Anna MAKUCH: Hejt. Jedno z największych nieporozumień

Hejt. Jedno z największych nieporozumień

Photo of Anna MAKUCH

Anna MAKUCH

Doktor nauk społecznych w zakresie nauk o polityce UW, absolwentka Wydziału Polonistyki UW - filolog polski - literaturoznawca; zajmuje się filozofią polityki i historią idei; wykładowca akademicki.

„Hejt” nie ma nic wspólnego z wszechobecnym problemem językowego niechlujstwa, złej woli i zalewem ordynarnej myśli. Taki „hejt” był obecny od momentu, w którym nastąpił etap komunikacji między (lub w obrębie) warstw społecznych. Miał tylko znacznie bardziej ograniczony zasięg – pisze Anna MAKUCH

Wśród wielu modnych, (zbyt) często używanych słów za jedno z największych nieporozumień uważam „hejt”. Nie dlatego, że jest kalką, bo łatwiej i szybciej (ekonomia języka) wymawiamy jedną sylabę zamiast trzech polskich; i nie dlatego, że mam awersję do anglicyzmów (jednak wolę interfejs od proponowanego Lemowskiego „międzymordzia”, choć polska wersja eksploduje wspaniałą dźwięcznością głosek). Irytuje mnie użycie słowa, którego znaczenie w ogóle nie przystaje do zjawiska, zredukowanego do zbyt prostego znaczenia. („Mowa nienawiści” – rozłożysty polski nowotwór językowy, hiperbola bałamutnej treści, również nie wzbudza mojego zaufania – z tej samej przyczyny, o której dalej).

Przy pewnej dozie dobrej woli można przyjąć, że konstrukt „hejt” stanowi wynik ograniczonego pola widzenia choć słusznych moralnie intencji; wyostrzenie perspektywy może skłonić do wniosku, że „hejt” to kolejne słowo-klucz, którego uruchomienie stygmatyzuje odbiorcę, nadając piętno barbarzyńcy poza limesem cywilizacji, co łatwo stać się może groźnym politycznym narzędziem kontrolowania opinii publicznej.

Czym jest ”hejt”, nikt dokładnie nie wie i wątpię, żeby można było dokonać konkretyzacji na gruncie prawa, czego domagają się niektóre środowiska.

Nie zawsze forma prawa stanowionego rozwiązuje problemy, zwłaszcza że materia, której dotyczy, ze swej natury pozostaje nieostra i – dziś szczególnie, w erze pluralizmu poglądowego – wieloznaczeniowa, swobodnie poddając się interpretacyjnym szaleństwom.

Współczesny hejt jest pochodną wielu zjawisk, których genezy należy upatrywać w wieku dziewiętnastym (a może i wcześniej; F. Schiller w Listach o estetycznym wychowaniu dostrzegł już defragmentyzację osobowości człowieka, odejście od całościowego kształcenia na korzyść specjalizacyjnego), i nie jest to wcale zbyt odległa perspektywa. Rozwój łączności, transportu, prasy włączał w obieg informacji coraz szersze grupy społeczne, prowadząc do stopniowej demokratyzacji życia społecznego, politycznego i kulturalnego, co niosło i niesie różnorako opisywane skutki. W edukacji wiek dziewiętnasty przyniósł obniżenie poziomu analfabetyzmu, rozwój nauk przyrodniczych i ścisłych (w odpowiedzi na potrzeby społeczeństwa przemysłowego i reform produkcji rolniczej), spychając nieco w cień nauki historyczne, tryumfujące jeszcze na początku epoki postępu. W kulturze nastąpił rozwój masowych form rozrywki, nawet jeśli wiek dziewiętnasty określamy epoką prasy i powieści (historycznej, realistycznej, naturalistycznej czy sensacyjnej).

