

Samorząd terytorialny i jego wrogowie
Tylko przez zdecydowane rozciągnięcie sfery władztwa samorządu terytorialnego można było po 1989 r. uzyskać efekt jakościowego przełamania mocno osadzonego postkomunistycznego modelu rządzenia – pisze Jan ROKITA
.Samorząd terytorialny – to w gruncie rzeczy jedyny doniosły i względnie trwały wkład, jaki w kształt ustrojowy Rzeczypospolitej wniosła myśl polityczna obozu solidarnościowego. Bo też instytucje polityczne państwa, które w 1989 roku odzyskało niepodległość, kształtowały się raczej bezładnie i samoczynnie aniżeli pod wpływem jakichś bardziej wyrazistych idei ustrojowych. A nowa elita polityczna, przejmująca władzę w rezultacie załamania się komunizmu, takich idei prawie w ogóle nie miała. W atmosferze przewalającej się naonczas przez Europę wielkiej fali obalania kolejnych tyranii i zaprowadzania wolności nie tylko w Polsce myśl państwowa znalazła się w głębokiej defensywie, a kwestie takie, jak system władzy czy organizacja instytucji państwa, mało zajmowały nową solidarnościową elitę. W tej ideowej pustce zadziałały zatem dwie przemożne i samoczynne siły, które odcisnęły najgłębsze piętno na kształcie instytucji ustrojowych nowego państwa. Była to z jednej strony wewnętrzna inercja, wytwarzana przez status quo istniejących instytucji schyłkowego komunizmu, a z drugiej – zewnętrzna presja na rzecz ślepej imitacji, wzmacniana popularną wówczas na całym Zachodzie iluzją, że istnieje jakiś uniwersalny liberalno-demokratyczny model instytucjonalny, który tylko należy wiernie skopiować. Nie jest więc znów aż tak dziwne, że niedługi czas potem w Europie Zachodniej zrodzi się pogardliwe wobec całego naszego regionu przekonanie (mocno wyrażone przez wybitnego francuskiego historyka François Fureta), wedle którego „ani jeden pomysł nie wyszedł z Europy Wschodniej po roku 1989” (R. Dahrendorf, Reflections on the Revolution in Europe).
Ów głęboki deficyt myśli państwowej jest swego rodzaju signum temporis pierwszych lat niepodległości i dotyczy nie tylko Polski, ale całego regionu Europy postkomunistycznej. Przejmujący władzę liderzy antykomunistycznych ruchów dysydenckich mieli w większości ideową proweniencję lewicową i wywodzili się ze środowisk tzw. „rewizjonistów”. W ich mentalności kluczem do wszelkiej polityki były idee samoorganizacji społecznej i społeczeństwa obywatelskiego, a struktury państwowe mało ich zajmowały, jako że ta tradycja myślowa zawsze traktowała je jako narzędzie opresji, a w najlepszym razie – jakieś zło konieczne. Na dodatek w Polsce legitymizm nowej państwowości wywodził się ze związku zawodowego, nie tylko prowadzącego przez lata bój z państwem komunistycznym, ale z racji samej swej „związkowości” skazanego na strukturalny konflikt z państwem jako takim, a już zwłaszcza gdy za chwilę uzna ono za swoje liberalne wartości gospodarcze. W politycznej modzie były zatem naonczas hasła „autonomii” i „samorządności”, rozumiane jednak nie jako symbole spójnego konceptu reform zastanych instytucji ustrojowych, ale raczej jako pomysł na nadanie tym instytucjom realnie demokratycznej treści, a także przyzwolenie, ba… nawet zachęta do „urządzania się” przez najrozmaitsze środowiska i grupy zawodowe w sposób autonomiczny względem państwa. Nie trzeba było wiele czasu, by okazało się, jak mocno ów ostatni trend zacznie godzić w następnych latach w interes publiczny. Za jego sprawą nie tylko nie dojdzie do reform zautonomizowanych pospiesznie uniwersytetów czy sądów, ale przede wszystkim zrodzi się i urośnie w siłę zawodowy korporacjonizm, jak się wkrótce okaże – kluczowy sojusznik zepsutego, scentralizowanego i branżowego systemu władzy odziedziczonego po komunizmie.
