
Kamienice. Opowieść o tym, jak lwowianie oswoili Wrocław
Wrocław lwowianie oswajali instytucjami, uczelniami, które odbudowywali naukowcy ze Lwowa, Zakładem Narodowym im. Ossolińskich, w którym pracowali rodzice moich rozmówców, Panoramą Racławicką odwiedzaną jeszcze we Lwowie, a o którą we Wrocławiu walczono do połowy lat osiemdziesiątych, wreszcie pomnikiem Aleksandra Fredry, który ze Lwowa przyjechał już w 1946 roku, a odsłonięty został w 1956 roku. To we Wrocławiu powstało Towarzystwo Miłośników Lwowa. Co prawda bardzo późno, bo w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, ale jednak – pisze Joanna MIELEWCZYK
.To może być smutna opowieść – usłyszałam od jednego z bohaterów książki, kiedy zapraszałam go do opowieści o Lwowie. Doprecyzował: – To może być opowieść smutna, bo pełna tęsknoty. Nie boi się jej pani?
Zanim odpowiem, napiszę, dlaczego zdecydowałam się opowiedzieć o mieście, z którym nie łączy mnie rodzinna historia i o którym na początku wiedziałam tyle, ile opowiedzieli mi bohaterowie audycji Kamienice. Bo o Lwowie słyszałam opowieści tak piękne, tak wyidealizowane, że aż trudne do uwierzenia. O ludziach (wyjątkowych, solidarnych, inspirujących, nadających ton), o miejscach (twórczych, tętniących życiem), o architekturze (unikalnej, wybitnej).
Obrazy z dzieciństwa takie właśnie są. Pełne barw, które nie blakną. Szczególnie, gdy doprawiane są tęsknotą.
O Lwowie zdecydowałam się opowiedzieć, bo winna jestem to moim rozmówcom. Skoro pisałam o Wrocławiu jako mieście utraconym przez przedwojennych mieszkańców, skoro słuchałam historii ich rodzin na terenie Niemiec, dlaczego nie miałabym wysłuchać opowieści o utraconym mieście Lwowie?
Lecz przede wszystkim o Lwowie chciałam napisać, bo lwowskie opowieści we Wrocławiu wybrzmiewały wyjątkowo mocno. Powojenny Wrocław miał być przedwojennym Lwowem z jego dawnymi mieszkańcami. Skąd takie przekonanie? Dowiedzą się Państwo, czytając lwowsko-wrocławskie Kamienice.
Więc – wracając do pytania – bałam się. Nie tyle tęsknoty w opowieściach, ale że nie zobaczę we Lwowie tego, co widzą w nim dawni mieszkańcy.
Bałam się do momentu, kiedy pojawiłam się w tym mieście.
Był piątkowy poranek, Lwów żył swoim zwykłym życiem. Mieszkańcy szli do pracy, kierowcy trąbili na ulicach. I myśl, która się właśnie pojawiła, była taka, że Lwów rzeczywiście jest wyjątkowy. Jest w tym mieście coś tak nieopisanego, tak bliskiego nam. Czy to może charakterystyczne położenie na wzgórzach? Profesorowi Tadeuszowi Zipserowi Lwów kojarzy się z Florencją. Szłam więc we Lwowie w górę lub w dół, ulicami z zakrętami, na których stały kamienice. Jest w tym wznoszeniu i opadaniu coś na kształt polskiej fantazji i charakteru.

Genius loci
.Bardzo mnie uwierało, że nie potrafię tej ulotności nazwać, mimo że czułam z nią bliskość.
Kiedy wspomniałam Annie Fastnacht-Stupnickiej o tym nienazwanym uczuciu, powiedziała mi niespodziewanie:
– Ja czuję Lwów jak żywą istotę. Może zabrzmi to dziwnie – zastanowiła się – ale ja się czuję we Lwowie witana, jakby mnie ktoś wziął za rękę – ten duch miasta – i mówił: „Pokażę ci coś wyjątkowego, tu cię zaprowadzę, tam cię czymś zaskoczę”. Zwierzam się pani w tej chwili z bardzo osobistych odczuć. Wiele razy miałam takie sytuacje, że coś mnie w jakimś kierunku popchnęło i okazywało się, że czeka na mnie jakaś niespodzianka.