Istotną cezurą stało się umasowienie polityki i zmiana relacji społecznych, które wiążemy z rozwojem mediów i zmianom edukacji w wieku dwudziestym. Media przeszły ciekawą ewolucję, od komunikatu nadawanego przez autora do publiczności do formy tzw. „nowych mediów”, gdzie dziennikarz nie jest jedynym kreatorem komunikatu, ponieważ publiczność ma możliwość w trybie „na żywo” tworzenia programu radiowego lub telewizyjnego. Dawny bierny odbiorca artykułu lub programu publicystycznego zyskał dostęp do wcześniej odizolowanej przestrzeni „czwartej władzy”.

Specjalizacja edukacji powoli przenosiła nacisk na kształcenie ściśle użyteczne, praktyczne, nadając humanistyce status wyraźnie podrzędny, zaś klasyce światowej wskazując miejsce w tylnym szeregu jako anachronizmom nieużytecznym i nieprzystającym do dynamiki post-postmodernistycznych czasów. Dosyć regularnie powracają dyskusje poddające w wątpliwość obecność klasycznych lektur w klasach, zaś ton i argumentacja prowadzonych wymian zdań potwierdzają moje przekonanie, że „hejt” – to skutek braku edukacji, kształcenia i wychowania opartych na klasycznych zasadach – zaś obecność zjawiska dostrzegamy w obszarze wszelkiej wymiany słowno-obrazkowej.

Politykę zastąpił marketing polityczny; media, w których nadawcą był dziennikarz – festiwal sformatowanych przekazów; argumentację – cały arsenał nieakceptowalnych zabiegów erystycznych, wymiana ad personam lub zgoła dający upust własnym namiętnościom potok obelg. Co gorsza, często fatalny przykład dają przedstawiciele grup zawodowych i społecznych, od których oczekiwalibyśmy uczciwego podejścia lub też – po prostu – większej pomysłowości niż powszechne mało finezyjne wiązanki najpopularniejszych ekspresjonizmów.

Wkroczyliśmy w erę porozumiewania się za pomocą obrazków, skrótów, nawet niewinna kropka może stać się „kropką nienawiści”.

Cała ta grupa wyróżnionych w uproszczony sposób czynników doprowadziła do sytuacji, w której każdy może brać czynny udział w globalnej wymianie opinii. I dobrze – pragnę zaznaczyć. Demokracja opiera się obowiązku uczestnictwa nie tylko w mechanizmie wyboru i kontroli władzy, lecz także w szeroko pojętym wykluwaniu się porozumienia, wyłanianiu spraw, którym nadajemy znaczenie „politycznych” (ten katalog podlega zmianom i nie ma charakteru zamkniętego), naświetlania problemów z różnych perspektyw.

Tylko że „hejt” nie ma nic wspólnego z wszechobecnym problemem językowego niechlujstwa, złej woli i zalewem ordynarnej myśli. Taki „hejt” był obecny od momentu, w którym nastąpił etap komunikacji między (lub w obrębie) warstw społecznych. Miał tylko znacznie bardziej ograniczony zasięg.

Wyobrażam sobie sytuację, w której strony sporu – nie znosząc się szczerze z powodów osobistych i różnic dotyczących poglądów – są w stanie prowadzić ukierunkowaną na porozumienie dyskusję. Tak samo – jeśli idzie o pracę w grupie – choć komfort pracy zapewne na braku dobrych relacji ucierpi. Innymi słowy – mogę nie lubić, ba, nienawidzić pani A (nawet zasadnie), lecz w imię wyższego celu (porozumienie, negocjacje, kontakty), powinnam potrafić się z panią A porozumieć, nie rozpoczynając dialogu od wymiany krzywd, zarzutów czy uwag dotyczących wyglądu. I oto problem występujący nie tylko w Polsce, choć jako naród niezmiernie emocjonalny wiedziemy zapewne prym w niechlubnej konkurencji: brakuje nam, mówiąc kolokwialnie, hamulców dla zalewu niesłużących absolutnie niczemu emocji. Co gorsza, można zaobserwować wyraźne akcentowanie emocjonalności we wszelkich mediach (prasa, radio, telewizja – choć nie u wszystkich nadawców), upodobanie do sensacji i lubowanie się w gradacji poziomów sensacyjności zarówno informacji z zakresu polityki, obyczajowości czy kultury. (Wydaje się, na marginesie nieco niniejszych rozważań, że nastąpiła degradacja pojęcia, które stanowiło wieki kluczową kategorię, nadającą sens działaniom politycznym – dobra wspólnego; lecz to materiał na osobny esej.)

