
Dziennikarstwo przetrwa
Nikt nie wie, jak będą wyglądały media za pięć lat. Może to i banalne spostrzeżenie, ale jego oczywistość jakoś nie odstręcza kolejnych milionerów od inwestowania w media i wykształconych proroków od prorokowania co w mediach zmienia się na zawsze i nieodwołalnie – pisze Dariusz ROSIAK
Każdy kolejny uważa, że odkrył kamień filozoficzny, wie jak to teraz będzie i tylko czekać, jak jego plany i przepowiednie się ziszczą, milioner będzie jeszcze bogatszy, a prorok bardziej ceniony. No więc, nikt nie wie, a plany ziszczą się albo i nie ziszczą.
Na początek stawiam tezę, że we współczesnych mediach, podobnie jak w innych rejonach życia, nie ma żadnego historycznego ani cywilizacyjnego determinizmu.
Nie ma takiej konieczności, która wszystkim nam każe skończyć z kontem na Facebooku, profesjonalnych dziennikarzy nie zastąpią bloggerzy, nie wszystkie gazety zostaną przepisane na smartfone’owe aplikacje, gatunki dziennikarskie takie jak reportaż, czy dogłębna analiza polityczna pisana przez obserwatora próbującego zachować partyjną bezstronność przetrwają, podobnie jak ideowe (choć niekoniecznie partyjne) zaangażowanie tytułów medialnych.
Niewątpliwie media społecznościowe, zwłaszcza Facebook, zmieniają sposób w jaki opisujemy i odbieramy świat. Nie wiemy jeszcze jak zmieniają. Facebook jest jak nowe lekarstwo, które świat próbuje na miliardzie ochotników. Jego skutki dla człowieka, zarówno pozytywne jak i negatywne w pełni będziemy w stanie ocenić co najmniej po jednym pokoleniu (zakładając oczywiście, że Facebook przetrwa tak długo, o czym za chwilę). Dziś wiadomo na przykład, że wskutek działania mediów społecznościowych obalane są obowiązujące wcześniej kryteria obecności w życiu publicznym, zwłaszcza kryterium profesjonalizmu, cokolwiek ono oznacza, choćby weryfikację umiejętności osoby wchodzącej na rynek przez grupę osób starszych, już na tym rynku będących.
Andy Warhol mówił o piętnastu minutach popularności dla każdego, dziś każdy może być popularny całe życie – wystarczy, że zbierze wystarczająco dużo „znajomych”. Nie musi nic umieć, ani na niczym się znać, wystarczy być.
Pękają bariery prywatności. Od początku cywilizacji ludzie funkcjonowali w małej skali i – z nielicznymi wyjątkami – anonimowo. Nasze słowa były słyszane przez kilka osób i szybko zapominane, nasze nazwiska były znane niewiele większej grupie osób. Prawdopodobnie wszyscy, którzy czytają ten tekst znają zasadę sześciu znajomych – sześć osób dzieli nas od każdego człowieka na ziemi. Tylko że tej zasady już nie ma. Chcesz zostać „znajomym” Lionela Messiego, albo Królowej angielskiej – wejdź na Facebooka i kliknij gdzie trzeba.
Prawdopodobnie wszyscy, którzy czytają ten tekst uczyli się również od rodziców, że cudzych listów się nie czyta. Tej zasady też nie ma, bo nie ma żadnych cudzych listów. Wszystko (prawie wszystko) jest na sprzedaż, a co najśmieszniejsze – ty sprzedajesz, a pieniądze kasuje Mark Zuckerberg. Nie, jednak najśmieszniejsze jest to, że wszyscy obecni na Facebooku godzą się na tę transakcję.
Nowoczesna technologia jest jak każda technologia od czasu kamienia łupanego i noża – może służyć do rozwoju, albo ograniczania wolności człowieka. Zachłysnęliśmy się technologiami internetowymi, wielu z nas nie widzi problemu, gdy coraz gruntowniej wnikają one w nasze życie i nadają mu kształt odpowiadający firmowym biznesplanom. Jeden przykład związany z mediami: w ostatnich kilku latach nastąpił znaczący wzrost sprzedaży smartfonów. W krajach takich jak Francja czy Wielka Brytania kupuje się po kilkanaście milionów tych urządzeń rocznie. Smartfony wyposażone są w gotowe (bądź tanio dostępne) aplikacje zaprojektowane dla naszej wygody. Korzystanie z wolnego internetu przestaje mieć sens, bo niby czego tam mielibyśmy szukać, skoro wszystko co potrzebne do życia i tak jest nam podane jak na tacy? Świadomie ograniczamy sobie zakres wolności wyłącznie po to, żeby było wygodniej.
Sądząc po ilości sprzedaży smartfoneów i kierunku w jakim zmierza polityka prywatności takich firm jak Google, czy Facebook, wielu ludziom obecnie ten rodzaj ograniczania wolności nie przeszkadza, a wręcz jest pomocny w życiu. Postawmy zatem ponownie pytanie: Czy dalej tak musi być?