Genius loci. Wielokulturowy, wieloetniczny duch opiekuńczy.
Ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz w Leksykonie miast intymnych opisuje Lwów jako miasto krzyżowania się języków, religii i etnosów.
Ale w znacznie większym stopniu Lwów to nagromadzenie antykultur. […] W pierwszej połowie XX wieku Lwów jest krwawą sceną wojny wszystkich ze wszystkimi i przeciwko wszystkim. Odmienność (językowa lub obyczajowa) staje się podstawą poniżania i wrogości, i dalej, w związku z działaniami wojennymi, represji mających na celu całkowitą likwidację innych[1].
Dlatego dla dawnych mieszkańców miasto jest dziś tak niejednoznaczne. I dlatego do Lwowa przyjeżdżają dzieci lwowian. Oni sami rzadko ruszają już z Wrocławia do Lwowa, chcą zachować pamięć o mieście z ich młodości.
Tak jak do Wrocławia z dużą nieufnością przyjeżdżali po wojnie niemieccy, przedwojenni mieszkańcy.
Belle époque
.Lwów z początku XX wieku to miasto buzujących nastrojów, prób dominacji i konfliktów. To też miasto, które rozwijało się jak żadne inne.
Po pierwszym rozbiorze Polski miasto znalazło się pod władzą Austrii, później Cesarstwa Austrii i wreszcie Austro-Węgier. Było stolicą prowincji Galicji i Lodomerii, w 1867 roku uzyskało prawo do prowadzenia autonomicznej polityki kulturalnej. W 1875 roku w mieście powstało Polskie Towarzystwo Przyrodników imienia Kopernika, w 1882 roku Uniwersytet Lwowski został obsadzony w większości polskimi naukowcami. Powstała Lwowska Galeria Obrazów, do której skupowane były obrazy polskich artystów, otwarto Teatr Wielki. Kiedy w 1903 roku do miasta przyjechał cesarz Franciszek I, zastał kosmopolityczną metropolię.
Arystokratyczna elita, uciśniona w pozostałych częściach Polski, cieszyła się swobodami i świętowała huczne uroczystości w prywatnych lwowskich pałacach. Pełne siły i optymizmu było również lwowskie mieszczaństwo. Najdobitniejszym tego wyrazem stał się boom branży budowalnej. Każdego roku wznoszono ponad dwieście nowych willi i domów, głównie dla prywatnych właścicieli[2].

.Lwów, nazywany „małym Wiedniem”, lubował się w secesji i historyzmie. A później, na przełomie lat 20. i 30., w modernizmie. Wiele kamienic, do których wchodziło się wprost z chodnika, zachwycało budynkami frontowymi, oficynami i podwórzami-studniami. Bogatsze czynszówki, jak we Wrocławiu, miały dwie bramy: uliczną i podwórzową, przez którą wjeżdżały wozy konne. W oknach kamienic tkwiły oparte na poduchach mieszczanki.
Istotną rolę w życiu każdej lwowskiej kamienicy odgrywał jej dozorca, czyli stróż, czyli bałakowo mówiąc „strugajło”, zwany w lwowskim bałaku również „szymonem”. Nie mniej ważna w owym życiu była też jego żona, zwana symetrycznie, że tak to określę, „szymonową”[3] – opisywał urodzony we Lwowie architekt Witold Szolginia.
We lwowskiej kamienicy mieszkało się w „pomieszkaniu”. W „pomieszkaniach” były kredensy i bratrury (piekarniki) zwane też skrótowo rurami. Na kuchennych ścianach przyczepiano makaty z hasłami: „W imię Boże!” i „Zimna woda zdrowia doda”. W zamożnych „pomieszkaniach” nad stołem w jadalni wisiały przewody z dzwonkiem do wzywania służącej.
Stare lwowskie kamienice – pisał Szolginia – są z sentymentem i wzruszeniem wspominane przez tych, którzy musieli je kiedyś nie z własnej woli opuścić[4].
Kiedy Lwów zachowywał względną autonomię, odradzały się również ukraińska sztuka, kultura i polityka. Dwie ścierające się siły.