* * *
.Siła oddziaływania wewnętrznej inercji wydatnie wzmogła się, gdy po czterech pierwszych latach rządów solidarnościowych do władzy powróciły z lekka tylko przemodelowane partie ancien régime’u. Rozpoczęte dopiero w latach 1992–1993, i to praktycznie od zera, intensywne rządowe prace koncepcyjne i legislacyjne nad modernizacją aparatu administracyjnego państwa zostały wówczas gwałtownie przerwane, a ich dotychczasowe efekty z ostentacją wrzucone do rządowych niszczarek. To, co w dziedzinie reform ustrojowych ocalało z tamtej rujnacji – to samorządowa gmina, powołana do życia z inicjatywy Senatu w roku 1990, oraz precedensowa i oryginalna publiczno-prawna umowa, jaką w 1993 roku zawarł rząd Hanny Suchockiej z największymi miastami, przekazując pod ich władzę praktycznie całość usług publicznych na ich terenie wraz z budżetem. To był milowy i – jak się miało okazać – nie tak łatwo odwracalny krok na drodze do przełamania odziedziczonej po komunizmie branżowej, a przez to scentralizowanej struktury władzy państwowej, a zarazem pierwsza próba budowy zespolonej i zdecentralizowanej administracji terytorialnej, przynajmniej na obszarze metropolii. Trochę później, za sprawą postępującego rozkładu postkomunistycznego obozu władzy, swoistym politycznym cudem uczyniony został drugi duży krok, poważnie osłabiający resortowy centralizm. Była to trudna do przecenienia w swych ustrojowych skutkach likwidacja usztywnionych ustawowo resortowych „królestw”, nazywanych wówczas „naczelnymi organami administracji”, i zastąpienie ich elastycznymi działami rządowej administracji, swobodnie formowanymi przez premiera na potrzeby jego polityki. Co charakterystyczne, nastąpiło to przy gwałtownych sprzeciwach zachowawczych prawników z rządowej Rady Legislacyjnej i otwartym sabotażu resortowych ministrów w gabinecie premiera Włodzimierza Cimoszewicza, którzy uniemożliwili nawet rozpatrzenie sprawy przez rząd. Jedna z najbardziej kluczowych ustrojowych zmian, jakie nastąpiły w wolnej Polsce, została jednak przeprowadzona w Sejmie na kilkanaście dni przed wyborami 1997 roku dzięki wyjątkowo sprawnemu propaństwowemu spiskowi, zawartemu przez grupę posłów z obozu władzy i opozycji. To jedna z niezwykłych reformatorskich kart polskiego parlamentaryzmu, możliwa zapewne tylko w warunkach ówczesnej polityki – na poły idealistycznej, a na poły chaotycznej.
Tamta reforma nie dotyczyła wprawdzie materii samorządu terytorialnego, ale co kluczowe w całej sprawie – była intelektualnie skorelowana z koncepcją „skoku decentralizacyjnego”, jaką szczegółowo opracował wówczas zespół Instytutu Spraw Publicznych. Ustrojowym sensem tak jednego, jak i drugiego konceptu było wytworzenie instytucjonalnej masy krytycznej, zdolnej wysadzić w powietrze spetryfikowany i silnie broniony system branżowego zarządzania państwem, zwany czasem również w tamtych latach „Polską resortową”. To zresztą jest kolejny wart odnotowania ewenement prac reformatorskich tamtych lat. Cała koncepcja regionalizacji kraju, oparta na klarownej idei zespolenia władzy w dziedzinie społeczno-gospodarczej w rękach samorządu wojewódzkiego oraz władzy policyjno-nadzorczej w rękach rządowego wojewody, została wypracowana w prywatnym think tanku i pro publico bono przekazana, wraz z gotowymi projektami aktów prawnych, nowemu premierowi Jerzemu Buzkowi. Z perspektywy zwykłych reguł realnej polityki paradoksem jest również to, iż ów skok decentralizacyjny został w końcu przeprowadzony przez obóz polityczny AWS, w której faktyczną władzę sprawowało przywództwo związku zawodowego.
