Internet jest jak Bóg. Ześle nam zbawienie, ale najpierw wojnę
Internet to początek wielkiej transformacji ludzkości. Dlatego możliwość wyłączenia go daje moc większą niż walizka atomowa. Dzisiejszy spór USA z Chinami o Huawei toczy się właśnie o to, kto będzie mieć większy czerwony przycisk – pisze Grzegorz LEWICKI
Internet i Dzieje Apostolskie
.Internet, zupełnie tak jak Bóg światowych religii, zlał się dziś z cywilizacją w nierozerwalny stop. ONZ uznaje dostęp do niego za prawo człowieka, tak jak dostęp do wody i jedzenia. Tam, gdzie by go zabrakło, tam byłby płacz i zgrzytanie zębów. Jeśli nie wierzysz, odłącz bez wyraźnego powodu Wi-Fi swoim dzieciom.
Internet oznacza „koniec człowieka, jakiego znamy”. To nie przesada. Internet jest bowiem początkiem ewolucji zupełnie nowej sfery na powierzchni Ziemi. Kiedyś, dawno temu istniały tylko skały i morza – geosfera. Potem nastały organizmy żywe – biosfera. Je z kolei zarosła cywilizacja ludzka – noosfera. Dziś ludzi zarasta cybersfera – czyli internet. W zasadzie już zarósł. Chcemy czy nie, internet jest dziś jak Bóg z Dziejów Apostolskich. „Bo w rzeczywistości jest on niedaleko od każdego z nas. Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,27-28).
I pomyśleć, że nie tak dawno nie było nawet prądu, a nasze prababcie pamiętały wieczory o lampie naftowej. Z kolei nasze internetowe wnuki opowiedzą swym dzieciom o minionych, dziwnych czasach bez implantów do przeglądania sieci myślą.
Ontologia internetu, czyli software i hardware
.Internet jest ważny dla światowych potęg, bo umożliwia stworzenie nowych relacji władzy w nowej ontologicznie przestrzeni. Co prawda dość długo myśleliśmy, że są tylko cztery rodzaje przestrzeni: lądy, morza i powietrze oraz przestrzeń kosmiczna. Ale od niedawna zrobiliśmy sobie cyberprzestrzeń. Trwa na wpół niefizycznie, bo fizycznie istnieje tylko jej podbudowa – a więc hardwarew postaci infrastruktury sieciowej (światłowody, serwery, kable czy routery – twoje magiczne pudełka z antenką, przez które przeglądarki wychodzą „w świat”). Natomiast software, czyli oprogramowanie (algorytmy, kod), istnieje niefizycznie – jako nieograniczone materialnością przestrzenie interakcji.
Internet jako rosnąca bańka mydlana wyciągnięta z kapelusza geniuszu ludzkiego zmienia cywilizację. Zmienia od zewnątrz, bo wymusza nowe zwyczaje i sposoby życia. Zmienia też od środka i prowadzi w głąb, bo daje ludziom poczucie, że nie trzeba kierować się gdzieś „na zewnątrz”, aby żyć i doświadczać. Tak oto internet nie tylko zarasta nas, ale też wrasta w nas. I wyrasta z nas – bo coraz bardziej musimy się z nim sczepiać na stałe, by pracować, zarabiać i żyć.
Deus Ex. Dostojewski w serwerowni
.Zarastanie ludzkości przez internet ma wielkie zalety. Być może kiedyś umożliwi zbawienie ludzkości. Oczywiście „zbawienie” nie w sensie mistycznym, lecz głównie materialnym. Internet (a przynajmniej jego legalna część) być może wybawi nas od wielu plag, konfliktów i wojen. Jak? Dzięki globalnej jedności, prawu i globalnemu nadzorowi. Kto bowiem kontroluje internet, ten ma ogromną władzę. Może zbierać informacje, analizować je, przetwarzać i generować wglądy oraz mapować przepływy sieci. Może kreować wojny lub cementować pokój. Świat zbawiony w sensie materialnym to zatem świat zmapowany, kontrolowany i uporządkowany, który podlega nadzorowi przez wszechwidzące oko. Przypomina marzenie kontrolera świata z Nowego wspaniałego świataAldousa Huxleya czy Wielkiego Inkwizytora z prozy Fiodora Dostojewskiego.
