
Historia jako amunicja
Minęło 1000 dni od inwazji Rosji na Ukrainę. Selektywne podejście do błędów, ran i występków z przeszłości jest nadal zbyt często cechą charakterystyczną dyskursu narodowego w byłych zniewolonych krajach – pisze Edward LUCAS
.Mieszkałem tu pod koniec lat 80. Byłem wówczas jedynym zachodnim korespondentem w tym mieście. Kiedy przyjechałem, Václav Havel przebywał w więzieniu. Kiedy wyjechałem, był prezydentem. Jednak w przeciwieństwie do większości zachodnich korespondentów nie przeniosłem swojej uwagi na inne tematy, gdy komunizm pozornie – podkreślam, pozornie – upadł.
Chciałem poznać prawdę. Chciałem na przykład wiedzieć, kto zabił Jana Masaryka (czechosłowackiego ministra spraw zagranicznych – przyp. tłum.). To powinno być proste pytanie. Odpowiedź z pewnością kryła się w aktach sowieckiego NKWD. Nie było możliwości, aby rezydentura nie zbadała śmierci ministra i nie wysłała do Moskwy pełnego raportu, jeśli Masaryk zginął na skutek wypadku. A jeśli zginął w zamachu – w co wierzy wielu, w tym ja – to szczegóły operacji również zostały odnotowane.
Kiedy w kwietniu 1992 r. Havel przygotowywał się do pierwszej wizyty u rzekomo przychylnego mu Borysa Jelcyna, namawiałem go, aby poprosił rosyjskiego prezydenta o dostarczenie wszystkich akt dotyczących śmierci Masaryka na znak przyjaźni. Napisałem nawet artykuł zatytułowany Dear Mr Yeltsin, who killed our foreign minister? (Szanowny Panie Jelcynie, kto zabił naszego ministra spraw zagranicznych?).
W tamtym okresie ważne były również inne kwestie, w tym ciągłość dostaw rosyjskiego gazu. Wniosek nigdy nie został złożony. Akta nigdy nie zostały ujawnione.
Praga na początku lat 90. była pełna niewyjaśnionych spraw. Co tak naprawdę stało się z pieniędzmi partii komunistycznej? Co stało się z dziwnymi sowieckimi organizacjami frontowymi, takimi jak Międzynarodowy Związek Dziennikarzy? Albo z Międzynarodowym Związkiem Studentów, który został wyrzucony z ogromnej betonowej siedziby w Pradze dopiero w 2006 roku? Gdzie podziała się StB (czechosłowacka służba bezpieczeństwa – przyp. tłum.)? Co tak naprawdę wydarzyło się 17 listopada 35 lat temu?
Brak pełnego rozliczenia się ze zbrodniami komunizmu od tamtej pory nęka cały region. Nie tylko z powodu tajemniczego powodzenia osób, którym udało się sfinansować swoje kariery w postkomunistycznym świecie, czy być może nawet większego sukcesu tych, których przeszła współpraca (z komunistami – przyp. tłum.) – oczywista dla wszystkich w tamtym czasie – w dziwny sposób zniknęła z archiwów. Dzieje się tak również dlatego, że nigdy tak naprawdę nie stawiliśmy czoła szerzej pojętemu moralnemu upadkowi komunizmu. Nie zadośćuczyniliśmy jego ofiarom. Nie ukaraliśmy sprawców. I nie uodporniliśmy się na odrodzenie totalitarnego i imperialistycznego myślenia oraz kolaboracyjnej mentalności, która je umożliwia.
.Po opuszczeniu Pragi mieszkałem w krajach bałtyckich. Dzięki temu już w 1992 roku dostrzegałem z całkowitą jasnością, że Rosja nie była demokratycznym, przyjaznym krajem, za jaki uważało ją wielu moich kolegów z Zachodu. Owszem, komunizm w sensie gospodarki planowej i państwa jednopartyjnego już nie istniał. Ale kłamstwa i masowe morderstwa z sowieckiej przeszłości nękały region niczym poltergeisty, złe duchy, które zakłócały i zniekształcały normalne życie.
