Jan MACIEJEWSKI: Inteligencja stanu wyjątkowego

Inteligencja stanu wyjątkowego

Photo of Jan MACIEJEWSKI

Jan MACIEJEWSKI

Publicysta "Rzeczpospolitej".

W wojnie wykształciuchów z chamami dokonał się bunt mas – udało im się narzucić swój język elitom. Pierwszą ofiarą wojny o godność jest zdrowy rozsądek – pisze Jan MACIEJEWSKI

„To mocno ignorancka, egoistyczna, narcystyczna warstwa wykształconych, która nie ma wiele wspólnego z polską inteligencją. Ta znaczna część warstwy wykształconej posiada pewną profesjonalną kompetencję. Natomiast straciła kontakt z resztą Polski, w gruncie rzeczy na własne życzenie” – definiował w 2006 roku na łamach „Dziennika. Polska, Europa, Świat” termin „wykształciuch” Ludwik Dorn.

W całej historii III RP nie ma drugiego słowa, które z miejsca tak rozpaliłoby społeczne emocje, jak neologizm, którym posłużył się ówczesny wicepremier rządu tworzonego przez Prawo i Sprawiedliwość. Jednocześnie cała dyskusja, którą wywołał wtedy Dorn, jest jedną wielką komedią pomyłek, wzajemnego niezrozumienia i złych intencji. Komedią, która jak żadne inne wydarzenie pokazała, co zostało z etosu polskiej inteligencji. Dziś – 12 lat po tamtej debacie – komedia ta przeradza się w coraz smutniejszą tragedię.

Dorn nie wymyślił „wykształciucha”. Posłużył się istniejącym od kilkudziesięciu lat w języku rosyjskim terminem „obrazowanszczina”. Stworzył go Aleksander Sołżenicyn, a na język polski – czyli na „wykształciucha” – przełożył Roman Zimand. Autor „Archipelagu GUŁag” wymyślił nowe słowo na określenie osób, które co prawda zdobyły formalne wykształcenie, ale nie są w stanie sprostać powołaniu inteligenta. Człowiek taki posiada więc wiedzę, ale brakuje mu etosu. Jego wykształcenie jest wsobne; zostało zdobyte z myślą o karierze i powodzeniu osobistym, a nie dobru wspólnoty. Co najmniej ironiczny ton, który jest wyraźnie słyszalny w polskim przekładzie „obrazowanszcziny”, jest więc jak najbardziej na miejscu. Sołżenicyn potrzebował nowego słowa do okazania pogardy wobec nieistniejącego wcześniej na masową skalę zjawiska – zdrady inteligencji.

Na czym miałaby ona jednak polegać? Przecież kiedy na Zachodzie Europy pisze i mówi się o „zdradzie klerków”, intelektualistów, ma się na myśli ich zaangażowanie w politykę. Odwrócili wzrok od biurek i książek i zwrócili go w kierunku władzy. Dali się tym samym uwieść namiętnościom wywoływanym przez słowa takie jak „naród” czy „walka klas”. Czy „wykształciuch” nie jest właśnie kimś, kto w końcu się od tych emocji uwolnił? Czy nie jest to po prostu nawrócony klerk, intelektualista w Canossie własnej prywatności, obojętny nareszcie na to, co dzieje się aktualnie za oknem jego gabinetu?

„Intelektualista” i „inteligent” to podobnie brzmiące słowa, które opisują zupełnie różne postawy, niemające ze sobą zbyt wiele wspólnego etosy. Intelektualista kieruje się ideałem obiektywizmu i niezaangażowania. Jego praca powinna być nieskażona politycznymi naleciałościami. Jest wolny od społeczeństwa.

Z kolei inteligent jest wolny „do” społeczeństwa – do jego zmieniania, kształtowania, ulepszania, kierowania nim. Jest kimś, kto owszem, podobnie jak intelektualista, pracuje umysłowo, ale robi to z poczuciem misji i wizją służby wspólnocie, w której żyje. Po raz pierwszy słowa „inteligent” użył w tym znaczeniu w 1844 roku Karol Libelt w pracy o nieprzypadkowym w tym kontekście tytule „O miłości ojczyzny”.