Nie ma przecież ustrojowej idei, która by bardziej niż samorząd terytorialny uderzała w model państwa odpowiadający branżowym interesom syndykalnym. Toteż związkowcy z poszczególnych branż z determinacją próbowali bronić centralnego i resortowego panowania w tych segmentach państwa, w których mieli swe kluczowe interesy. Ów przewlekły cykl trwających wtedy batalii pomiędzy reformatorskimi politykami i związkowymi „branżystami” wewnątrz obozu władzy miał dwie wzajemnie sprzeczne konsekwencje. Z jednej strony „branżyści” przegrali kluczowe dla siebie batalie (np. o utrzymanie centralizacji urzędów pracy, o co szło wówczas niemal na noże), co potwierdza tylko znaną tezę o unikalności AWS jako obozu władzy o najsilniejszym w najnowszych dziejach Polski impecie reformatorskim. Z drugiej jednak – klarowny koncept zespolenia władzy terytorialnej, który mógł stworzyć całkiem nową dynamikę zarządzania państwem, ale wymagał likwidacji 45 administracji specjalnych (co pokazały ówczesne badania Elżbiety Wysockiej), okazał się niemożliwy do ocalenia. Jednak summa summarum polityczne znaczenie skoku decentralizacyjnego z roku 1998 jest do dziś dnia trudne do przecenienia, albowiem to jego efektem stało się państwo w kształcie takim, w jakim współcześnie je znamy. Zarazem jednak skala niekoherentnych i dość przypadkowych deformacji, będących wynikiem lobbingu różnorodnych grup interesów, ułatwiła w następnych latach coraz częstsze sukcesy branżowych nawrotów do centralizmu. Pierwszym takim krokiem było wyłączenie z reformy (już po jej przyjęciu) państwowych służb sanitarnych. Głębokie efekty uległości państwa wobec interesownych lobbystów często lubią odkładać się w czasie. Zatem dopiero przeszło dwie dekady później, kiedy wybuchła zaraza, powiało grozą, gdy politycy i opinia publiczna dowiedzieli się, jak zaśniedziałym i gnuśnym narzędziem państwa są służby sanitarne, w których niegdyś pozwolono zatryumfować branżowemu lobbingowi.
* * *
.Należy koniecznie pamiętać, że w przeciwieństwie do wielkich przemian 1997 i 1998 roku inicjalna reforma gminna z 1990 roku nie była zamierzona jako wstęp do jakiegoś bardziej gruntownego planu przebudowy ustroju państwa. Z właściwą sobie przenikliwością podkreślała to, jako kluczową wadę tamtej reformy, Zyta Gilowska, należąca do nielicznego grona intelektualistów już wówczas upatrujących w idei samorządu terytorialnego kluczowego nośnika głębokiej modernizacji całego ustroju, od systemu finansów publicznych aż po sam rdzeń systemu władzy. W 1998 roku pisała, że „samorząd terytorialny nie był w Polsce reaktywowany ani z zamiarem wsparcia reform gospodarczych, ani z zamiarem rozbicia struktur scentralizowanego państwa i rozpoczęcia intensywnych działań decentralizacyjnych” (A. Nelicki, red., O