Są dwa powody, dla których nie musi. Pierwszy jest czysto prozaiczny i dotyczy pieniędzy. Pamiętacie kryzys na rynku firm internetowych pod koniec ubiegłego wieku? Jakkolwiek futurystycznie to nie brzmi Facebook, który właśnie wchodzi na giełdę, po swoim debiucie będzie weryfikowany według takich samych praw rynkowych jak wszystkie inne firmy. Wizja jego kolejnego sukcesu jest dziś znacznie bardziej prawdopodobna niż upadku, zwłaszcza po udanym wprowadzeniu na giełdę Google’a, ale tej drugiej możliwości nie należy z góry wykluczać. Ciekawe co wtedy stanie się z miliardem sierot po Facebooku?
Znacznie mniej prawdopodobny, choć także warto rozważenia jest powszechny bunt przeciwko ograniczaniu wolności przez serwisy społecznościowe i formy typu Google. Takie próby były podejmowane – bezskutecznie, co zresztą prowadzi wielu do błędnego – jak wspomniałem na wstępie – wniosku, że kierunek obecnych zmian jest czytelny i zdeterminowany, a obraz mediów za kilka lat da się w miarę sensownie przewidzieć.
Do tej pory pisałem o internecie, ze względu na panujące szeroko przekonanie, że wyżej zasygnalizowane zjawiska zmieniają krajobraz medialny i sposób uprawianie zawodu dziennikarza w zasadniczy sposób. Zmieniają, ale nie tak jak wielu uważa i tu dochodzimy do istoty tezy o niezdeterminowanym dziś kształcie przyszłych mediów.
„The medium is the message” – powiedział przed laty Marshall McLuhan i dziś jest to oczywistością. Otwartą kwestią pozostaje w jaki sposób użyte medium praktycznie wpływa na przekaz.
Gdy wchodzę na stronę internetową poważnych instytucji medialnych takich jak BBC, The Guardian, Der Spiegel, Al Jazeera i wielu innych uznawanych za czołowe na świecie zauważam ich dwie ważne cechy. Po pierwsze, znacznie poszerzoną ofertę jeśli chodzi o formę przekazu treści dziennikarskiej. Oprócz istniejących wcześniej form, takich jak analiza, wywiad, reportaż, sylwetka postaci, mamy formy nowe: fotokast, film, notki twitterowe, relacje w czasie realnym, fora do wymiany opinii, itd. „Medium” oczywiście zmienia „message”, ale w tym wypadku – znajdując dla niego nowe środku wyrazu. Poszerza, a nie kurczy się – sposób przedstawiania rzeczywistości.
Drugim istotnym elementem profesjonalnych mediów w czasach internetu jest zachowanie ich roli opiniotwórczej i preferencji ideowych. The Guardian jest ciągle gazetą lewicową, a Telegraph prawicową, podobnie jak Le Monde i Le Figaro. The Economist podobnie jak 150 lat temu broni wolnego rynku i nie ma związku pomiędzy profilem ideowym Al Jazeery, a faktem że posługuje się nowoczesnymi środkami wyrazu. Innymi słowy z faktu, że istnieje Facebook i Google, oraz z popularności smartofonów, gdzie ludzie oddają część swojej wolności za wygodę nie wynika, że media profesjonalne muszą iść tą samą drogą, aby osiągnąć sukces – wszystkie wymienione przeze mnie media ciągle sukces notują zachowując przy tym swoją ideową tożsamość. Zmienia się ich marketing, ale nie treść.
Wiem, że ułatwiam sobie argumentację podając wyżej tytuły wspierane albo prestiżem marki, albo pieniędzmi szejków. Na całym świecie regularnie upadają nie tylko małe, lokalne, ale również znane tytuły gazet niepotrafiących poradzić sobie z wymogami ery internetu. Jednak zwracam uwagę na co innego. Wbrew niektórym komentatorom media nie muszą pozbywać się swoich charakterystycznych cech, nie musza rezygnować z form dziennikarskich, ani tożsamości ideowej po to, by przetrwać. Schlebianie najniższym gustom nie tylko nie gwarantuje przeżycia (angielska gazeta The News of the World powstała w tym samym roku co The Economist i była równie nośną marką co ta druga – choć dla innych odbiorców), ale w ogóle nie jest do przeżycia potrzebne.
Nie ma niczego takiego jak koniec zapotrzebowania na reportaż, profesjonalną analizę polityczną, interesujący, dogłębny wywiad.
Od kilku lat czekamy na gwiazdy bloggerskie, które miały zastąpić profesjonalnych dziennikarzy. Gdzie one są? Owszem, istnieją i działają, pochowane w niszach tematycznych. Najlepszych z nich wykorzystują znane tytuły medialne (tradycyjne i internetowe). Od wielu lat słyszymy o rozwoju dziennikarstwa obywatelskiego, które ma przeorać rzeczywistość. Doskonale wykształceni, dociekliwi, wolni, nieobciążeni związkami z władzą ludzie będą tropić przekręty i pokazywać je światu obnażając przy okazji niekompetencję tradycyjnych dziennikarzy. Gdzie widać sukcesy dziennikarstwa obywatelskiego? Wikileaks Juliana Assange’a? Zgoda – przy wszystkich zastrzeżeniach to było wielkie osiągnięcie alternatywnego działania w szeroko pojętej sferze infromacji.