Poza powszechnym przyzwoleniem na rozbuchane emocje należy dostrzec kolejną niemoc charakterystyczną dla czasów „nowych mediów” – łatwiej jest cisnąć obelgą niż znaleźć argument o charakterze bezdyskusyjnie trafiającym w słaby punkt przeciwnika. Dziś nas tego nie uczą, Kwintyliana zasypał kurz, o Cyceronie pamiętają studenci filologii klasycznej i prawa. Nie chodzi – rzecz jasna – o to, by upartemu sąsiadowi wytłumaczyć, że rozwiązanie A jest lepsze od B i z tego powodu partia C nie nadaje się do sprawowania władzy. Nie zawsze sztuka przekonywania znajdzie swoje zastosowania, zwłaszcza w sferze osobistych przekonań, wartości i sympatii. Ale w polityce?

Chodzi o brak opanowania, powściągliwości, umiaru; dziś grzeszymy zbytnią „pochopnością”, „uwolnieniem emocji” – jak słyszymy w reklamach; „podążamy za instynktem” i manifestujemy osobowość, celebrujemy zawzięcie własną wyjątkowość za pomocą całego katalogu użytecznych markowych akcesoriów. Emanacja osobowości za pomocą odzieży, haseł na koszulkach czy wirtualnych banerów jest, mam wrażenie, fetyszem epoki łże-indywidualizmu, bo jakiż to indywidualizm, jeśli wypada czytać trzech aktualnie modnych autorów, nosić ekologiczne torby, nawet jeśli spersonalizowane przypinkami czy poić się kolorowymi napojami owocowo-warzywnymi posypanych czarnych sezamem (nie jest to skądinąd krytyka czarnego sezamu czy warzyw, które jako przedmiot uwielbienia zyskały najwdzięczniejszy wyraz w produkcji Wallace i Gromit).

Za odrębny poważny problem wypada uznać ukierunkowaną eskalację negatywnych emocji i wypowiedzi, którą można zakwalifikować jako narzędzie czarnej propagandy, gdzie głównym celem jest oczernienie i dyskredytacja przeciwnika np. politycznego. Wobec nieograniczonej przestrzeni niematerialnych środków starcia (świat wirtualny) wciąż trudno jest przeciwdziałać, czy też udowodnić, zorganizowane działanie na rzecz wyeliminowania adwersarza. John Stuart Mill, który bronił wolnej wymiany poglądów, czynił tak w imię racjonalności człowieka, którego cele pozostają zasadniczo podobne, choć metody i środki zależą od indywidualnych wyborów. Dziś zapewne zdumiałby się wielce nad przewagą uczuć i emocji dalekich od szlachetnego patosu helleńskiej Europy.

.Emocje w polityce wypada uznać w ogóle za szkodliwe, w wolnej wymianie opinii można uznać ich obecność za przyjętą, lecz w ramach celu dialogu, którym jest porozumienie, czy przynajmniej – próba zrozumienia stanowiska oponenta. Nie ma nią szans, jeśli rozum śpi a szaleją emocje. Słusznie pisał Arystoteles, dzieląc duszę na trzy części i nadając rozumowi naczelną funkcję. Dziś widzimy, że mistrzowie się nie mylą. Tylko kto ich jeszcze czyta?

Anna Makuch

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 4 lutego 2019