I wreszcie, co być może najważniejsze, inteligencja jest warstwą „stanu wyjątkowego”. Przejmuje i nieformalnie realizuje zadania, które w normalnych okolicznościach wykonywałoby państwo. Dlatego też inteligencja nie zaistniała na Zachodzie Europy (w angielskojęzycznej literaturze używa się, pisząc o tej warstwie, fonetycznego zapisu polskiego słowa: „intelligentsia”). Tam, gdzie role wychowawcze, oświeceniowe, kulturotwórcze pełniło państwo, nie była w oczywisty sposób potrzebna odrębna, zajmująca się tymi kwestiami warstwa społeczna.

Pierwsza fala polskiej inteligencji wezbrała najmocniej po upadku Powstania Styczniowego, gdy na ziemiach zaboru rosyjskiego przestały istnieć nawet fasady, ostatnie namiastki polskiej państwowości. To wtedy na swoje barki przejmuje jej funkcje inteligencja. Grupa społeczna, która powstaje, kształtuje się w obliczu tej właśnie pustki, braku państwa. Warstwa, która nie miała wspólnych interesów, pochodzenia czy programu politycznego. Jedynym, co ją spajało, był wspólny etos. Nawet jego nie da się jednak ściśle i w wyczerpujący sposób scharakteryzować. Jedną z nieodłącznych cech polskiej inteligencji był bowiem niekończący się namysł nad samą sobą. Inteligenci regularnie na nowo definiowali swoją samoświadomość.

Powrót polskiej inteligencji jako warstwy odgrywającej ważną, polityczną i społeczną rolę również zaczął się od gestu autodefinicji. Wykonał go Bohdan Cywiński, pisząc „Rodowody niepokornych”. Opowieść o polskich inteligentach poprzedniego wieku, która stała się (i najprawdopodobniej w swoim zamiarze od początku była) aktem odnowicielskim tej warstwy. Taką rolę pełniła również charakterystyka inteligencji, mająca po części znamiona historycznego opisu, ale również kreacji, życzenia. Życzenia, które okazało się samospełniające. Cywiński pisał więc o pragnieniu sprawiedliwości i braterstwa, zaangażowaniu społecznym, szlachetnym nonkonformizmie, przekonaniu o misji cywilizatorskiej czy wreszcie zdolności do analizy i korygowania własnych poglądów.

Tym wszystkim miał się szczycić inteligent. I właśnie tych cech Dorn odmówił tym, których scharakteryzował jako wykształciuchów. Czego oczywiście nikt wtedy nie zrozumiał. Obie ze stron zrozumiały tyradę wicepremiera jako sygnał do ataku. Mniej więcej w tym samym czasie formował się bowiem koalicyjny rząd Prawa i Sprawiedliwości, Samoobrony oraz Ligi Polskich Rodzin. Powstanie gabinetu o dość rustykalnym uroku i tyrady jego członka mówiącego o wykształciuchach połączyły się w umysłach zwolenników ówczesnej (a zapewne i obecnej) opozycji w harmonijną całość.

„Trafnie przewidziałem, że spotkam tu wielu znajomych, wszędzie inteligenckie twarze, te przeklęte »wykształciuchy«, jak raczył nazwać inteligencję Ludwik Dorn” – wykrzykiwał na jednej z demonstracji organizowanych wówczas przez opozycję publicysta Tomasz Jastrun. Programy i audycje, poszczególni publicyści i całe redakcje określali się mianem głosu, reprezentantów „wykształciuchów”. Bronili oni ludzi wykształconych przed atakiem, który nigdy nie nastąpił. Ogromna część Polaków zrozumiała bowiem słowa, a w zasadzie jedno słowo wypowiedziane przez Dorna jako akt pogardy wobec ich wysiłku włożonego w zdobycie wykształcenia. Atak chama na inteligenta.

