
Jaka jest rola moralności w gospodarce kapitalistycznej?
Czy ortodoksja ekonomiczna podpisuje się pod popularnym hasłem „chciwość jest dobra”? – pyta prof. Peter TURCHIN
.We wrześniu 1970 roku Milton Friedman opublikował w magazynie „The New York Times” artykuł zatytułowany The Social Responsibility of Business is to Increase its Profits („Społeczna odpowiedzialność biznesu polega na zwiększaniu zysków”). Friedman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 1976 roku, to prawdopodobnie najbardziej wpływowy ekonomista drugiej połowy XX wieku. Jego poglądy stały się podstawą dominującego nurtu ekonomicznego myślenia, choć dziś niewielu ekonomistów odważyłoby się wyrażać je tak otwarcie jak on.
W mojej ostatniej książce Ultrasociety posłużyłem się przykładami fikcyjnego Gordona Gekko (bohatera filmu Wall Street) i jak najbardziej rzeczywistego Jeffa Skillinga (dyrektora generalnego Enronu), by pokazać, dlaczego ten pogląd jest błędny. A jednak nieraz zadawałem sobie pytanie, czy ekonomiści naprawdę wierzą, że „światem rządzą jednostki kierujące się własnym interesem” (jak ujął to Friedman) i że przedsiębiorców powinien motywować wyłącznie interes własny, nieskażony jakimkolwiek współczuciem czy moralnością.
Dlatego tak bardzo zaciekawił mnie e-mail, który Branko Milanović wysłał mi po przeczytaniu pierwszych trzech rozdziałów Ultrasociety. Poprosiłem go o zgodę na publikację jego listu, bo, moim zdaniem, doskonale streszcza on dominującą doktrynę ekonomiczną. Muszę jednak dodać, że Branko przekazuje w nim stanowisko ortodoksji ekonomicznej, a nie własne poglądy (co nie do końca wynika z samej treści e-maila napisanego spontanicznie w samolocie). Poprosiłem też dwóch „heterodoksyjnych” (choć mogą nie zgadzać się z takim określeniem) ekonomistów, Herba Gintisa i Boba Franka, o komentarz. Napisałem ponadto własną odpowiedź. Wszystkie te teksty wywołały żywą dyskusję, którą przedstawiam poniżej.
Sądzę, że osoby, które naprawdę chcą zrozumieć, jak funkcjonują ludzkie społeczeństwa i gospodarki, uznają te teksty za interesujące, podobnie jak wpis Henry and Kant: outsourcing morality („Henry i Kant: outsourcing moralności”), który Branko zamieścił na swoim blogu, a w którym szerzej rozwija ten temat.
Drogi Peterze,
.Właśnie przeczytałem trzy pierwsze rozdziały Twojej książki Ultrasociety. Chciałbym od razu podzielić się pierwszymi wrażeniami, bo obawiam się, że do lektury wrócę dopiero za tydzień lub później.
Nie znam się zbyt dobrze na ewolucji biologicznej (biologia nie była moim ulubionym przedmiotem w szkole), a o społeczeństwach przedrolniczych (czy szerzej, prehistorycznych) wiem niewiele więcej. Z przeczytanych rozdziałów dowiedziałem się więc naprawdę sporo i nie mam nic do dodania. Ale na temat nowszej, dominującej ideologii ekonomicznej chętnie dorzucę trzy grosze. Muszę przyznać, że pewną sympatię budzą we mnie działania Gekko, Skillinga i im podobnych. Nie dlatego, że lubię ich jako ludzi, lecz dlatego, że widzę w ich zachowaniu żelazną logikę. Spróbuję ją streścić w trzech punktach:
- Osobista etyka nie istnieje.
- Istnieją prawa, które mają odzwierciedlać ogólne zasady moralne, tak byśmy wiedzieli, co nam wolno, oraz aby dążenie do własnych korzyści przekładało się na jakiś większy pożytek społeczny.
- Mając tę bazę, po prostu realizujemy własny interes.