naprawę III Rzeczypospolitej). Gilowska była wizjonerką, gdy idzie o dostrzeżenie skali potencjału przemiany całego państwa, tkwiącej w konsekwentnie prowadzonej decentralizacji. We wczesnych latach 90. stworzyła koncept decentralizacji jako „zmiany wiodącej”, czyli głównej ścieżki reform instytucjonalnych, której winny zostać podporządkowane wszystkie reformy sektorowe, zwłaszcza systemu opieki zdrowotnej, finansów publicznych i świadczeń socjalnych. W tej wizji Polska miała stać się państwem zdecentralizowanym non plus ultra, gdyż – jak przekonująco wykazywała Gilowska – tylko przez zdecydowane rozciągnięcie sfery władztwa samorządu terytorialnego można było uzyskać efekt jakościowego przełamania mocno osadzonego postkomunistycznego modelu rządzenia. Modelu, którego rdzeniem pacierzowym był prymat branży nad terytorium, administracji specjalnej nad zespoloną, resortu nad regionem, a w konsekwencji – wertykalnej metody zarządzania państwem nad horyzontalnie prowadzoną polityką regionalną, metropolitalną czy gminną. Samorząd terytorialny, będący demokratyczną formą zespolonej władzy ogólnej na jakimś obszarze, przez sam fakt swojego zaistnienia przetrąca ów rdzeń pacierzowy systemu „wertykalnej resortowości”.
Solidarnościowym senatorom, którzy doprowadzili w 1990 roku do odrodzenia samorządu terytorialnego, takie idee nawet nie przychodziły wówczas do głowy. Po upadku komunizmu szczerze chcieli oni demokratyzacji panujących w Polsce stosunków lokalnych i uobywatelnienia mieszkańców. Gmina samorządowa miała się wpisywać w projekt budowy społeczeństwa obywatelskiego, nie zaś modernizacji systemu rządzenia, nie mówiąc już nawet o politycznym koncepcie odzyskiwania sterowności, a w konsekwencji także politycznej podmiotowości przez suwerenne państwo. Ale już wtedy, nawet w tak limitowanej politycznie funkcji samorząd terytorialny wywoływał zasadnicze obawy. Z jednej z sejmowych debat nad zadaniami gminy samorządowej utkwiła mi w pamięci mowa posła Włodzimierza Cimoszewicza, który w tonie pryncypialnym dowodził, iż poddanie oświaty samorządowi będzie oznaczać władzę żony wójta nad nauką dzieci i nawrót zlikwidowanego przez komunistów analfabetyzmu. Ta anegdota jest ciekawa nie tyle przez fakt, że ów mówca jakiś czas potem został polskim premierem, ale dlatego, że w najprostszej postaci ujawnia się w niej kluczowy argument wszystkich późniejszych wrogów decentralizacji. Nazwijmy go „argumentem centralistycznym”. A brzmi on tak: „tylko to, co sektorowe, korporacyjne i zarządzane pionowo, może ocalać profesjonalizm, jakość i standardy”. Od początku był to najsilniej oddziałujący i najbardziej społecznie nośny argument, ale zarazem największe myślowe i moralne nadużycie centralistów, niezależnie od ich orientacji ideowej.