W takim „zbawionym” świecie żyją bohaterowie jednej z najlepszych gier mojej młodości, „Deus Ex” (2000). W tym świecie istnieje jedno centrum kontroli jednego internetu, rozpościerającego się na wszystkie cywilizacje. Ludzie są tu jak mieszkańcy biblijnego miasta położonego na wzgórzu, które nie może się ukryć przed nikim (Mt 5,14). System nadzoru sieci, zwany Aquinas Hub na cześć Tomasza z Akwinu, pozwala na teoretycznie nieograniczony wgląd, kontrolę informacji i czuwanie nad zachowaniem populacji. Bohaterowie gry w kluczowym momencie zastanawiają się, czy z Hubem warto się scalić, czy może go zniszczyć lub przejąć.
– Jeśli zniszczymy Hub, zniszczymy im globalną sieć – mówi jeden. – Sami sobie wykopali grób, tworząc takie centrum. Unicestwimy globalną kontrolę i komunikację w ogóle! – dodaje drugi. – To jest chyba sianie nadmiernego zniszczenia… – waha się pierwszy. – Tak długo, jak technologia sieciowa będzie mieć globalny zasięg, tak długo będzie istnieć ktoś, kto będzie mieć świat jak na dłoni. Jeśli nie ten władca, to inny – przekonuje drugi. – No ale powrót do epoki kamienia łupanego nie będzie czymś lepszym. – Dlaczego nie? Wrócimy do ery miast-państw, uczciwej pracy fizycznej i rządów w skali niewielkiej, za to zrozumiałej dla obywateli.
Wyłączenie internetu jednym przyciskiem jest możliwe, ale tylko wtedy, gdy tylko jeden podmiot kontroluje kluczową infrastrukturę lub kluczowe algorytmy. Jak w zakończeniu gry „Deux Ex”.
Bohaterowie „Deux Ex” mają dużo racji. Gdyby jakaś pojedyncza technologia, czy – szerzej – pojedynczy kraj był kontrolerem całej kluczowej infrastruktury lub całego oprogramowania sieci, można by wyłączyć internet „jednym przyciskiem” (kill switch), choćby na krótko. To nie żart. Wyobraź sobie kill switchw postaci software’u: gdyby jedyną ważną wyszukiwarką na świecie i dostawcą poczty e-mail był amerykański Google, to wystarczy, że wstrzyma wykonywanie usługi i nikt nie przeszuka sieci ani nie wyśle wiadomości. A teraz kill switchw postaci hardware’u: wyobraź sobie, że jedynym dostawcą routerów łączących ludzkość z siecią jest chiński Huawei. W razie czego wystarczy jedna aktualizacja routera (bo przecież infrastruktura jest zawsze otwarta na aktualizacje) i miliardy routerów przestają działać w ciągu kilku sekund. Świat pozostaje bez internetu. Posiadanie takiego „wielkiego czerwonego przycisku” do internetu daje potęgę większą niż walizka atomowa. Pozwala na zupełną cyfrową dominację – i zbawianie świata po swojemu, bez liczenia się z innymi.
Kto ma większy czerwony przycisk?
.W realnym świecie (jeszcze) nie ma wielkiego globalnego kill switcha. Ale tylko dlatego, że istnieje kilka centrów kontroli sieci i kilka źródeł infrastruktury. Aby kill switchbył jeden, ktoś jeden musiałby najpierw „mieć” internet. Tak nie jest. Za to różne podmioty mają wyłączniki regionalne. W przypadku infrastruktury większość rządów jest w stanie unieczynnić infrastrukturę sieciową na swoim terytorium w razie zagrożenia poprzez nakazanie zaprzestania świadczenia usług internetowych. Każdy dostawca infrastruktury sieciowej może unieczynnić swoją siatkę sprzętową rozpostartą na całym globie – Huawei, Nokia, Netgear, Ericsson etc. Dlatego tak ważne jest zaufanie kraju do dostawców infrastruktury sieciowej. Stany Zjednoczone mają zaś dodatkowe możliwości blokowania łączności międzykontynentalnej dzięki temu, że są pierwszymi producentami sieci szkieletowej (internet backbone). Z kolei w przypadku oprogramowania wszyscy dostawcy usług internetowych mogą wyłączyć swoje usługi i zasoby. Gdyby na przykład w Europie wszystkie firmy amerykańskie przez przypadek wyłączyły wyszukiwarki internetowe, musielibyśmy korzystać z chińskich, rosyjskich czy południowokoreańskich, mniej przystępnych oraz inaczej (dla nas: gorzej) analizujących i profilujących informacje.