.Posłużę się tu może nieidealną metaforą: wyobraź sobie zasady jako bandę osłaniającą tor bobslejowy. Możesz robić, co chcesz, byle w nią nie uderzyć. Ale bandę zaprojektował ktoś inny (społeczeństwo), byś Ty nie musiał się zastanawiać, dlaczego przebiega tak, a nie inaczej, i skupił się tylko na maksymalizowaniu swojej prędkości, a przy okazji także średniej prędkości wszystkich uczestników*.
Z intelektualnego punktu widzenia rozumiem więc pogląd, że osobista moralność istnieje tylko poza sferą ekonomii czy kapitalizmu. Może i lubię ludzi uprzejmych i etycznych, ale nie spodziewam się, że tacy będą w sferze ekonomicznej. I nie bardzo im wierzę, gdy sobie te cechy przypisują – a wręcz uważam ich za hipokrytów. Te przymioty po prostu nie mieszczą się w opisie ich stanowiska.
Sądzę, że ta filozofia kierowała Skillingiem i innymi. Właśnie to nazwałem outsourcingiem moralności w załączonym wpisie na blogu („Kant i Henry”). Moralność jest wbudowana w samą „bandę”, więc będę grać według zasad (ale nic ponadto). Nawet jeśli świadomie łamię reguły (na przykład „zdobywam gola ręką”), nie muszę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Od tego, żeby mnie złapać i ukarać, jest sędzia. Innymi słowy, nie istnieje wewnętrzny mechanizm etyczny, który powstrzymywałby mnie przed zdobyciem gola wszelkimi dostępnymi środkami.
To, moim zdaniem, potężna ideologia, która kieruje ludźmi na całym świecie, od Chin po Afrykę i Stany Zjednoczone. Jej źródła sięgają Bajki o pszczołach, dzieła, które zawsze uważałem za całkiem rozsądne. Krytykę Smitha pod jego adresem zawartą w Teorii uczuć moralnych postrzegam jako niekonsekwentną i słabo uzasadnioną (choć przyjmuję podstawową ideę tej pracy, tj. że złe skłonności jednostki mogą prowadzić do publicznych cnót).
Myślę też, że właśnie dlatego kapitalizm nigdy nie będzie w stanie wzbudzać „podziwu” ani „miłości”. To system oparty na najlepszym wykorzystaniu naszych przywar, w tym chciwości. Smutna prawda jest taka, że systemy zbudowane na innych zasadach poniosły sromotną klęskę, bo gorzej współgrały z ludzką naturą. Co więcej, wyrządziły sporo szkód, upierając się przy „moralności”, którą „źli ludzie” potrafili świetnie wykorzystywać do własnych celów, zasłaniając się wspólnym dobrem czy etyką.
I wreszcie – dlatego właśnie uważam, że całe moralne oburzenie wobec zachowania rekinów Wall Street przed kryzysem jest chybione albo obłudne. System został zbudowany tak, by jedynym, czym trzeba się przejmować, było prawo – i ewentualnie to, by nie zostać złapanym, jeśli się je naruszy. A że ci ludzie w większości działali zgodnie z prawem (takim, jakie wówczas obowiązywało albo jakie pomogli stworzyć poprzez jego finansowanie), nie ma się na co skarżyć.
Zobaczymy jednak, czy zmienię zdanie po rozdziale ósmym!
Pozdrawiam,
Branko
*Ta metafora nie dotyczy tego, co nazwałeś podejściem Skillinga do wewnętrznej organizacji firmy, które (jak piszesz w rozdziale czwartym, na przykładzie sportu i innych organizacji) było w gruncie rzeczy bardzo destrukcyjne. Moje trzy punkty „żelaznej logiki” odnoszą się raczej do sposobu, w jaki moim zdaniem jednostki lub firmy konkurują między sobą na zewnątrz, a nie do tego, jak są zorganizowane wewnętrznie.