Ja i moi bałtyccy przyjaciele staraliśmy się wyjaśnić to reszcie świata. Było to niezwykle trudne, ponieważ największym dowodem była historia. Jeśli Rosja nie przyznawała się do zbrodni popełnionych za czasów Stalina, to najwyraźniej coś było z nią nie tak. Trafialiśmy jednak na barierę zachodniego sposobu myślenia, który nawet wtedy był głęboko ahistoryczny.
Uważam, że ludzie Zachodu kompletnie nie zrozumieli wydarzeń z lat 1989–1991. Uznali, że historia się skończyła. W pewnym sensie demokratyczne rewolucje tamtych lat były powstaniem przeciwko historii, przeciwko ponurym geopolitycznym stałym przeszłości na rzecz radosnej i elastycznej przyszłości. Ale dla tych, którzy zwracali uwagę na to, co się działo, historia nigdy się nie skończyła.
Wielu w okolicy zadrżało, gdy doradca Kremla Siergiej Karaganow ogłosił swoją doktrynę w 1993 roku. Stworzyło to nową kategorię polityczną „osób mówiących po rosyjsku” i zasługujących na ochronę Kremla. Rok później, w przemówieniu wygłoszonym w Hamburgu 25 lutego 1994 roku, ówczesny prezydent Estonii Lennart Meri ostro potępił rosyjską amnezję wobec zbrodniczej sowieckiej przeszłości.
Pytał, dlaczego nowa, postkomunistyczna Rosja, która twierdzi, że zerwała ze złymi tradycjami ZSRR, uparcie odmawia przyznania, że w 1940 r. i ponownie w 1944 r. narody bałtyckie – Estończycy, Łotysze i Litwini – były okupowane i anektowane wbrew ich woli oraz wbrew prawu międzynarodowemu, a następnie doprowadzone do granicy ich narodowej egzystencji przez pięć dekad sowietyzacji i rusyfikacji?
Meri przypomniał słowa wiceministra spraw zagranicznych Siergieja Kryłowa, który krótko przedtem oświadczył publicznie, że Estonia, Łotwa i Litwa „dobrowolnie” dołączyły do Związku Radzieckiego. „To tak – powiedział – jakby stwierdzić, że dziesiątki tysięcy Estończyków, w tym moja rodzina i ja, »dobrowolnie« dały się Sowietom deportować na Syberię”.
Warto zauważyć, że to łagodne napomnienie sprowokowało szefa rosyjskiej delegacji do wyprowadzenia swoich kolegów z sali i demonstracyjnego zatrzaśnięcia za sobą drzwi. Ten urzędnik, wówczas szef petersburskiego komitetu ds. zagranicznych stosunków gospodarczych, miał stać się bardziej znany w późniejszych latach. Nazywał się Władimir Putin.
Rzeczywiście, upolityczniona interpretacja przeszłości jest obecnie taranem ideologii putinowskiej, a szczególnie fetyszyzacji sowieckiego zwycięstwa z 1945 roku. Służy także do tworzenia mitów na temat upadku Związku Radzieckiego, ekspansji NATO i innych historycznych bolączek, zarówno rzeczywistych, jak i wyimaginowanych.
Ale kij ma dwa końce. Historia ma bowiem kluczowe znaczenie dla sprzeciwu wobec wojny na Ukrainie. Pogląd, jakoby etnonacjonalistyczna polityka Putina była echem polityki stosowanej 80 lat temu przez Adolfa Hitlera wobec volksdeutschów w Kraju Sudeckim, kiedyś szokował. Dziś jest powszechnie podzielany. W 2008 roku Deklaracja Praska w sprawie europejskiego sumienia i komunizmu umieściła nazistowskie i sowieckie zbrodnie przeciwko ludzkości w tej samej kategorii dwudziestowiecznych katastrof, które zniszczyły kontynent europejski – choć stwierdziła również, że każdy system terroru powinien być oceniany osobno. Naruszyło to kilka tabu. Niektórzy uważali, że takie ujęcie podważa wyjątkowość Holokaustu. Inni twierdzili, że była to złośliwa próba przedstawienia lewicowej polityki jako zasadniczo totalitarnej. A ci, którzy otaczali czcią sowieckie poświęcenie w walce z III Rzeszą, uznali treść deklaracji za „bluźnierczą”, żeby użyć ulubionego rosyjskiego słowa.
