoki, w której powstaje dzieło filmowe, wynika z miernych rezultatów, jakie ludzkość odnotowała w rozwiązywaniu własnych problemów tu i teraz.

Nie darmo bracia Arkady i Borys Strugaccy, klasycy literatury SF, powtarzali jak mantrę: „Ludzie niosą w kosmos Ziemię, ziemski komfort, ziemskie normy i ziemską moralność”. Te koncepcje do ostatecznego krańca poznawczego doprowadził Stanisław Lem w powieści Solaris z roku 1961, przenoszonej na ekran trzykrotnie (np. w reż. Andrieja Tarkowskiego w 1972 r.). Na odległej planecie, w równie odległej przyszłości, astronauci zmagają się z bezosobowym oceanem, który materializuje ich wspomnienia w postaci neutrinowych niezniszczalnych tworów. Wspomnienia, dodajmy, najbardziej bolesne, zepchnięte pod próg świadomości, związane z osobistą winą i prowadzące do autodestrukcji. Co ważne – nikt temu stanowi nie jest winien. Ani sam bezosobowy ocean, ani produkowane przez niego zjawy, ani nękani przez nie astronauci. Oni po prostu w porę, tam, na odległej Ziemi, nie uporali się z własnym życiem, nie odkupili swoich win, które teraz wracają dręczącym echem w odległym kosmosie.

W konsekwencji kino science fiction układa się w katalog oczekiwań, nadziei i lęków społeczeństwa z danego etapu historii, których rozwiązanie przesuwa – na zasadzie symulacji – w hipotetyczne czasy i przestrzenie. Co najmniej od lat 70. ubiegłego wieku, kiedy to pojawiły się najpierw Raport Sekretarza Generalnego ONZ o Konsekwencjach Dewastacji Środowiska, następnie katastroficzne prognozy Klubu Rzymskiego na temat granic wzrostu, kino w coraz bardziej zaawansowanej artystycznie formie próbowało na odległych planetach utrzymać balans między agresywnymi imperiami, rozwiązywać problemy żywnościowe, demograficzne czy energetyczne.

Większość co bardziej poważnych filmów z domeny science fiction to prowadzone w trybie warunkowym symulacje, które startują od spójnika podrzędnego warunku: „jeżeli…”. Otóż twórca filmowy zaprasza widza na swego rodzaju poligon lub do laboratorium, proponując rozwiązanie algorytmu zaczynającego się od owego „jeżeli”. Oglądamy więc przykładowe symulacje: jeżeli – nie zapanujemy nad rozmnażaniem naszej populacji w tempie geometrycznym; jeżeli – zawiodą elementarne społeczne więzi w walce o żywność i surowce; jeżeli – dopuścimy do radykalnej katastrofy ekologicznej itd. 

Takie przykładowe filmowe „jeżeli” pochodzi z roku 1967. Symulacja pod tytułem Planeta Małp (reż. Franklin J. Schaffner) została nakręcona w epoce, kiedy Amerykanie byli codziennie bombardowani zastraszającymi informacjami, jaką to silną przewagę ma Związek Radziecki kierowany przez Nikitę Chruszczowa nad Ameryką w zakresie prac nad bombą jądrową. W rezultacie wykreowano sytuację, w której w roku 1972 czworo astronautów wyprawiło się z prędkością podświetlną w kierunku Oriona, aby poszukać dogodnych warunków dla przyszłych osiedleńców z planety Ziemia. Techniczny błąd komputera programującego lot sprawił, że wrócili – zahibernowani – na macierzystą planetę nie po osiemnastu miesiącach, lecz znacznie później i zastają Ziemię, na której z niewiadomego powodu małpy i ludzie zamienili się rolami. Teraz ludzie to półnagie ogłupiałe istoty przypominające zwierzęta, na które polują inteligentne i biegle władające angielskim małpy. Okazuje się, że to efekt zagłady nuklearnej, którą tymczasem zafundowała sobie ludzkość. Owszem, sporo tutaj publicystyki, fabuła przypomina XVIII-wieczną powiastkę filozoficzną, która na wyrazistym przykładzie daje uniwersalny wydźwięk dydaktyczny. A przecież w ówczesnym dyskursie politycznym i militarnym Planeta Małp ułożyła się w płomienny apel o zachowanie planety w należnym jej stanie i traktowanie jej z przyrodzonym szacunkiem.

W 2001: Odysei kosmicznej (1968) Stanleya Kubricka kluczowym „jeżeli” stało się niepokojące przypuszczenie, że pewnego dnia człowiek zostanie śmiertelnie zagrożony przez wytwory własnego umysłu. Tu morderczy superkomputer HAL 9000 to maszyna, którą człowiek obdarzył częścią własnej inteligencji, nauczył ją korygowania własnych błędów, samodoskonalenia, co w perspektywie czyni tę maszynę (i jej hybrydy) tworem o niewyobrażalnej przewadze nad człowiekiem. W tej sytuacji sam ludzki twórca zostaje sprowadzony do roli nieznaczącego podwykonawcy wielkich projektów autorstwa sztucznej inteligencji. Wolność człowieka zostaje zredukowana do minimum. 