.Spędziłem z Brankiem Milanoviciem kilka pouczających dni w Instytucie Santa Fe, choć akurat tego ciekawego zagadnienia wtedy nie poruszaliśmy (zob. The Iron Logic of Gordon Gekko). Warto jednak przyjrzeć mu się w tym miejscu.
Czym właściwie jest „chciwość” w kontekście konkurencyjnych rynków? Można ją zdefiniować na dwa sposoby. Chciwość I to dążenie do maksymalizacji zysku wszelkimi legalnymi metodami, bez oglądania się na skutki uboczne własnych decyzji. Chciwość II odrzuca warunek legalności – oznacza maksymalizowanie zysków dowolnymi środkami, z uwzględnieniem prawdopodobieństwa wykrycia naruszenia prawa i ewentualnej kary (finansowej, wizerunkowej czy związanej z utratą wolności).
Warto też doprecyzować, co oznacza w tym kontekście słowo „dobry” zawarte w haśle „chciwość jest dobra”. Może znaczyć, że bycie chciwym jest moralnie dopuszczalne albo że duża liczba chciwych ludzi jest korzystna dla gospodarki.
Z listu Branka wnioskuję, że jego zdaniem Chciwość I jest dobra dla gospodarki, ponieważ skuteczne działanie na konkurencyjnym rynku wymaga właśnie takiej postawy, a sama Chciwość I jest moralnie dopuszczalna, bo logicznie wynika z zasad kapitalistycznej rywalizacji. Uważam, że to stanowisko da się w pewnym stopniu obronić (wrócę do tego za chwilę), ale Branko idzie znacznie dalej i stara się przedstawić również Chciwość II jako coś dobrego. Pisze: „Nawet jeśli świadomie łamię reguły (na przykład »zdobywam gola ręką«), nie muszę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Innymi słowy, nie istnieje wewnętrzny mechanizm etyczny, który powstrzymywałby mnie przed zdobyciem gola wszelkimi dostępnymi środkami”.
Oczywiście w standardowej teorii neoklasycznej przyjmuje się, że materialne bodźce wystarczają, by skłonić uczestników rynku do właściwych zachowań, nie ma więc potrzeby odwoływać się do zasad moralnych. Tyle że nie istnieją żadne empiryczne dowody na poparcie tej tezy, a sama teoria, na której się opiera, jest mało wiarygodna. Zainteresowanych odsyłam do mojej książki The Bounds of Reason (Princeton University Press, 2009), gdzie omawiam to szczegółowo. W skrócie: nie istnieje taki zestaw reguł, który sprawiłby, że w społeczeństwie złożonym wyłącznie z jednostek kierujących się własnym interesem ludzie zachowywaliby się prospołecznie. Co więcej, nasz gatunek odniósł ewolucyjny sukces właśnie dlatego, że współpraca społeczna i kooperacja mają u ludzi silny wymiar moralny. Dotyczy to w równym stopniu gospodarki, co każdej innej sfery życia społecznego. Piszę o tym z Samuelem Bowlesem w książce A Cooperative Species (Princeton University Press, 2011), a także w mojej przygotowywanej publikacji Individuality and Entanglement (Princeton University Press, w druku).
Mimo słów Branka trudno byłoby obronić tezę, że Chciwość II jest dobra czy to moralnie, czy gospodarczo. Podpalenie fabryki konkurenta lub wystawianie mu złośliwych opinii na Hotels.com tylko dlatego, że ryzyko przyłapania jest niewielkie, nie jest moralnie dopuszczalne i z pewnością nie służy gospodarce. Na szczęście istnieją silne mechanizmy etyczne, które powstrzymują większość ludzi przed tego rodzaju antyspołecznymi zachowaniami.
Gospodarka, w której Chciwość II należy do rzadkości, jest już w istocie gospodarką moralną. Chciwość II wywołuje powszechne moralne oburzenie. Kiedy wielkie koncerny farmaceutyczne ukrywają niewygodne skutki uboczne leków, gdy Volkswagen obchodzi przepisy dotyczące emisji spalin albo gdy Chrysler odmawia uznania zagrażających życiu wad przełączników zapłonu, to właśnie jest Chciwość II i nie ma w tym nic dobrego. Ludzie, którzy robią tego rodzaju rzeczy, postępują niemoralnie.
