Te dwie opowieści zna każdy, kto tylko nie jest kompletnym abnegatem w sprawach otaczającego świata. To bowiem wokół nich została osnuta popularna na Zachodzie romantyczna legenda rewolucji arabskiej. Nie da się ich ominąć zwłaszcza, jeśli chce się cokolwiek powiedzieć na temat zderzenia nowych mediów z polityką, w toku trwającego już trzeci rok rewolucyjnego wrzenia pośród Arabów.
.Pierwsza opowieść jest o tunezyjskim sprzedawcy warzyw, który pozbawiony swego kramu na kółkach i znieważony przez urzędniczkę, dokonał w desperacji aktu samospalenia. Druga – o egipskim przedsiębiorcy, który upowszechnił wiedzę o skorumpowanych policjantach i z zemsty został przez nich w wyjątkowo okrutny sposób zabity.
Dalszy ciąg obu historii jest w gruncie rzeczy identyczny. Odważni ludzie umieścili filmy bądź zdjęcia dokumentujące owe tragiczne przypadki w Internecie, co zelektryzowało młodych Arabów i wyzwoliło w nich szlachetny odruch sprzeciwu wobec zła. Tu następuje kulminacyjny punkt obu opowieści…
.Zdarzyło się bowiem coś, czego świat wcześniej w tej skali nie widział. Facebook i Twitter pokazały swoją prawdziwą polityczną siłę i w mgnieniu oka przekształciły ten osobisty odruch sprzeciwu , jaki pojawił się równocześnie u tysięcy ludzi, we wspólnotę buntu, która dzięki nowym mediom objawiła się jako realna polityczna rewolucja.
Przypadek egipski ma tu jeszcze swego szczególnego „branżowego” bohatera nowych mediów. Jest nim Wael Ghonim – bon vivant, wysoki menedżer Google, a zarazem bohater rewolucji, który ze swej willi w Dubaju świadomie sterował budowaniem wspólnoty buntu na Facebooku , używając w tym celu nicka „El Shaheed”, czyli „Męczennik” i w jakimś sensie stał się wielkim kreatorem wspólnoty „dzieci placu Tahrir” z 25 stycznia 2011 roku. No i w końcu , w tych opowieściach nie można także pominąć kwestii czasu. W Tunezji nowe media potrzebowały dokładnie czterech tygodni, by obalić reżim Ben Alego; w Egipcie było jeszcze sprawniej – wystarczyło osiemnaście dni, aby prezydent Hosni Mubarak podał się do dymisji.
Z tych dwu opowieści zostały później wyprowadzone bardzo daleko idące wnioski. Pierwszy głosił, że w krajach arabskich po raz pierwszy w historii udało się przeprowadzić z sukcesem „internetową rewolucję”. Sam Wael Ghonim zaproponował nawet dla niej nazwę „Rewolucja 2.0”, chcąc najwyraźniej uchwycić tym sloganem tę jej szczególną właściwość, iż prawo tworzenia nowej, rewolucyjnej polityki mieli teraz przejąć sami użytkownicy sieci, stanowiący zarazem awangardę, czy też napęd rewolucji.
Miało to mieć kolosalne znaczenie dla redefinicji samej natury rewolucji. Miała ona bowiem zostać „oczyszczona” ze wszystkich mrocznych, ale nie dających się w przeszłości ominąć rewolucyjnych konieczności.
Odtąd nie ma już rewolucyjnych knowań i spisków, wydanych na łup policyjnych prowokatorów. Nie jest również potrzebna rewolucyjna partia, z jej zakonspirowanym dyktatorskim przywództwem i dyscypliną, często egzekwowaną przy pomocy zabójstw towarzyszy podejrzanych o zdradę. Wszelkie rewolucyjne przygotowania i koordynację działań zapewnia bowiem sieć, która – wedle metafory zafascynowanych tym zjawiskiem doradców Hillary Clinton- jest w istocie współczesnym Che Guevarą. To w sieci – trochę jak na wolnym rynku – spontanicznie rozstrzyga się czyj wpis przesądzi o najbliższym biegu rewolucyjnych zdarzeń, który slogan zostanie przyjęty za najlepiej oddający rewolucyjne cele i jaki rodzaj zbiorowych emocji będzie wiódł buntowników na ulice miast. Rewolucja odbywa się spontanicznie, a jej prawdziwym sprawcą jest technologia w znacznie większym stopniu niż sami ludzie, którzy występują tu bardziej jako użytkownicy sieci, niźli obywatele.
.Zdarzenia arabskiej wiosny miały więc także rozstrzygnąć spór o to, komu służą w istocie nowe technologie: dyktaturze czy wolności. Sam Ghonim ujął tę kwestię w sposób tak prosty, jak może to zrobić tylko prawdziwy rewolucjonista: „Jeżeli chce się mieć wolne społeczeństwo, trzeba po prostu dać ludziom dostęp do Internetu”.