I to bynajmniej nie dlatego, by trzy dekady od tamtej mowy lewicowego polityka, gdy na agendzie życia publicznego znów staje z całą ostrością pytanie o scentralizowanie władztwa nad publiczną oświatą, nie można było wskazać groteskowych przypadków nieformalnej władzy żony wójta (najczęściej jednej z nauczycielek) nad szkołą. Sam znam zresztą takie przypadki z okolic Krakowa. W końcu nie ma przecież takiej formy rządów, która ex definitione nie poddawałaby się żadnemu zepsuciu. Nadużycie, jakie niesie argument centralistyczny, ma naturę nie tylko myślową, ale i moralną. A tkwi ono w tym, że w politycznych realiach ów argument jest najczęściej przywoływany nie po to, aby ocalać profesjonalizm, jakość albo standardy działania jakiegoś sektora państwa, ale dla obrony grupy interesu, która posiadła dominującą pozycję w tym sektorze, a czasem po prostu udało się jej go nawet całkiem przechwycić. Socjologiczne mechanizmy takiego „przechwytywania” państwa przez interesy grupowe świetnie pokazuje jedna ze znanych i starych teorii amerykańskiej „szkoły wyboru publicznego”. To capture theory, autorstwa George’a Stiglera, sprzed przeszło pół wieku, zbudowana w oparciu o doświadczenia relacji między amerykańskim biznesem i Kongresem. Ale z polskiego doświadczenia wiemy doskonale, że polityczna umiejętność „przechwytywania” fragmentów państwa nie jest bynajmniej specyficzną cechą biznesu. Potrafią to robić stronnictwa polityczne, jak choćby PSL, które stało się w latach 90. partią programowo centralistyczną, broniąc zbudowanego przez siebie systemu korupcyjno-nepotycznego panowania w agencjach rolnych. Świetnie sprawdzają się w tym branżowe związki zawodowe, jak na przykład syndykat górniczy, kontrolujący przez lata rządowe resorty i agencje polityki przemysłowej i ochrony środowiska, by paraliżować wysiłki na rzecz zwalczania smogu. A do prawdziwego mistrzostwa tę umiejętność doprowadziły środowiska „ludzi kultury” i show-businessu, kto wie, czy nie najbardziej wpływowa i opiniotwórcza część polskiego lobby na rzecz centralizmu.
Anegdota często trafniej unaocznia sedno politycznych realiów niż jakiś teoretyczny wywód. W 1993 roku uczestniczyłem w negocjacjach wspomnianej już umowy rządu z wielkimi miastami, zwłaszcza tam, gdzie rządowa intencja mocnego kroku decentralizacyjnego napotykała na silny opór. Z największą determinacją o utrzymanie się w scentralizowanej strukturze resortowej walczyły właśnie instytucje kultury. Sprawiało to takie wrażenie, jakby (trochę podobnie jak w mowie Cimoszewicza o szkole) budowa samorządności polskich metropolii miała być równoznaczna niemal z zamachem na narodową kulturę. W Krakowie zwykłem w tamtych latach bywać na przedstawieniach operowych. Na którymś ze spektakli, po uwerturze, gdy właśnie miała się już podnieść kurtyna, orkiestra powstała, a na scenę wyszli artyści wraz z szefostwem opery. Po czym przy pełnej sali został wygłoszony pod moim adresem (gdy mnie ze wstydu grunt zaczął się palić pod nogami) dramatyczny apel o zachowanie resortowej władzy ministerstwa nad muzyką, gdyż w przeciwnym razie kultura muzyczna narodu ulegnie zagładzie. Burza oklasków, która po tym akcie nastąpiła, była czytelnym wyrazem protestu kulturalnej publiczności Krakowa wobec rządowego projektu decentralizacji. Ja sam nie miałem wątpliwości, że prawdziwa obawa artystów dotyczy rozluźnienia wieloletnich powiązań świata kultury z biurokracją centralną, a tym samym nieformalnych „dojść” do źródeł finansowania, według modelu opisanego przez capture theory. Ale wówczas w krakowskiej operze zrozumiałem coś więcej: że podległość ministrowi była za czasów komunizmu i pozostaje do dziś dnia źródłem korporacyjnego prestiżu w kręgach artystów i ludzi kultury. Kiedy przeszło dwie dekady później styl rządów w Polsce stał się bardziej populistyczny, główny strateg zasadniczego zwrotu ku centralizmowi w kulturze – wicepremier Piotr Gliński – instrumentalnie wykorzystał tę swoistą potrzebę „warszawskiego prestiżu”, a także zachęty finansowe z budżetu państwa, aby konsekwentnie odwracać skutki kontraktu z miastami z 1993 roku i na powrót przejmować de facto (ku wielkiej satysfakcji środowiska) instytucje kultury pod scentralizowany resortowy zarząd.