Przy okazji zwróćmy uwagę na filmowe symulacje, które tę ideę rozwijają od co najmniej półwiecza. Oto sztuczne miasto umieszczone pod hermetyczną kopułą, w którym rządzą komputery i monitory telewizyjne – wizja z filmu George’a Lucasa THX 1138 z 1970 roku. Te maszyny sprawują nieustający nadzór nad egzemplarzami ludzkimi. Jednakowo ubranymi, z gładko wygolonymi głowami, wpatrzonymi w ekrany telewizorów, które sączą im w mózgi bezmyślną rozrywkową papkę, cały czas oddanymi nieledwie roślinnej wegetacji. Przy tym niebuntującymi się, nieprzejawiającymi uczuć, biernymi i – pozornie – szczęśliwymi. Ta wizja o zakroju science fiction to przecież tylko krok dalej od obrazu społeczeństwa z jakże sugestywnej dystopii Rok 1984 George’a Orwella, przenoszonej zresztą kilkakrotnie na ekran.

Pokrewną kwestię kino futurystyczne analizowało, również przenosząc kilkakrotnie na ekran słynną dystopię Raya Bradbury’ego 451 stopni Fahrenheita (1953). Filmy, w ślad za powieścią, ekstrapolowały w przyszłość pytanie: co lepsze – wiedza, jaką ludziom daje literatura (często trudna i bolesna), czy trwanie w błogiej nieświadomości poza słowem drukowanym. Ów dylemat jest powtórzeniem rozterki zanotowanej już w Księdze Rodzaju na kanwie opowieści o pierwszych rodzicach: wiedzieć, rozumieć i w związku z tym cierpieć czy raczej pozostać w nieświadomości i być szczęśliwym? Ten dylemat poszczególne narody w rozwoju dziejowym, a także formacje, środowiska i tzw. zwykli ludzie ciągle próbują rozwiązywać na nowo. I niezależnie od tego, na który wariant się zdecydują, zawsze płacą pewną cenę. Tytuł przypomina, że owe 451 stopni Fahrenheita (223 stopnie Celsjusza) to temperatura, w której zaczyna płonąć papier. Władze totalitarnego państwa, usytuowane w niezbyt odległej przyszłości, starają się spopielić wszystko, co zostało wydrukowane. Są nawet bliskie wykorzenienia ostatnich reliktów, w czym zresztą sekunduje im otępiałe społeczeństwo. Literatura bowiem oznacza mnogie światy alternatywne, a więc wybór. A władze (i większość obywateli) zamierzają wyeliminować mękę dokonywania wyboru. Wolą, by ktoś odgórnie wybrał za nich, by usunął przykre pytania, dylematy, wątpliwości. By podał proste sprawdzone recepty na życie, czyli najkrótszą drogę do szczęścia. Może nie na wielką skalę, ale na własną skromną miarę. A władza dopowiada usłużnie (w telewizji!), że to właśnie różnice zdań stymulowane przez książki prowadziły do wojen, które pochłonęły miliony istnień ludzkich. Tak władza próbuje rozwiązać dylemat: wiedzieć więcej i wziąć za tę wiedzę odpowiedzialność czy raczej amputować sobie pewien segment, poziom człowieczeństwa. Z tym że ten „amputowany” brak boli. Wywołuje ból fantomowy, jaki odczuwają np. osoby, którym odcięto rękę, podczas gdy mózg ciągle odbiera sygnał bólu pochodzący z nieistniejącej części ciała. Z tym że ów system, tak, wydawałoby się, klarowny i skuteczny, trwa w nieustannym lęku, iż „chora wiedza z książek zaleje świat i mroczne siły przejmą władzę”. Bo książka męczy, ale też otwiera przed czytelnikiem perspektywę, bez której trudno żyć.

Ta neuroza – maszyna przejmuje władzę nad człowiekiem – przewijała się w kinie już od słynnego widowiska Metropolis Fritza Langa z 1927 roku, kiedy to po raz pierwszy pokazano na ekranie sztucznie stworzone ludzkie sobowtóry. Na razie obłaskawione, zależne i posłuszne. Ale neuroza rozwija się w najlepsze. Położył ją w całej okazałości przed oczy film Ridleya Scotta Łowca androidów z 1982 roku. Tu zawodowy łowca głów poluje na skazane na anihilację człowiekopodobne androidy. Władze uznały je za niebezpieczne, chociaż, jak przekonuje film, na pewno nie są ani bardziej agresywne, ani bardziej mordercze niż ludzie z krwi i kości. Przeciwnie – wykazują się odruchami współczucia, litości, strachem, zręcznością i wyobraźnią, a nawet czymś w rodzaju sumienia. A przecież nieodwołalny wyrok na nie już zapadł. I rusza – wyszukiwanie, oznaczanie, piętnowanie i zabijanie „człowieka” uznanego rządowym dekretem za mniej wartościowego. A to staje się kosmiczną figurą – akcja toczy się w Los Angeles w 2019 roku – akcji tępienia wszystkich mniejszości uznanych za mniej wartościowe. Z Holocaustem na czele.