Dyskurs ten nie tylko przetrwał, ale wręcz rozkwitł. Od tamtej pory każdego roku pojawiają się nowi sygnatariusze, nowe inicjatywy, deklaracje i uroczystości. Kraje, które przez dziesięciolecia uważały Związek Radziecki za sojusznika w czasie II wojny światowej, zaczęły w końcu przyjmować do wiadomości istnienie paktu Ribbentrop-Mołotow i jego tajnych protokołów, a także dostrzegać, że liczba ofiar śmiertelnych komunizmu dorównuje liczbie ofiar nazistowskiej rzezi lub nawet ją przewyższa.
A jednak państwa te nie wyciągnęły najważniejszego wniosku. Nie rozumiały, że rosyjska ślepota na zbrodnie przeszłości oznaczała wojnę w przyszłości. Być może najciekawszym wyzwaniem dla przyszłych historyków będzie odpowiedź na pytanie, dlaczego nie udało się przewidzieć ani zapobiec napaści Rosji na Ukrainę pomimo niezliczonych ostrzeżeń przed rosyjskim imperializmem napływających z różnych stron już od wczesnych lat 90.
Jedną z odpowiedzi jest przywilej epistemiczny. Twórcy zachodniej agendy byli potężniejsi niż kasandry ze Wschodu. Meri i inni przywódcy krajów regionu, w tym Václav Havel, Vytautas Landsbergis i inni, podjęli wiele wysiłków, by skłonić Zachód do przemyślenia przeszłości. I to się udało. Ale Zachód nie wyciągnął z tego wniosków dla teraźniejszości.
Jednak przywilej epistemiczny nie był problemem samym w sobie. Szkodę wyrządził kryjący się za nim sposób myślenia. Wypaczało go bowiem siedem grzechów: ignorancja, arogancja, naiwność, nieświadome zagrożeń samozadowolenie, upór, tchórzostwo i chciwość.
Na początku była ignorancja. Żelazna kurtyna sprawiła między innymi, że elity w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej miały raczej mgliste pojęcie o językach, historii i kulturze zniewolonych narodów. Państwa Europy Wschodniej wydawały im się zacofane, błotniste, zimne, a nawet komiczne. Ich języki były dla nich niezrozumiałe i niemożliwe do wymówienia. Tę postawę świetnie obrazują filmy o Boracie, wyśmiewające język, kulturę, historię i państwowość Kazachstanu.
.Ignorancja rodzi arogancję. Ludzie Zachodu uwierzyli, że ich wersja demokracji i kapitalizmu wygrała zimną wojnę. Mieszkańcy Wschodu powinni być im wdzięczni zarówno za wyzwolenie, jak i szansę dołączenia do zachodnich klubów. I powinni siedzieć cicho. Nikogo nie interesują ich neurozy. Roztrząsanie historycznych krzywd tylko podsyca niechęć. Narzekanie na pakt Ribbentrop-Mołotow jest tak samo bezcelowe, jak domaganie się odszkodowań i przeprosin za hiszpańską inkwizycję czy kontrreformację.
Arogancja rodzi naiwność. Kiedy nie rozumiemy i nie chcemy zrozumieć, co się dzieje, ryzykujemy, że zostaniemy oszukani. Uosobieniem naiwnego podejścia do Rosji był reset Obamy w 2009 roku. Potraktujmy tymczasowego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa tak, jakby był poważnym reformatorem. Co może pójść nie tak? Jak widać, bardzo dużo.
Naiwność rodzi nieświadome zagrożeń samozadowolenie. Zabójstwo Anny Politkowskiej? To wewnętrzna sprawa Rosji. Otrucie Aleksandra Litwinienki? Samozwańcza operacja wywiadowcza. Wojny czeczeńskie? Sami się o to prosili. Cyberatak na Estonię w 2007 roku? Jednorazowa sytuacja. Wojna w Gruzji w 2008 roku? Rozpoczął ją Saakaszwili.