Po pierwszej wojnie światowej, po wojnie polsko-ukraińskiej, konferencji paryskiej, która 25 czerwca 1919 roku zatwierdziła administrację Polski nad Galicją Wschodnią i po wojnie polsko-bolszewickiej zakończonej podpisaniem traktatu pokojowego w Rydze w marcu 1921 roku, Lwów pozostał w granicach Polski. Nastroje patriotyczne były silne jak nigdy.
– Moja rodzina była typową lwowską rodziną mieszczańsko-oficerską – opowiada w książce Paweł Skrzywanek, urodzony we Wrocławiu syn lwowiaka. – Najstarszy brat mojego dziadka był legionistą, żołnierzem 1 Pułku Piechoty Legionów, a przed kryzysem przysięgowym – 3 Pułku. Pierwszego listopada 1918 roku – powtarzano to w opowieściach rodzinnych – kiedy się okazało, że wybuchły walki o Lwów, wszyscy wstali od stołu, ucałowali swoich rodziców i poszli walczyć. Mój dziadek, jego dwie siostry sanitariuszki Leokadia i Weronika, najmłodszy czternastoletni brat Michał, który został ranny i zmarł kilka godzin po odniesieniu ran. Orlę Lwowskie.
22 listopada 1920 roku, w drugą rocznicę zwycięskiego zakończenia walk we Lwowie, marszałek Józef Piłsudski w uznaniu bohaterstwa mieszkańców, a zwłaszcza Orląt Lwowskich, uhonorował miasto Krzyżem Kawalerskim Orderu Virtuti Militari.
W Drugiej Rzeczpospolitej to Lwów stał się symbolem walki o granice niepodległego państwa i wierności Polsce, w jego herbie umieszczono dewizę Semper Fidelis, a prochy jednego z bezimiennych Orląt w 1925 roku złożono w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.[5]
Na początku lat trzydziestych XX wieku we Lwowie mieszkało 63,5 procent Polaków, 24,1 procent Żydów, 7,8 procent Ukraińców, a także 3,5 procent Rusinów i 0,8 procent Niemców[6]. W sierpniu 1939 roku Polaków było 50,9 procent, Żydów 31,4 procent, a Ukraińców 16 procent[7].
Podczas wojny miasto było trzykrotnie okupowane. Najpierw po kapitulacji 23 września znajdowało się pod okupacją Armii Czerwonej. Gdy Niemcy zaatakowali Związek Radziecki, zajęli też miasto – 30 czerwca 1941 roku.
Ponowna zmiana sił w lipcu 1944 roku wyznaczyła czas trzeciej okupacji.
Tym okresom towarzyszą w niniejszej książce wstrząsające opisy dotyczące głodu, mordu profesorów lwowskich, ukrywania się, karmienia wszy w Instytucie Weigla.
Profesor Tadeusz Zipser, który za miastem bardzo tęsknił, mówił również tak:
– Ale ja we Lwowie przeżyłem także to, co najgorsze. Codzienną atmosferę okupacji. Widziałem szereg rzeczy, których dziecko widzieć nie powinno.
Jednak to, co nastąpiło po zakończeniu wojny, pozostawiło w rozmówcach największy ślad.
Przesiedlenia
.Przesiedlenia z Kresów Wschodnich, przynajmniej według teorii, miały rozpocząć się już w połowie października 1944 roku.
Zaskakująco szybko, bo w lipcu 1944 roku, Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, -podpisał umowę o przebiegu wschodniej granicy Polski, a 9 września zawarł umowę w tej sprawie w Lublinie.
„Ewakuacja” miała mieć charakter dobrowolny, nie wolno było stosować żadnego przymusu wprost lub w formie pośredniej. Przesiedlający się mieli prawo do przewiezienia inwentarza ruchomego o wadze do dwóch ton oraz „należącego do ewakuowanego gospodarstwa bydła i ptactwa”. Podstawową „jednostką przesiedleńczą” była reprezentowana przez „głowę” (ojca) rodzina, którą tworzyli: żona, dzieci, matka i ojciec „ewakuowanego”, osoby pozostające na wychowaniu i wyżywieniu, a także inni domownicy, jeśli prowadzili „wspólne gospodarstwo z ewakuowanymi”. Dzieci w wieku powyżej czternastu lat miały prawo podejmowania samodzielnej decyzji w sprawie wyjazdu[8].