Kiedy ludzie mówią, że kryzys finansowy z 2008 roku był skutkiem chciwości bankierów, mają na myśli Chciwość II. Ale jak zauważa Branko, „całe moralne oburzenie wobec zachowania rekinów z Wall Street przed kryzysem jest chybione albo obłudne. System został zbudowany tak, by jedynym, czym trzeba się przejmować, było prawo – i ewentualnie to, by nie zostać złapanym, jeśli się je naruszy. A że ci ludzie w większości działali zgodnie z prawem (takim, jakie wówczas obowiązywało albo jakie pomogli stworzyć poprzez jego finansowanie), nie ma się na co skarżyć”. Z tym bardzo istotnym punktem całkowicie się zgadzam. Obwinianie chciwości za kryzys finansowy jest jak obwinianie grawitacji o katastrofę lotniczą (jak zauważył przed laty sędzia Richard Posner). Kryzys nie był skutkiem ani Chciwości I, ani Chciwości II, lecz złożonej dynamiki społecznej, którą wiele lat wcześniej opisał Hyman Minsky (warto poszukać jego prac w internecie), obejmującej niedoskonałą regulację sektora finansowego.
A czy Chciwość I jest dobra? Gdyby była niezbędna do funkcjonowania gospodarki, uznałbym, że tak. Sam nie chciałbym kierować się nią w życiu, ale cieszyłoby mnie, że inni potrafią i chcą to robić. Mimo to uważam, że Branko przecenia znaczenie chciwości. Dlaczego? Bo większość ludzi nie jest całkowicie zorientowana na maksymalizację zysku finansowego. Nawet szefowie firm często kierują się wieloma różnymi celami, np. poczuciem odpowiedzialności wobec klientów i pracowników, a nie tylko akcjonariuszy czy własnego portfela. Uczciwość, zaangażowanie i lojalność to wartości, które dla wielu osób wciąż mają znaczenie, i to do tego stopnia, że większość stanowisk kierowniczych w gospodarce może być obsadzona ludźmi kierującymi się etyką.
Branko zdaje się wierzyć w powiedzenie, że „porządni faceci kończą jako ostatni”. Ale istnieje równie przekonujące, a do tego bardziej trafne przysłowie: „Przyszli czynić dobro i dobrze na tym wyszli”. I rzeczywiście, istnieje sporo badań empirycznych potwierdzających, że osoby kierujące się zasadami etycznymi w świecie biznesu są szczęśliwsze i odnoszą większe sukcesy niż ci, którzy koncentrują się wyłącznie na maksymalizacji zysku.
Rady nadzorcze firm zrobiłyby lepiej, gdyby zamiast stawiać na typowych przedstawicieli Chciwości I, wybierali liderów, którzy potrafią łączyć motywację materialną z motywacją moralną. Przemawia za tym prosty fakt: człowiek kierujący się wyłącznie własnym interesem będzie robił to, co najlepsze dla niego, nie dla firmy, jej pracowników czy akcjonariuszy. Nie istnieje taki system materialnych bodźców, który potrafiłby w pełni zestroić interesy prezesa z interesem właścicieli firmy.
Społeczeństwa, w których liderzy biznesu zachowują moralną integralność, to społeczeństwa odnoszące sukces. Oczywiście, zawsze warto mieć w otoczeniu kilku przedstawicieli Chciwości I; w gruncie rzeczy i tak nie da się ich całkowicie wyeliminować. Ale stanowią oni jedynie element moralnej układanki.
Branko Milanović nie jest jedyną osobą, która podchodzi sceptycznie do przekonania, jakoby prywatna moralność mogła odgrywać jakąkolwiek pożyteczną rolę w systemie kapitalistycznym (zob. The Iron Logic of Gordon Gekko). Logika konkurencyjnego modelu rzeczywiście zdaje się sugerować, że jeśli ludzie mogą zyskać dzięki łamaniu zasad, gdy nikt nie patrzy, to tak właśnie postąpią, wywierając przy tym presję konkurencyjną na innych, by robili to samo.