* * *
.Żeby zrozumieć sens wszystkich politycznych perypetii, jakie towarzyszyły idei decentralizacji, od wielkiego sporu o powiaty z początku lat 90. aż po centralistyczną rekonkwistę po roku 2015, trzeba koniecznie zdać sobie sprawę z tego, że samorząd terytorialny nigdy nie był w Polsce ani istotnym oczekiwaniem społecznym, ani tym bardziej – jakimś postulatem ludowym. W zbiorowej polskiej świadomości samorząd miał zapewne najlepszą reputację u samego swojego początku, zaraz po upadku komunistycznej dyktatury. Czyli wtedy właśnie, gdy jednoszczeblowy samorząd gminny nie był jeszcze traktowany jako wstęp do przebudowy całego systemu władzy, ale wydawał się po prostu czymś naturalnym dla rodzącej się właśnie (krótkiej, jak się miało okazać) epoki liberalnej, zakochanej w ideach „społeczeństwa obywatelskiego” i „brania spraw we własne ręce”. Tej ówczesnej dobrej reputacji społecznej dla tak płytko rozumianej decentralizacji sprzyjał dodatkowo szybki postęp cywilizacyjny, zwłaszcza na prowincji, jaki dokonywał się za sprawą przejętych swoją obywatelską rolą nowych „samorządowców”, najczęściej wywodzących się z Ruchu Komitetów Obywatelskich. To właśnie z tamtego czasu, gdy stworzyli oni polityczny fenomen „lobby samorządowego”, odgrywającego naonczas istotną rolę w formułowaniu żądań reform ustrojowych, pochodzi jeden z wielkich mitów, przedstawiających samorządność terytorialną w kategoriach politycznego oczekiwania mas. Już na początku lat 90., gdy w agendzie polityki pojawił się spór o powiaty, stało się jasne, że decentralizacja jest konceptem społecznie wyraźnie mniejszościowym. Jako ustrojowa „zmiana wiodąca”, jak chciała traktować ją Zyta Gilowska, decentralizacja zawsze była konceptem stricte elitarnym. Tyle tylko że ta popychająca ją naprzód propaństwowa elita – to nie była bynajmniej „śmietanka” polityczna, akademicka czy biznesowa, ale wąska, choć w tamtych latach sprawcza grupa polityków szczebla centralnego i regionalnego, bliskich ówczesnej Unii Demokratycznej oraz niewielkiej (ale politycznie znaczącej) decentralizacyjnej frakcji w SLD. Jednak prawdziwy demokratyczny sprawdzian siły idei decentralizacji nastąpił dopiero w chwili przeprowadzenia przez rząd Jerzego Buzka wielkiego „skoku samorządowego” w roku 1998. Niezliczone i wielopłaszczyznowe sprzeciwy społeczne wobec tej reformy legły u podstaw klęski obozu rządzącego o rzadko spotykanej skali: AWS przestała istnieć, a premierowi nie udało się nawet wejść do nowego Sejmu.
Doniosła przemiana polskiego systemu politycznego, jaka dokonała się w latach 2005–2007, sprawiła, że owa wąska prodecentralizacyjna elita praktycznie przestała istnieć. Stało się tak za sprawą zdominowania polityki przez dwie partie nowego typu (PO i PiS), nastawione na nową formę politycznej egzystencji poprzez konflikt, a przy tym eliminujące możliwość deliberacji o państwie na rzecz kultu wodza oraz sprofesjonalizowanej propagandy. Ta przemiana, która skądinąd przeobraziła mocno całe polskie życie publiczne, miała i ten efekt, że od tamtego czasu wszelkie niepozorowane na użytek propagandy zainteresowanie polityków materiami ustrojowo-instytucjonalnymi stało się ewenementem. Obie partie nowego typu charakteryzuje przy tym wysoki stopień populizmu, co jest rzeczą naturalną, gdy życie publiczne zostaje zredukowane (jak zauważa przenikliwy, choć sarkastyczny obserwator) do czegoś na kształt „emocjonalnego widowiska, w którym każdy chce osiągnąć najbardziej eksponowaną pozycję dla siebie i swojej trupy” (K. Rutkowski, Ostatni pasaż). A skoro instytucjonalistyczne myślenie o polityce umarło, i to, prawdę mówiąc, krótko po i tak mocno spóźnionych narodzinach, a oczekiwanie mas na samorząd okazało się mitem – nie dziwota, że już wkrótce polityczne znaczenie idei decentralizacji stało się cieniem tego, jakie zdołała ona zyskać, mocno na wyrost, w latach 90.