W Galicji Wschodniej do przesiedlenia uprawnionych było 717 248 osób, w tym 682 tysiące Polaków, 26 tysięcy Żydów i ponad 9 tysięcy osób innych narodowości w małżeństwach mieszanych. W samym Lwowie – według danych polskiego aparatu przesiedleńczego – 106 tysięcy Polaków.
Ale jeszcze trwały próby ocalenia Lwowa dla Polski. Podczas rokowań październikowych w Moskwie o pozostawienie Lwowa zabiegali Stanisław Mikołajczyk, Stanisław Grabski i Tadeusz Romer.
Grabski, przewodniczący Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej, próbował perswazji wobec Stalina. „Polska opinia publiczna nigdy nie pogodzi się z utratą Lwowa na rzecz Rosji”[9] – mówił.
Miał rację, a poczucie straty wpłynęło na efekty powojennej migracji.
Stalin jeszcze obiecywał powrót do dyskusji o Lwowie, ale konferencja w Jałcie 10 lutego 1945 roku oznaczała fiasko polskich starań. Polska utraciła Kresy Wschodnie, rekompensatą miały być ziemie należące do III Rzeszy, w tym Wrocław.
Rejestrację do wyjazdów rozpoczęto w październiku 1944 roku, ale w związku z brakami organizacyjnymi ustalono, że wyjazdy trwać będą do 15 czerwca 1946 roku.
Tylko że chętnych na wyjazd z Kresów nie było.
W obwodzie tarnopolskim spośród 44 800 rodzin uważanych przez stronę radziecką za polskie do 15 listopada 1944 roku jedynie 752 zgłosiły się z prośba na wyjazd[10].
Mieszkańcy byli przywiązani do stron rodzinnych, nie wiedzieli, co czeka ich w nowym miejscu. Księża wspierali Polaków, którzy nie chcieli opuścić swojej ziemi. Organizowano manifestacje patriotyczne, jak choćby 1 listopada na Cmentarzu Obrońców Lwowa.
15 listopada 1944 roku Nikita Chruszczow w piśmie do Stalina pisał:
Wydaje mi się, że należy przeprowadzić szereg przedsięwzięć organizacyjnych w stosunku do pewnej części ludności polskiej. Porozumienie o przesiedleniu Polaków z Ukrainy do Polski na razie nie daje pozytywnych rezultatów. […] Jeśli wyrazicie zgodę, przesiedlimy część polskiej ludności do innych miejsc pod pozorem mobilizacji do pracy w centrach przemysłowych po to, żeby zmienić skład narodowy we Lwowie i Drohobyczu na korzyść Ukraińców i Rosjan[11].
Negocjacje się zakończyły. NKWD i. NKGB (Ludowy Komisariat Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR) zatrzymywały uczestników polskiego podziemia, władze radzieckie groziły deportacjami do Donbasu i Kazachstanu.
Napięcie rosło.
„W tym czasie do mieszkania przy Stryjskiej przychodziła Rosjanka. Bronisław Zathey pamięta jej wysokie oficerki. Dopytywała o plany rodziny. Gdyby planowali wyjechać, chciała zająć ich mieszkanie. Przychodziła regularnie, po skończonej wojnie również”.
Transport nr 1 wyjechał ze Lwowa 1 grudnia 1944 roku. Ludność miała być kierowana w trzech kierunkach: na południe – na Górny i Dolny Śląsk, przez centrum w kierunku Szczecina oraz na północ. Lwowiacy mieli zostać rozproszeni, by uniknąć, czego obawiał się komunistyczny rząd, grupowania się ludzi tęskniących za dawnymi ziemiami.
„Pan z Wrocławia? Bo ja też ze Lwowa”
.Powojenny Wrocław to nie Lwów. Przynajmniej jeśli chodzi o liczebność przybyłych. Grupa lwowiaków wcale nie jest najliczniejsza.
Wobec specjalnego charakteru polskiego Wrocławia, miasta powstającego na skutek nagłej i masowej migracji, należało przede wszystkim poznać pochodzenie jego mieszkańców, aby następnie przystąpić do badań o charakterze bardziej szczegółowym. Interesujące będzie przy tym zestawienie faktyczne pochodzenia ludności Wrocławia z licznymi projektami przesiedlenia poszczególnych grup ludnościowych na Ziemie Odzyskane[12] – pisze Irena Turnau w książce Studia nad strukturą ludnościową Wrocławia.