Zagrożenie podnoszące kwestie granic podmiotowości ludzkiej występuje szczególnie silnie na początku XXI wieku pod wpływem nowych technologii elektronicznych i cyfrowych. Człowiek obawia się zniesienia odwiecznego dualizmu między tym, co naturalne i sztuczne. Między podmiotem i przedmiotem. Narasta odwieczna obawa (pamiętamy wszak historię o Golemie czy przypadek doktora Frankensteina), że w maszynie ujawni się duch (singularity). Także, że trzeba będzie na nowo zdefiniować, co znaczy „żyć”, na czym polega „bycie człowiekiem”, a ściślej „osobą” (personal hood). Zachodzi obca człowiekowi sytuacja, kiedy osobą nie jest ten, kto urodził się człowiekiem w sensie biologicznym, lecz ten, kto objawia uczucia. W ten oto sposób podstawowy ontologiczny ludzki pewnik zostaje zachwiany. Jak w brytyjskim romansie człowieka i robota Ex Machina z 2015 roku. W dodatku liczne filmy sugerują, iż białko, nośnik ludzkiej inteligencji, w porównaniu ze sztucznym, krzemowym nośnikiem inteligencji tożsamej, jest materiałem kruchym, słabym jakościowo i o nieskończenie krótszym wobec tworzywa, z którego zbudowano maszyny, terminem przydatności do użytku. 

W tej sytuacji w gronie badaczy współczesnej kultury upowszechnia się pojęcie „sensorium”, czyli rodzaju dynamicznej sieci, która mieści współpracujących ludzi oraz byty nieożywione, w tym maszyny. Ludzkie sensorium, czyli wszystko, co człowiek może przyswoić za pomocą zmysłów, których przedłużeniem jest sieć komputerowa, zawiera także twórcze interakcje, które powodują, że przestaje on być podmiotem tej poznawczej rozgrywki. Zawieszeniu ulegają dotychczasowe, wydawałoby się, nienaruszalne podziały typu: życie/śmierć, ciało/umysł, naturalne/sztuczne, prawda/fikcja. Niekiedy prowadzi to do skutków tak fatalnych (i spektakularnych) jak te zarejestrowane w popularnym swego czasu obrazie Kosiarz umysłów (1992). To najbardziej prosta i wyrazista konsekwencja tego, że człowiek początku XXI wieku został nieodwołalnie zanurzony z ciałem i umysłem w technosferze, w której jego niepowtarzalność osobowa i podmiotowość ulegają nieodwołalnemu rozproszeniu. 

No i koronne pytanie, jakie od co najmniej siedemdziesięciu lat stawia sobie kino science fiction: jak ułożyć relacje z Obcymi z głębi kosmosu, gdyby do tego spotkania miało dojść? W latach 50. ubiegłego wieku kino w atmosferze zagrożenia III wojną światową masowo produkowało wizje, w których Obcy najeżdżają naszą planetę w stylu, w którym Związek Radziecki czy Chiny mogłyby – hipotetycznie – zagrozić Europie czy Stanom Zjednoczonym. Następnie na fali międzynarodowego odprężenia karierę zaczęła robić „ufologia pokojowa”, która spekulowała na temat możliwości „pozytywnego kontaktu” z obcymi cywilizacjami. Ten trend nabrał rozpędu od roku 1977, kiedy to statek kosmiczny Voyager 2 został wysłany w przestrzeń pozaziemską ze świadectwami ludzkiej kultury i przesłaniem do innych cywilizacji wygłoszonym w 54 językach przez sekretarza generalnego ONZ Kurta Waldheima. 

W tym samym roku z pułapki fatalizmu, jaka ciążyła nad dotychczasowymi projekcjami filmowymi, wydobył się Steven Spielberg w filmie Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Tutaj to nie człowiek odgradza się od przybyszy z kosmosu z ostrożnością i obawą, lecz przybysze z kosmosu z całą troską i starannością próbują uprzystępnić swoją cywilizację człowiekowi. W dodatku Bliskie spotkania zamiast chłodnych i wyspekulowanych kalkulacji wcześniejszych autorów pokazują rodzaj ciepłej, głęboko ludzkiej opowieści. Sam reżyser ten właśnie wątek rozwinie pięć lat później w filmie E.T.. Zasugeruje tam, że umysł człowieka w naszym rozumieniu dojrzałego, w pełni rozwiniętego i kompetentnego może się jednak okazać zawodny w kontaktach z obcą cywilizacją. W filmie Spielberga na to, co płynie do nas z kosmosu, może otworzyć się najpełniej pozornie bezbronna i naiwna osobowość dziecka. 

.Cóż, wiele lat wcześniej Stanisław Lem postulował, by na spotkanie przybyszy z kosmosu obok naukowców wysłać także schizofrenika. Być może to właśnie jego umysł otworzy się najłatwiej na spotkanie z Obcym.

Wiesław Kot
Tekst ukazał się w nr 48 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 18 stycznia 2023