Nie wszystkie interakcje mają jednak charakter równania o sumie zerowej. Ze względu na powszechnie występujące efekty skali osoby potrafiące skutecznie współpracować często zyskują przewagę w rywalizacji z tymi, którym takiej zdolności brakuje. Skuteczna współpraca wymaga jednak zaufania, a to – jak słusznie zauważa profesor Milanović – bywa trudne do utrzymania w warunkach silnej konkurencji.
Oczywiście, można wskazać wiele przykładów ludzi zachowujących się dokładnie tak, jak opisuje to Milanović, tj. bezwzględnie i w sposób całkowicie podporządkowany własnym interesom. Ale z pewnością dostrzega on również fakt empiryczny, że wiele innych osób powstrzymuje się od oszustwa nawet wtedy, gdy ryzyko wykrycia jest znikome. Skoro ewolucja premiowała jednostki osiągające wyższe korzyści materialne, rodzi się ciekawe pytanie: jak to się stało, że naprawdę uczciwi ludzie – tacy, którzy cenią słuszne postępowanie samo w sobie – zdołali przetrwać w rywalizacji z tymi, którzy zdobywali przewagę, tylko udając uczciwość?
Odpowiedź może dać proste doświadczenie myślowe. Wyobraź sobie, że wracasz z zatłoczonego koncertu i odkrywasz, że z kieszeni płaszcza wypadła ci koperta z dziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce. (Tego samego popołudnia sprzedałeś samochód i planowałeś wpłacić pieniądze do banku następnego dnia rano). Na kopercie widnieją twoje imię i adres. Czy potrafisz wskazać kogoś, kto nie jest z tobą spokrewniony ani związany małżeństwem, o kim mógłbyś powiedzieć z absolutną pewnością, że oddałby ci te pieniądze, gdyby je znalazł?
Większość ludzi odpowiada, że potrafi wskazać taką osobę, zazwyczaj wieloletniego przyjaciela. A jednak, skoro nie sposób sprawdzić, czy ten przyjaciel rzeczywiście zwróciłby znalezione pieniądze, nie opierają tej pewności na żadnych bezpośrednich dowodach. Zakładają, że można poznać drugiego człowieka na tyle dobrze, by dokonać trafnej oceny jego charakteru. Jeśli tak właśnie jest – a dane, które przytaczam w czterech pierwszych rozdziałach książki What Price the Moral High Ground? (Princeton University Press, 2004), wskazują, że to prawda – możemy zrozumieć, w jaki sposób uczciwy człowiek może odnieść sukces, mimo że rezygnuje z okazji do oszustwa nawet wtedy, gdy nikt nie patrzy. Taka osoba jest niezwykle cenna w każdej roli, w której kluczowe znaczenie ma zaufanie. Niewielu menedżerów powierzyłoby stanowisko komuś, kto ich zdaniem nie oddałby znalezionej koperty.
Podobnie można sobie wyobrazić ważną i żywą rolę, jaką w systemie kapitalistycznym mogą odgrywać firmy i organizacje zachowujące się w sposób społecznie odpowiedzialny nawet wtedy, gdy groźba kary jest minimalna. Esej tytułowy ze wspomnianej książki What Price the Moral High Ground? bada związek między postrzeganą społeczną odpowiedzialnością firmy a jej zdolnością do przyciągania i zatrzymywania wysoko wykwalifikowanych pracowników. Większość ludzi woli kończyć dzień pracy z poczuciem, że zrobiła coś pożytecznego dla innych albo przynajmniej że nikomu nie zaszkodziła. Firmy, które potrafią w wiarygodny sposób zaoferować swoim pracownikom taką satysfakcję, zyskują ogromną przewagę rekrutacyjną. I prawdopodobnie właśnie to jest najważniejszym powodem sukcesu społecznie odpowiedzialnych przedsiębiorstw w radzeniu sobie z często poważnymi kosztami, które każą profesorowi Milanoviciowi wątpić w to, że moralność może mieć produktywną rolę w systemie kapitalistycznym.