Im więcej migało świateł ostrzegawczych, tym mocniej zachodni decydenci upierali się, że ich osąd sytuacji jest właściwy. Rosja była utrapieniem, a nie zagrożeniem. Wciąż można było na niej zarabiać pieniądze. Potrzebujemy Rosjan w kwestii broni jądrowej i zmian klimatycznych. Nie naciskajmy na nich zbyt mocno. Za tym uporem czaiło się intelektualne i moralne tchórzostwo. Przyjęcie do wiadomości, że zachodnia strategia stosowana wobec Rosji przez dziesięciolecia była dramatycznie błędna, oznaczałoby wzięcie za ten błąd odpowiedzialności. A to wymagałoby kosztownych zmian w polityce, bezpieczeństwie energetycznym i wydatkach na obronę. Mogłoby to nawet pociągać za sobą przeprosiny.
U podstaw wszystkich tych grzechów leżała chciwość. Trudno jest przekonać kogoś do jakiejś kwestii, gdy trwanie w niezrozumieniu zapewnia mu utrzymanie. Większość ludzi współpracujących z Rosją po upadku Związku Radzieckiego miała osobisty interes finansowy w tym, by sprawy potoczyły się dobrze. Ponure wizje i nastawienie militarne oznaczałyby koniec kariery. Orkiestra grała według nut spisanych przez tych, którzy opłacali jej występ. Jako moskiewski korespondent „The Economist” w późnych latach prezydentury Jelcyna i we wczesnym okresie rządów Putina pamiętam aż nazbyt dobrze, jak zachodni bankierzy, prawnicy, księgowi i dyplomaci zarzucali mi cynizm i sianie paniki. Zastanawiam się, co teraz robią.
Być może najbardziej uderzającym przykładem tego zbioru grzechów są Niemcy, które wyniosły chciwość, świętoszkowatość, sentymentalizm i niezdecydowanie do rangi sztuki. Starsi członkowie tej publiczności mogą pamiętać tajemnicze zauroczenie Gorbaczowem, tę „gorbymanię” z końca lat 80. Później było jeszcze gorzej. Niemcy unikały nowych wschodnich demokracji na rzecz lukratywnych dwustronnych umów z Moskwą, w szczególności w sprawie dwóch gazociągów Nord Stream, które miały zostać poprowadzone przez Morze Bałtyckie. Niemieccy decydenci wielokrotnie ignorowali ostrzeżenia, zarówno moje, jak i płynące od wielu innych, o groźnej rosyjskiej taktyce wojny hybrydowej – koktajlu dezinformacji, przymusu ekonomicznego, wywrotowości, szpiegostwa i gróźb użycia siły, które Rosja stosuje wobec swoich sąsiadów. Rosyjscy szpiedzy, oszuści i bandyci robili, co chcieli: kradli tajemnice państwowe, mordowali krytyków i budowali bastiony wpływów w Niemczech.
Podejście Niemiec reprezentuje nakładanie się historycznych, geograficznych i geopolitycznych martwych punktów, które są ze sobą ściśle powiązane. Niemcy są uczuleni na nacjonalizm z powodu jego nadużywania przez nazistowski reżim Hitlera. Dlatego krzywo patrzyli na rolę patriotycznych uczuć w obaleniu komunizmu. Z dezaprobatą spoglądali na mieszkańców Europy Wschodniej, nazywając ich „nacjonalistami” (wygodnie ignorując przy tym znacznie większą i bardziej toksyczną siłę nacjonalizmu jątrzącego się w Rosji). Niemcy wmawiali sobie, że zakończenie zimnej wojny było tak naprawdę zasługą ich własnej Ostpolitik (polityki wschodniej) z lat 70. i 80., która koncentrowała się na zbliżeniu i budowaniu zaufania z blokiem sowieckim. Co więcej, Związek Radziecki przytaknął zjednoczeniu Niemiec i wycofał swoje wojska z byłych Niemiec Wschodnich, co skłaniało kraj do wdzięczności, nie sceptycyzmu.