Nie twierdzę, że dziennikarstwo obywatelskie nie notuje sukcesów – notuje, zwłaszcza poza Polską, nowe formy przekazu ułatwiają im obecność, jednak internet to wyłącznie narzędzie, które – jak każde inne – może być wykorzystane w dobrym albo złym celu. Nie jest natomiast celem samym w sobie.
Co nas prowadzi do mediów w Polsce. Nasz rynek jest w istocie w erze przedinternetowej, zdecydowana większość ludzi czerpie informacje i wiedzę o świecie z telewizji. W młodym pokoleniu ludzi z miast to się zmienia, dominuje wymiana na Facebooku, aplikacje smartofonowe oferujące informacje, wreszcie wolny internet. Telewizja przyjęła formułę oferty rozrywkowej, a informację i jej analizę zastępuje infotainement. Podobną ofertę mają największe portale informacyjne. Przytłoczone naporem mediów elektronicznych media drukowane schodzą coraz niżej w dół rynku zmieniając koniunkturalnie własną tożsamość ideową jak również obniżając poziom profesjonalizmu – wbrew pozorom nie da się robić gazety ani tygodnika zwalniając połowę ekipy i rezygnując z dogłębnej analizy rzeczywistości na rzecz infotainment w wersji drukowanej (dogłębnie się nie da, bo nie ma na to pieniędzy i nie ma kto tego robić).
Znika rola dziennikarza jako osoby powołanej (mówienie o „powołaniu” dziennikarskim brzmi dziś jak kiepski dowcip) do wyjaśniania rzeczywistości.
Upartyjnienie debaty publicznej i jej przeładowanie emocjami powoduje, że najbardziej cenni na rynku są dziennikarze należący do którejś z drużyn partyjnych – od dziennikarzy niezależnie od wieku, doświadczenia zawodowego i życiowego wymaga się dziś przede wszystkim „wyrazistości”.
Człowiek jest jak wiadomo istotą reagująca na bodźce, skoro młodemu dziennikarzowi mówi się, że obiektywny przekaz nie istnieje, a dążenie do niego jest zbędne, to nie dąży. Szuka innych dróg kariery w zawodzie, takich, które gwarantują szybszy i pewniejszy sukces. Skoro istnieje wyłacznie dziennikarstwo „zaangażowane” (bo „każdy ma przecież poglądy”) to czym bardziej zaangażowane tym lepsze.
Czy oznacza to, że jesteśmy skazani na kształtowanie myśli oraz systemu wartości młodego pokolenia Polaków przez Onet, a na drugich stronach Gazety Wyborczej i Rzeczpospolitej siepacze ochotnicy będą w nieskończoność okładać się retorycznymi cepami ku uciesze coraz mniej licznej widowni? Zapewne w dającej się przewidzieć przyszłości tak właśnie będzie. Wielu właścicieli mediów w Polsce tak zachłysnęło się internetem, że lekceważy tradycyjne formy dziennikarstwa uważając, że one nie przetrwają, mimo, że nigdzie w rozwiniętym medialnie świecie nie ma na to dowodów. I działa to jak samospełniająca się przepowiednia: skoro – jak mowił mi jeden z naczelnych ważnego medium – „reportaż nikogo w Polsce nie interesuje”, to nie drukujemy reportaży, wolimy krótsze i płytsze formy. Założenie jest takie, że polski rynek jest zbyt wąski, by utrzymać tradycyjne tytuły w nakładzie gwarantującym szeroką obecność, choć sukces „Uważam Rze” (w 2013 r.) pokazuje, że oceny medialnych speców bywają funta kłaków warte.
W krótkiej perspektywie nie da się chyba uniknąć dalszej demoralizacji wśród dziennikarzy i upadku prestiżu tego zawodu, również finansowego, co zniechęci do uprawiania go wielu ambitnych ludzi. Co oczywiście nie znaczy, że wcześniej uprawiali go głównie ludzie mądrzy i ambitni. Korupcja (pisanie tekstów na zamówienie firm i polityków), podstawowe braki warsztatu i wykształceniu oraz zwykła głupota są – jak sądzę – równie często spotykane wśród dziennikarzy jak w innych zawodach, z zastrzeżeniem, że u dziennikarzy łatwiej te cechy zauważyć.
Odejście od stosowania w praktyce pewnych form dziennikarskich, np. reportażu, czy fotoreportażu spowoduje także, że po paru latach nikt tego nie będzie umiał robić, bo niby jak miałby się nauczyć.
Nie wierzę jednak, żeby degeneracja mediów i dziennikarstwa była kompletna. Słowo i obraz wolne od koniunkturalizmu politycznego, oraz potrzeby ogłupiania jak największej ilości ludzi jak najdłużej przy jak najniższym wkładzie własnym przetrwa w niszach porozrzucanych po internecie i świecie rzeczywistym. Chociaż mogę się mylić.
Dariusz Rosiak
Tekst pochodzi z wyd.1 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]