A zatem choć nie ma dziś jednego wyłącznika internetu rodem z gry „Deus Ex”, istnieje wiele wyłączników regionalnych o różnej mocy. Rozmiar i destrukcyjna siła takiego wyłącznika rosną wraz z zasięgiem infrastruktury i algorytmów kontrolowanych przez dany kraj. W XX wieku to USA stworzyły routery i kable, które na potęgę kupował świat. USA jako pierwsze stworzyły też globalne wyszukiwarki (Google) i sieci społecznościowe (Facebook). Dzięki temu jako pierwsze zajęły większość dostępnej mapy świata zarówno algorytmami, jak i infrastrukturą; pierwsze zmapowały globalne przepływy sieciowe i mają wyjątkowy wgląd w globalne rzeki danych, co daje przewagę strategiczną. Mają więc największy czerwony przycisk.
.Ale to się zmienia. W eseju „Osiem cywilizacji, trzy internety” dla „Rzeczpospolitej” pisałem o tym, że Chińczycy zaczęli produkować konkurencyjną i doskonałą infrastrukturę sieciową (np. Huawei), stworzyli też swojego Facebooka (Qzone) i Google’a (Baidu). Podobne ambicje do chińskich miała do niedawna Rosja – także stworzyła swojego Google’a (Yandex) i Facebooka (VK). Mimo wielkich chęci nie dała jednak rady w budowie własnej infrastruktury – w czerwcu 2019 r. Kreml ogłosił, że kluczową infrastrukturę sieciową nowej generacji (5G) zbudują Rosjanom Chińczycy.
Digital world order
.Przykład Rosji pokazuje, że internetowy czerwony przycisk z Chin z dnia na dzień staje się coraz potężniejszy. Dlatego to właśnie Chiny najbardziej przeszkadzają dziś USA w zbawianiu świata poprzez ekspansję własnego porządku cyfrowego (nazwijmy go digital world order). Choć nie mogą równać się z USA pod kątem software’u, Chiny mają dziś technologiczne i gospodarcze możliwości, by sukcesywnie podbierać USA rejony zajęte infrastrukturalnie (do tych podebranych należą dziś np. RPA, Brazylia, a w Europie Włochy i Węgry; wszystkie te kraje są zdominowane przez amerykańskie algorytmy, ale deklarują otwarcie na chińską infrastrukturę).
Właśnie ze względu na rosnący czerwony przycisk Chin USA zaczęły wojnę handlową, a od swoich sojuszników z UE wymagają wykluczenia tańszej, choć minimalnie lepszej infrastruktury chińskiej. Ta wojna już trwa, a jej ostateczną konsekwencją ma być cyfrowe zbawienie – czyli globalny nadzór internetu przez jednego lub kilku dominujących graczy działających w porozumieniu. Jaki będzie wynik wojny? Najprawdopodobniej silniejsza strona (USA) wydrze Chinom, ile tylko regionów globu się da, a potem przystanie na mniejszościowy udział chińskiej infrastruktury sieciowej w globalnej sieci. Z kolei Państwo Środka będzie czekać na dalsze słabnięcie USA, aby pewnego dnia znów oferować chętnym swój własny digital world order.
Dzisiejsza ekspansja internetu, a właściwie internetów (chińskiego, amerykańskiego i w mniejszym stopniu rosyjskiego) to kolejny dowód na to, że internet jest jak Bóg: zanim ześle zbawienie, najpierw zsyła wojnę. Choć wyłączenie internetu dziś cofnęłoby nas do początku XX wieku – czasu bez smartfonów, Fortnite’a i Netflixa – to awaria prądu byłaby jeszcze gorsza – zabierając nas do wieku XIX, a więc czasów sprzed telegrafu, telefonu i żarówki. Choć tu i tu powstałe szkody dałoby się usunąć, to każde tąpnięcie tego typu mogłoby być pierwszym akordem do światowej wojny.
.W zasadzie należy się cieszyć, że rywalizacja o cyfrowy porządek świata ma dziś wymiar ekonomiczny, a ważniejsze od granatów stały się routery.
Grzegorz Lewicki