Drogi Branko,
.Dziękuję za Twoje spostrzeżenia dotyczące Ultrasociety. To bardzo klarowne i spójne przedstawienie poglądu, który podziela wielu – jeśli nie większość – ekonomistów głównego nurtu, choć rzadko kto z nich formułuje go tak precyzyjnie jak Ty. Naturalnie nie zgadzam się z tym stanowiskiem; cała moja książka jest w gruncie rzeczy rozwiniętą argumentacją na rzecz przeciwnego poglądu na temat tego, jak naprawdę funkcjonują społeczeństwa i co należałoby zrobić, by działały lepiej.
Zacznijmy od jasnego określenia problemu. Główne pytanie brzmi: Czy uczestnicy życia gospodarczego – a w szczególności przedsiębiorcy (zarówno menedżerowie korporacji, jak i właściciele firm) – powinni kierować się wyłącznie własnym interesem, czy również własnymi zasadami etycznymi? Z Twojego punktu widzenia przedsiębiorcy powinni działać jak racjonalni egoiści, których funkcje użyteczności opierają się wyłącznie na korzyściach materialnych (dla nich samych). Innymi słowy, powinni po prostu maksymalizować własny zysk. Twierdzisz, że jeśli będą tak postępować, zewnętrzne prawa i instytucje, które ucieleśniają zasady moralne, sprawią, że ich prywatny interes przyczyni się do dobra ogólnego. Jak sam zauważasz, ta idea sięga przynajmniej do Bernarda Mandeville’a i jego Bajki o pszczołach, czyli kwestii prywatnych występków i publicznych korzyści.
Tylko co właściwie rozumiesz przez dobro ogółu? W ekonomii i w teorii ewolucji mamy jasno zdefiniowane pojęcie dóbr publicznych. Wytwarzanie dóbr publicznych jest kosztowne dla jednostki, natomiast korzyści z niego czerpią wszyscy. Myślę, że już wiesz, do czego zmierzam. Jak dobrze wiadomo, jednostki kierujące się wyłącznie egoizmem nigdy nie będą współpracować z innymi na rzecz wytworzenia kosztownych dóbr publicznych. Uważam, że ten matematyczny wynik powinien mieć rangę „fundamentalnego twierdzenia nauk społecznych”.
To, co jest naprawdę istotne, a czego wielu ekonomistów wciąż nie docenia, to fakt, że żadne „dobre instytucje” nie zmieniają tego fundamentalnego rezultatu. Nieważne, jak starannie zaprojektowane są reguły ani jak skuteczny jest system kar wymuszających ich przestrzeganie – jeśli wszyscy uczestnicy systemu to uczestnicy racjonalni (w wąskim sensie, tj. maksymalizujący wyłącznie własne korzyści materialne), to system po prostu nie zadziała. Przestępcy przekupią policjantów, by ci odwrócili wzrok, a sędziowie będą orzekać na korzyść tego, kto więcej zapłaci.
Dobre instytucje działają tylko wtedy, gdy wspiera je odpowiedni system wartości i preferencji. Społeczeństwo zdolne do współpracy i wytwarzania dóbr publicznych powstaje dopiero wtedy, gdy wystarczająca liczba jego członków ceni nie tylko korzyści materialne, ale też wartości prospołeczne. Innymi słowy, jeśli ludzie kierują się cnotami takimi jak uczciwość i sprawiedliwość i dążą do społecznie optymalnych rezultatów, pragnąc, by dobra wspólne powstawały, nawet gdy wiąże się to dla nich z pewnym kosztem.