Pierwszą wielką słabością tej logiki jest towarzysząca jej przesada. Po dwóch latach od wydarzeń w Tunisie i na kairskim placu Tahrir jest już całkiem jasne, że tak opowiedziana historia rewolucji arabskiej należy do porządku legendy, a nie rzeczywistości. Legenda ta z pewnością musi podobać się użytkownikom sieci na Zachodzie, pozwala bowiem z poczuciem komfortu psychicznego przyjąć, że zachodnia technologia informacyjna jest dziś najlepszą i globalną bronią przeciw tyraniom. Nic więc dziwnego, że propagowały ją na swych czołówkach bodaj wszystkie wielkie media zachodnie, bez względu na ideologiczną orientację. Tę legendę głosi znane dziś w całym świecie wielkie graffiti w centrum Tunisu : „Dziękujemy ci Facebooku!” Ciekawe, że najwyraźniej uwierzyli w nią także przynajmniej niektórzy spośród dyktatorów, którzy najpierw próbowali zablokować na różne sposoby dostęp do Internetu, a gdy spostrzegli, że ich wysiłki są daremne, z nieoczekiwaną łatwością poddawali się, w panicznym strachu przed potęgą sieci.
Po dwóch latach od wydarzeń w Tunisie i na kairskim placu Tahrir jest już całkiem jasne, że tak opowiedziana historia rewolucji arabskiej należy do porządku legendy, a nie rzeczywistości.
Trzeba więc było pewnego upływu czasu i niewielkiego choćby dystansu do zdarzeń, by zauważyć że dwa lata temu Kair osiągnął szczyt rewolucyjnego wrzenia już po zablokowaniu Internetu , a w najbardziej zrewolucjonizowanych biednych dzielnicach nie za wielu w ogóle miało dostęp do sieci. Że tysiące wejść na słynny profil Waela Ghonima pochodziło w dużej części od zaintrygowanych wydarzeniami arabskich mieszkańców Europy i Ameryki. Albo, że zarzewie buntu roznieciła znacznie silniej niż nowe media, najzupełniej klasyczna telewizja al-Jazeera, kontrolowana przez przebiegłego szejka Kataru , który użył jej z rozmysłem w politycznym interesie monarchów z Półwyspu Arabskiego. Nie ma więc też niczego nadzwyczaj dziwnego w tym, że w jednym z trzech (obok Izraela i Emiratów) krajów tego regionu o porównywalnym z Zachodem nasyceniu Internetem – w Bahrajnie , rewolucji nie udało się rozniecić, bo jak tylko zaczęła się ona tlić, to wkroczyła armia saudyjska, aby – dmuchając na zimne – zabezpieczyć ten mały kraj przed niebezpieczeństwem przyznania jakichś praw politycznych tamtejszej uciskanej, ale wspieranej z wrogiego Teheranu, szyickiej większości.
.Z czasem też miało się nawet pokazać, że najbardziej porywająca i szlachetna cecha facebookowej rewolty – jej spontaniczność, czystość i wolność od ciemnych stron rewolucyjnej polityki – miała się okazać jej największą słabością. Wyszła bowiem na jaw jej anarchiczna w gruncie rzeczy natura, przekształcająca ją w permanentną ruchawkę, niezdolną ani do poważnego formułowania swoich celów, ani tym bardziej do ich osiągania w realnej polityce. Z rozczarowaniem przyznaje to teraz nawet Susan Vila z ruchu „Movements.org”, należąca do grona apostołów doktryny głoszącej, że nowe media niosą nieuchronnie wielką zmianę społeczną. „Zupełnie na miejscu – mówi teraz o dzieciach z placu Tahrir – jest przypuszczenie, że ich wysiłki byłyby znacznie skuteczniejsze, gdyby wcześniej mieli kogoś na szczycie rewolucyjnej struktury dowodzenia”. No tak, tylko wtedy nie byliby już owymi pięknymi dwudziestoletnimi facebookowcami, tylko zwykłymi spiskowcami, robiącymi brudną polityczną robotę.
Ale z opowieści o potędze Facebooka i Twittera zaczęto wyprowadzać wnioski jeszcze dalej idące. „Oczyszczona” rewolucja miała prowadzić także nieuchronnie do „oczyszczonej” polityki. A ściślej mówiąc, jej skutkiem miało być przezwyciężenie polityki, w kształcie znanym nam od stuleci. Tak miało się stać za sprawą wystąpienia na scenę publiczną nowego i pierwszoplanowego aktora, jakim stała się zbuntowana społeczność stworzona przez nowe media. Ta nowa siła miała mieć charakter z gruntu postpolityczny, jako że jej głównym i spontanicznym celem miała być obrona tych wartości życia publicznego, które wyrastają z natury mediów społecznościowych. Bez czego nie mógłby istnieć Facebook ani Twitter? Bez wolności słowa i swobody debaty, bez dostępu do informacji, bez równości wszystkich użytkowników sieci, w końcu – bez konstytuującego nowe media prawa do tworzenia ich zawartości i treści. Wielu zatem uznało, że demokracja liberalna jest naturalnym żywiołem Rewolucji 2.0.