Współcześni niemieccy politycy z nabożną czcią powtarzali, że problemy powinny być rozwiązywane poprzez dialog, a nie sekretną konfrontację. Uważali, że sposobem na uniknięcie konfliktu jest zwiększenie handlu i inwestycji. Rosja przecież nigdy nie zaatakuje swoich klientów. Widzimy teraz, do czego doprowadziło takie podejście.
Niemcy pogrążają się w poczuciu winy za zbrodnie nazistowskie popełnione przez ich kraj, ale nie bardzo chcą przyjąć do wiadomości, że sowiecka Ukraina ucierpiała podczas II wojny światowej znacznie bardziej niż sowiecka Rosja. I nawet jeśli twierdzą, że wyciągnęli wnioski z własnej przeszłości, zachowują pełną samozadowolenia ignorancję wobec wskazówek, jaką przeszłość ta niesie w odniesieniu do innych zbrodni i zagrożeń. Niemcy są tak bardzo przywiązani do wyjątkowości własnej historii, że odmawiają zastosowania nauki, którą – jak twierdzą – z tej historii wynieśli.
.Wszystkie te grzechy są ciężkie, ale warto również przyjrzeć się cnotom. Najważniejszą z nich jest prawość, która łatwo może przerodzić się w samozniszczenie i samozadowolenie z poczucia słuszności.
Jak powiedział Václav Havel – wierz tym, którzy szukają prawdy, nie ufaj tym, którzy ją znaleźli.
Selektywne podejście do błędów, ran i występków z przeszłości jest nadal zbyt często cechą charakterystyczną dyskursu narodowego w byłych zniewolonych krajach.
Zadufanie w sobie może podsycać patriotyczne nastroje, ale osłabia nasze argumenty. W tego rodzaju kłótniach politycznych pojawia się silna pokusa skupienia się tylko na wybranych elementach historii, które przedstawią tych, których lubimy, jako bohaterów, a tych, których nie znosimy, jako potworów lub głupców. Albo głupich potworów. Jest to coś, co Niemcy mogliby nazwać doppelgedächtnis: moja historia to moja sprawa, ale twoja historia to moja polityczna gra.
Warto więc przyjąć, że jest mało prawdopodobne, aby jakikolwiek kraj lub naród był wyłącznie ofiarą, a nigdy sprawcą. Nie chciałbym udzielać w tej kwestii rad Czechom czy Litwinom, ale mogę mówić z brytyjskiego, a nawet anglo-amerykańskiego punktu widzenia.
Takie podejście pociąga za sobą krytyczne spojrzenie na sentymentalizm i samozadowolenie, z jakimi wspomina się II wojnę światową; na transatlantycką świadomość historyczną, która przyjemnie wpisuje się w polityczne kontury filmów takich jak Casablanca czy Dźwięki muzyki.
.Krzepiące przedstawienie tej wojny jako dobrze zaplanowanej, jednowymiarowej walki dobra ze złem, obfitującej w zgrabnie ujęte epizody, takie jak blitz, bitwa o Anglię i operacja Neptun, jest zarówno toksyczne, jak i mylące. W ten sposób pomija się niewygodne pytania – nie tylko o nasze potraktowanie Czechosłowacji. Bez dogłębnego i kompetentnego zbadania mrocznych zakątków wojennej historii Zachodu każda próba zakwestionowania obecnych interpretacji XX wieku w krajach takich jak Rosja może okazać się obłudna i jednostronna.
Biorąc pod uwagę pilną potrzebę rzucenia Rosji wyzwania właśnie w tej kwestii, a także konsekwencje naszej ewentualnej porażki, należy mówić o tej potrzebie z maksymalną jasnością i maksymalnym autorytetem moralnym.
Edward Lucas
Tekst wystąpienia wygłoszonego na konferencji w Pradze zorganizowanej przez Instytut ds. Badań Reżimów Totalitarnych (ÚSTR).