Właśnie w ten sposób funkcjonują nasze współczesne, wielkoskalowe społeczeństwa. Większość ludzi, obok naturalnego egoizmu, posiada też wartości i preferencje prospołeczne. To dlatego potrafimy współdziałać na tak ogromną skalę. Osoby kierujące się tylko i wyłącznie własnym interesem istnieją, ale stanowią mniejszość. Rolą dobrych instytucji jest obniżanie kosztów ponoszonych przez tych, którzy kierują się moralnością i są gotowi karać zachowania aspołeczne. Ale instytucje nie mogą zastąpić ludzi, którzy te wartości naprawdę wyznają.
To, jak doszło do takiego stanu rzeczy – do tego, że potrafimy współpracować w tak wielkich grupach – jest jednym z największych pytań, jakie stawia sobie współczesna nauka społeczna o ewolucji. Moja książka dostarcza odpowiedzi na to pytanie.
Możesz powiedzieć, że wcale nie chodzi Ci o współpracę, lecz jedynie o to, jak powinna funkcjonować gospodarka. Ale z dwóch powodów współpraca jest tu kluczowa. Po pierwsze, gospodarka w dużej mierze opiera się na współpracy. Po drugie, nie da się oddzielić gospodarki od społeczeństwa jako całości, zostawiając współdziałanie tylko „pozaekonomicznym” – politycznym? – sferom życia.
Działalność ekonomiczna zawsze łączy w sobie elementy współpracy i rywalizacji, a proporcje między nimi zależą od poziomu, który analizujemy. Wewnątrz firm dominującą rolę odgrywa współpraca – to dzięki niej firmy w ogóle istnieją (inaczej można by po prostu kupować i sprzedawać pojedyncze usługi na wolnym rynku). Wygląda na to, że zgadzasz się z tym poglądem, bo w przypisie przyznajesz mi rację, że system bezwzględnej rywalizacji, który Jeff Skilling wprowadził wewnątrz Enronu, był w istocie głęboko destrukcyjny.
Na poziomie krajowych rynków głównym mechanizmem interakcji między firmami jest oczywiście konkurencja, ale łagodzona sporą dawką współpracy. Nie każda forma konkurencji jest jednak dobra. Przykładem niech będzie „bezlitosna konkurencja”, w której traktuje się to określenie dosłownie. Dyrektorzy generalni nie mogą przecież mordować innych dyrektorów ani podpalać magazynów konkurencji. A jednak, choć brzmi to absurdalnie, właśnie tak wyglądała rzeczywistość rynkowa w Rosji w latach dziewięćdziesiątych (zaraz do tego wrócę). Dobra konkurencja, czyli taka, która prowadzi do społecznie pożądanych rezultatów, ogranicza się do takich działań, jak obniżanie kosztów produkcji, podnoszenie jakości produktów czy reklama (ta ostatnia, moim zdaniem, jest niezbyt społecznie pożyteczna, ale przynajmniej legalna).
Firmy współpracują także z innymi firmami, na przykład z dostawcami. W prawdziwym świecie przedsiębiorcy dokładają wielu starań, by budować zaufanie w relacjach z partnerami i dbać o reputację. W dłuższej perspektywie działanie wyłącznie we własnym interesie – ani nawet sprawianie wrażenia, że tak się działa – nie jest dobrą strategią biznesową.
Najmniej współpracy obserwujemy na rynkach międzynarodowych, gdzie instytucje takie jak Światowa Organizacja Handlu są albo niezbyt skuteczne, albo służą przede wszystkim interesom najsilniejszych państw.
Drugim powodem, dla którego współpraca jest kluczowa w naszej dyskusji, jest to, że gospodarki nie da się oddzielić od reszty społeczeństwa. Sposób, w jaki przedsiębiorcy postępują w sprawach gospodarczych, ma ogromny wpływ na to, co dzieje się poza sferą ekonomii.