Co gorsza, z podobną celnością zaczęła się w sprawie całego zamieszania wypowiadać druga strona politycznego i publicystycznego sporu. Rafał Ziemkiewicz pisał, że co prawda nie używa słowa „wykształciuch”, bo drażni go „jego ruska składnia”, ale skoro „u nas za elitę robi towarzystwo, które daje wzorce cwaniactwa i kolesiostwa, które, mówiąc górnolotnie, daje nam przykłady jedynie nihilizmu i moralnego relatywizmu, to powiem szczerze, że bez względu na profesjonalne osiągnięcia tworzących ją artystów czy profesorów – ja taką elitę mam gdzieś. Wolę być chamem”.

Tamten spór trwa do dzisiaj. Tlenu dostarcza mu nie tylko sytuacja polityczna, ale i medialna. Kryzys na rynku prasy sprawił, że zaczęły znikać miejsca, w których toczyć się może spokojna, wolna od plemiennych emocji dyskusja. Większość redakcji poddała się rewolucji „dziennikarstwa tożsamościowego”. Sprzedają one swoim czytelnikom już nie analizy czy opinie, ale emocje. A nic tak nie generuje emocji, jak kwestie godnościowe, kolejne bitwy w wojnie wykształciuchów z chamami. W ten sposób dokonał się bunt mas – udało im się narzucić swój język elitom. Pierwszą ofiarą wojny o godność jest zdrowy rozsądek.

Niebezpiecznie zaczęły znikać miejsca, w których toczyć się może spokojna, wolna od plemiennych emocji dyskusja.

Jest coś niezwykle symbolicznego w tym, że spór, który wybuchnął, mając w swoim centrum pytanie o to, kto ma prawo nazywać się inteligentem, przerodził się dość szybko w walkę „oświeconych z chamami”. Tak długo, jak długo istniała bowiem inteligencja, dopóki spełniała swoją społeczną rolę, ten wariant walki klas nie miał prawa zaistnieć. Pełniła ona rolę „społecznego kleju”, generowała międzyklasową solidarność wykształconych z tymi, którzy są przez nich kształceni i wychowywani.

A przecież inteligencja rzekomo nie jest już do niczego potrzebna. III RP miała być rozłożonym na lata, ale konsekwentnym pożegnaniem z tą warstwą społeczną. Miała ją zastąpić, jak na normalny, europejski kraj przystało, klasa średnia. Etos inteligenta miał być z kolei wyparty przez kapitalizm i wolny rynek. Paweł Śpiewak już kilkanaście lat temu przekonywał, że etos służby dla kraju, charakterystyczny dla inteligencji, ustępuje miejsca liberalnej idei samorealizacji. Podobnie Witold Gadomski twierdził na początku lat 90., że „kapitalizm skutecznie realizuje etos doktora Judyma”, otwiera perspektywy dla zaniedbywanych do tej pory grup społecznych. Słowem – liberalna demokracja miała być w posiadaniu narzędzi rozbrajających bomby, od kilkunastu lat regularnie wybuchające w polskiej debacie publicznej.

.Aktualny stan wyjątkowy nie polega już na tym, że państwo polskie – jak w XIX wieku – nie istnieje czy – jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu – utraciło swoją suwerenność. Dzisiejszy kryzys polega już nie na braku, ale pustce państwa. Na tym, że jest ono fasadą, niewypełnioną realną wspólnotą. Wspólnotą, która jest unicestwiana w walce o godność między chamem a wykształciuchem.

Wspólnotą, którą mogłaby odtworzyć, odrodzona już po raz drugi, polska inteligencja.

Jan Maciejewski

Tekst opublikowany w nr 7 miesięcznika opinii “Wszystko Co Najważniejsze” w bloku tekstów “Co się stało z polską inteligencją?” z tekstami Czesława BIELECKIEGO, Jana ROKITY, Małgorzaty WANKE-JAKUBOWSKIEJ, Piotra LEGUTKO, Marcina ROSZKOWSKIEGO, Wojciecha ROSZKOWSKIEGO, Jarosława OBREMSKIEGO, Prof. Michała KLEIBERA, Eryka MISTEWICZA oraz rozmową Piotra ZAREMBY z Krzysztofem ZANUSSIM [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 marca 2019