* * *
.Samorządowi terytorialnemu nie wyszło też w sumie na dobre zaprowadzenie bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów, co w ustawie z 2002 roku zostało sprzęgnięte z umocnieniem i autonomizacją egzekutywy samorządowej. Była to ostatnia tego typu istotna zmiana ustrojowa, przeforsowana dzięki nieformalnej presji wąskiej prodecentralizacyjnej grupy polityków obozu rządowego i opozycji. Jej ustrojowa intencja była czytelna: szło o silniejszą, bardziej sprawczą, jednoosobową i lepiej legitymizowaną władzę samorządową. Tyle tylko że inicjatorom nie przyszło do głowy, że już za chwilę dwie skonfliktowane partie populistyczne staną się hegemonami polityki, a w ślad za tym obsadzane w trybie wyborów bezpośrednich urzędy prezydentów metropolii staną się najcenniejszymi partyjnymi redutami. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jak wiadomo, w polskich metropoliach, podobnie zresztą jak w wielu krajach Europy, trwale przeważa polityczna centrolewica. Więc po utracie przez ten obóz władzy w państwie w roku 2015 metropolie przekształciły się w bastiony wojenne, każdego dnia ostrzeliwujące rząd centralny, za co ów rewanżował im się redukowaniem ustrojowych kompetencji, odtwarzaniem kolejnych administracji specjalnych oraz wymyślaniem takich zmian podatkowych, które uszczuplałyby finanse samorządowe. Podobny proces dotknął zresztą po części także samorząd regionalny, więc też zespolenie polityki regionalnej w ręku władzy samorządowej, tak jak to wynikało z klarownej koncepcji przedstawionej Jerzemu Buzkowi w roku 1997, z czasem okazywało się coraz większą fikcją. Zamiast logiki klarownie dzielonych kompetencji i poziomego zespolenia władzy terytorialnej nastąpiło osuwanie się państwa w instytucjonalny bałagan. A w tym bałaganie coraz łatwiej i coraz częściej dochodzi się do przekonania, że w gruncie rzeczy jedynym prostym sposobem uzyskania jako takiego ładu instytucjonalnego jest… nawrót centralizmu, który pozwala odbudowywać struktury logiczne, proste, pionowe, nierodzące zamieszania i zrozumiałe dla każdego (świetnym przykładem są tu sławetne Wody Polskie).