Jednym z przykładów jest efekt przenikania. Przedsiębiorcy, którzy przyzwyczają się do dbania tylko o własny interes w sferze gospodarczej, stają się bardziej egoistyczni również w innych obszarach życia. Dowiedziono, że studiowanie ekonomii czyni ludzi mniej skłonnymi do współpracy. Studenci ekonomii znacznie częściej pozwalają sobie na „jazdę na gapę” w eksperymentach z dobrami publicznymi niż studenci jakiegokolwiek innego kierunku. Włączenie ich do grupy eksperymentalnej utrudnia wytwarzanie dóbr wspólnych i zwiększa ilość zasobów poświęcanych na karanie tych, którzy nie współpracują – oba efekty są społecznie nieoptymalne. Nie widzę żadnego powodu, by sądzić, że to zjawisko – dobrze udokumentowane w ekonomii eksperymentalnej – nie działa tak samo w prawdziwym życiu. Jestem pewien, że działa.
Co więcej, dbający tylko o własny interes przedsiębiorcy, którzy dorobią się wielkich majątków, zyskują zarówno motywację, jak i środki (bo bogactwo to władza), by zmieniać prawo tak, żeby im służyło. Mogą kupować, a w niektórych przypadkach zastraszać czy nawet mordować urzędników, sędziów i polityków (jak to się działo w Rosji w latach dziewięćdziesiątych). Innymi słowy, tacy przedsiębiorcy – albo przynajmniej znaczna ich część – wykorzystują swoją władzę, by podkopywać moralne fundamenty całego społeczeństwa. Nie istnieje żadna nieprzenikalna, niezniszczalna ściana między gospodarką a społeczeństwem. Posługujemy się tymi pojęciami dla wygody analitycznej, ale nie wolno nam zapominać, że to tylko umowny podział, a nie rzeczywistość.
Swoją drogą, fakt, że właśnie teraz jesteś w Moskwie na Forum Gajdara, to ciekawy zbieg okoliczności. Jegor Gajdar był przecież jednym z głównych architektów rosyjskiego załamania gospodarczego lat dziewięćdziesiątych. Rosja stanowi zresztą doskonałą ilustrację ogólnych zasad, o których tu rozmawiamy.
Przejście Rosji do gospodarki rynkowej nadzorowali jedni z najzdolniejszych i najbardziej wpływowych zachodnich ekonomistów. Zamiast gospodarczego cudu, który obiecywano Rosjanom, efektem był spadek PKB o ponad połowę, zubożenie 99 procent społeczeństwa i gwałtowny wzrost majątków pozostałego jednego procenta (i zysków zachodnich doradców). Przyczyny tego stanu rzeczy były z pewnością złożone, ale najważniejszą z nich było wprowadzenie dominującej ideologii ekonomicznej. Wszyscy sprawujący władzę – dawni działacze partyjni, zorganizowani przestępcy, nowi przedsiębiorcy (niewiele różniący się od mafijnych bandziorów) oraz zachodni ekonomiści – kierowali się wyłącznie własnym interesem. Ci nieliczni, którzy zachowali moralne zasady, zostali zamordowani albo całkowicie pozbawieni wpływu. Oczywiście wielu z egoistów także zostało zabitych. Rezultat: gospodarczy upadek i rozpad społeczny. W połowie lat dziewięćdziesiątych Rosja była już państwem upadłym, przykładem katastrofalnego załamania współpracy na wielką skalę i masowej produkcji „publicznych nieszczęść”.
.To jednak tylko ilustracja. Mój zasadniczy argument ma charakter logiczny, nie empiryczny. Nie da się zbudować dobrze funkcjonującego społeczeństwa, w którym wszyscy – albo nawet większość – kierują się wyłącznie własnym interesem. Dotyczy to zarówno społeczeństwa jako całości, jak i jego części, w tym gospodarki. Dobre instytucje nie zadziałają, jeśli nie są wsparte wewnętrznie przyswojonymi wartościami prospołecznymi wyznawanymi przez wystarczającą liczbę ludzi. Zachęcanie kogokolwiek, by bezwzględnie dążył do własnych korzyści, nie prowadzi do wspólnego dobra. To przepis na rozpad społeczny.