.Chyba najbardziej irracjonalny sposób myślenia na ten temat pojawił się w kręgu intelektualistów francuskich. To Bernard-Henry Levy, który skądinąd odegrał wielce pozytywną rolę w nakłonieniu prezydenta Francji do interwencji w Libii, ogłosił zaraz u początku 2011 roku nadejście „ery arabskiego oświecenia”, która miała nie tylko otwierać drogę świeckiej i liberalnej demokracji, ale nawet – jak twierdził – „przybliżać pokój Arabów z Izraelem”. Tego typu myślenie utraciło związek z rzeczywistością i nabrało cech niemal magicznych, a to właśnie za sprawą świadomego abstrahowania od skumulowanej przez tysiąclecia ludzkiej wiedzy o polityce.
Odkąd dzieci z placu Tahrir wystąpiły na scenę publiczną, wszystko co robiły podlegało nieuniknionej logice polityki.
Tymczasem odkąd dzieci z placu Tahrir wystąpiły na scenę publiczną, wszystko co robiły podlegało nieuniknionej logice polityki. Kiedy więc po ustąpieniu Mubaraka i przedłożeniu przez armię dość daleko idącego planu liberalizacji , spontanicznie rozpętały drugą falę rewolucyjną, przesądziły w ten sposób ( zgodnie ze swymi intencjami) o wycofaniu wojska do koszar, ale także (już wbrew swym intencjom) o przejęciu politycznej inicjatywy, a w końcu pełni władzy przez umiarkowanych islamistów. Zaś kiedy kontestowały w wyborach prezydenckich Ahmeda Szafika, jako reprezentanta dawnego reżimu, otwierały drogę do pewnego zwycięstwa Mohamedowi Morsiemu.
.Kto na cudzą potęgę w polityce pracuje, ten przecież nieuchronnie sam ginie – to bardzo stara lekcja Machiavellego. Niezliczone przykłady przewagi zwykłej polityki nad wyimaginowaną erą nowych mediów i oświecenia można dziś w całej Arabii obserwować każdego dnia.
Zwyczajne rozumienie polityki podpowiada zresztą, że umiarkowanie islamskie rządy, z zazdrością spoglądające na wzory tureckie, są właśnie czymś najlepszym , co po rewolucji mogło się przydarzyć krajom arabskim. Na razie takie szczęście spotkało Tunezję i Egipt, podczas gdy przyszłość Syrii i Libii pozostaje pod znakiem zapytania. Niedawno jedna z francuskich gazet ze zdumieniem opisywała życie w spolityzowanej i ubogiej dzielnicy Tunisu Kram, w której dwa lata temu roiło się od spontanicznych inicjatyw samorządowych, związkowych bądź na rzecz praw człowieka, a dziś równie intensywne życie społeczne dominują komitety islamskie, o bardzo zróżnicowanych celach . W krajach, w których realną siłą jest odradzający się radykalny ruch salaficki , czynnikiem politycznej równowagi może być tylko umiarkowany islamizm Bractwa Muzułmańskiego, albo władza generałów.
.Facebookowcy okazali i tak dużą siłę przyspieszając obalenie dyktatur, ale pomysł, by władza w tych krajach miała być sprawowana wedle facebookowych i postpolitycznych reguł jest niedorzeczny. Nowe media, nawet jeśli będą się w najbliższych latach wzmacniać w tamtych społeczeństwach, tej prostej politycznej konkluzji nie mogą uchylić.
Polityczna siła nowych mediów jest wcale niemała. Mają bowiem tę wielką moc, aby wytworzyć społeczne lepiszcze, które skleja na nowo rozbitą przez dyktaturę tkankę społeczną i w ten sposób uwolnić rewolucyjną energię. Ale odkąd ta sklejona wspólnota występuje na arenę polityczną, odtąd nie podlega już regułom z Facebooka Zuckerberga, ale tym z Księcia Machiavellego. Polityczne znaczenie wynalazku nowych mediów jest bowiem podobne do znaczenia wynalazku druku przed paroma wiekami. Bez druku reformacja nie osiągnęłaby swojej siły, więc nie mogłyby się zdarzyć wojny religijne, ani nie byłoby też pewnie pokoju westfalskiego, który określił polityczny ustrój Europy na przeszło trzysta lat. Tak jak niegdyś druk, tak dzisiaj nowe media stały się doniosłym instrumentem polityki. Nie mają jednak mocy demiurga, aby ją zastąpić.
Jan Maria Rokita
Tekst ukazał się w wyd.4 kwartalnika “Nowe Media”