Niebłahą rolę w tej rekonkwiście centralizmu odegrało ogarniające cały Zachód zjawisko tzw. „wojny kulturowej”, czyli gwałtownego sporu ideologicznego, nakładającego się na polityczny spór o władzę. W głośnej książce Światło, które zgasło, będącej czymś na kształt żałobnego lamentu nad zmierzchem cywilizacji liberalizmu i postępu, dwaj analitycy Iwan Krastew i Stephen Holmes przenikliwie opisali nowy polityczny fenomen, którego istotą jest coraz silniejsze wzajemne sprzęgnięcie światopoglądowego konserwatyzmu z etatystycznym centralizmem. Postępowcy Krastew i Holmes cieszą się bardzo, że młode pokolenie Polaków zostało porwane przez „nową zachodnią moralność”, której sednem ma być zanik religii, cywilizacja multi-kulti oraz tryumf obyczajowego libertynizmu. Martwi ich jednak konserwatywny bunt starców, którzy wynaleźli diabelską metodę walki z „postępem” – „zaczęli oni histerycznie domagać się, żeby… państwowe ekipy ratownicze ruszyły z odsieczą, by uratować dzieci ze szponów zachodnich porywaczy” (S. Holmes, I. Krastew, Światło które zgasło). W Polsce świetnym przykładem tego fenomenu jest spór o centralizację władzy nad oświatą, w którym trend ograniczania władztwa samorządowego nad publiczną szkołą znajduje wielu zwolenników, bynajmniej nie dlatego, że są oni miłośnikami centralizmu, ale dlatego, że w centralnym nadzorze ministerialnym upatrują oni ostatniej nadziei na uchronienie szkoły przed tolerowanymi albo wręcz propagowanymi przez „postępowe” władze metropolii libertynizmem i demoralizacją. W ten właśnie sposób doktryna centralistyczna zyskała chyba po raz pierwszy w Polsce tak głębokie i solidne ludowe korzenie.
* * *
.Społeczna atmosfera wokół idei decentralizacji jest dziś w Polsce kiepska, a samorząd terytorialny, który nigdy nie był ulubieńcem ludu, wypadł z politycznej mody. Upływ czasu i coraz wyraźniejsze wyłanianie się kształtów nowej epoki w dziejach Europy, naznaczonej z jednej strony groźbą rozlewającej się wojny i trendem do militaryzacji życia, a z drugiej gwałtownym sporem ideologicznym o kształt kultury i narodowe tożsamości, będą działać przeciw decentralistycznemu myśleniu o kształcie władzy państwowej. W sensie zbiorowej psychologii demokratycznych społeczeństw centralizm daje lepszą odpowiedź na rosnące poczucie zagrożenia i wzmagającą się zbiorową potrzebę bezpieczeństwa. W polskich warunkach bardzo pouczająca jest obserwacja klimatu i tonu charakterystycznego dla politycznych centralistów, gdy w toku debaty publicznej podejmują oni krytykę aktualnych projektów prosamorządowych. Kiedy w 1998 roku w Sejmie trwały intensywne prace nad projektem regionalizacji, towarzyszyły im inteligentne i zarazem zajadłe filipiki ówczesnego posła Ludwika Dorna, który w osamotnieniu, choć z pewnym społecznym rezonansem, wieszczył „nowe rozbicie dzielnicowe” kraju i zagrożenie dla jednolitości państwa. Lecz kiedy w roku 2019 grupa umiarkowanych politycznie intelektualistów ze stowarzyszenia Inkubator Umowy Społecznej wystąpiła z projektem „Zdecentralizowana Rzeczpospolita”, nawiązującym w istocie do idei z 1998 roku, potraktowana została jako jakaś paczka politycznych chuliganów, zasługujących na denuncjację, gdyż mogą stanowić ukrytą agenturę obcych wpływów. Nawet jeśli w lewicowo-liberalnych gazetach próbowano niemrawo bronić tego projektu, to widać było, że chyba nikt nie traktuje serio tego rodzaju idei we współczesnych realiach politycznych. W ciągu tych dwóch dekad polityczne role się odwróciły. Trudno zatem przypuścić, aby w takim ideowym klimacie społecznym mogła się w przewidywalnej przyszłości ukształtować jakaś nowa większość parlamentarna, która – wzorem AWS z 1998 roku – ponownie wywiesiłaby decentralizację na swoich sztandarach. Znacznie więcej wskazuje na to, że nie tylko idea decentralizacji, ale również idąca w ślad za nią myśl o sprawczym i sterownym państwie, tryumfującym nad rozdzierającymi go resortowymi grupami interesów, są rezyduami epoki, która właśnie odchodzi w przeszłość.
Jan Rokita
Tekst ukazał się w nr 53 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]