.Po wojnie, według badań historyczki, pojawiło się najwięcej osób urodzonych w województwie poznańskim (14,7 procent), warszawskim (13,6 procent) i na trzecim miejscu lwowskim (9,8 procent). Irena Turnau analizowała karty meldunkowe, ankiety przeprowadzone w szkołach, pytała studentów.
W grupie repatriantów ze Związku Radzieckiego najliczniejszą grupę stanowią dawni mieszkańcy wschodniej części byłego woj. lwowskiego. (Zachodnią jego część, która znajduje się w granicach Polski Ludowej, określaliśmy nazwą woj. rzeszowskiego). Grupa osadników z tego terenu stanowiła w końcu r. 1947, od 6–10% mieszkańców Wrocławia. Porównując dane uzyskane z badań ogólnych z wynikami ankiety przeprowadzonej w szkołach wrocławskich stwierdzić można, że liczba rodzin dzieci ze szkół podstawowych wynosiła w 1948 r. 8,1% mieszkańców Wrocławia. Wśród rodziców licealistów tylko 6,7% pochodziło z terenu byłego woj. lwowskiego. Liczniej przybyli z lwowskiego kandydaci na wyższe uczelnie w r. 1947, gdyż stanowią oni 13% ogółu badanych. Natomiast we wrocławskich zakładach przemysłowych repatrianci z Lwowskiego nie przekraczają nigdy 10–12% ogółu zatrudnionych, często zaś są bardzo nieliczni. Zestawiając te wszystkie dane stwierdzić możemy, że liczba tzw. lwowiaków nie przekraczała we Wrocławiu nigdy 10% ogółu mieszkańców, a obecnie zapewne jest znacznie niższa[13]”.
Ci, którzy przyjechali, trzymali się razem. Rozpoznawali się na ulicach, darzyli szczególnym szacunkiem. Na Oporowie, gdzie zamieszkali rodzice Bronisława Zatheya z dziećmi, lwowiaków było sporo.
– Wchodzi, mówi, bałakiem zaciąga, to wiedzieliśmy, że nasz – wspomina Bronisław Zathey.
„Józek jestem Wójtowicz, z gazowni miejskiej – mówi. – Macie państwo gaz? Palnika by się przydało kawałek”.
– Babcia odpowiada: „Palnik to ja mam jeszcze ze Lwowa”. Kiedy był gaz, już czuliśmy się u siebie.
– Wiadomo, że osoby, które pochodziły z Kresów, rozpoznawano po sposobie mówienia – opisuje Joanna Trznadel. – Moja mama, słysząc znajomy zaśpiew, mówiła: „Pan jest chyba z moich stron. Pan jest bardzo dobrym człowiekiem”.
Wrocław lwowianie oswajali instytucjami, uczelniami, które odbudowywali naukowcy ze Lwowa, Zakładem Narodowym im. Ossolińskich, w którym pracowali rodzice moich rozmówców, Panoramą Racławicką odwiedzaną jeszcze we Lwowie, a o którą we Wrocławiu walczono do połowy lat osiemdziesiątych, wreszcie pomnikiem Aleksandra Fredry, który ze Lwowa przyjechał już w 1946 roku, a odsłonięty został w 1956 roku. To we Wrocławiu powstało Towarzystwo Miłośników Lwowa. Co prawda bardzo późno, bo w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, ale jednak.

Pamięć
.Lubię znajdować słowa, które opisują Kamienice. Gdy pisałam o pierwszych powojennych mieszkańcach Wrocławia, profesor Krzysztof Ruchniewicz podpowiedział mi słowo palimpsest. Rękopis na użytym już materiale. Gdy rozmawiałam z przedwojennymi niemieckimi mieszkańcami, słowem tym był świadek. W kolejnej części pisałam o przenikaniu – gdy spotykały się polskie i niemieckie historie Wrocławia. We lwowsko-wrocławskiej części, tej, którą trzymają Państwo w dłoniach, niech słowem kluczowym będzie pamięć. To pamięć przekazywana z pokolenia na pokolenia. Pamięć o bliskich, o miejscach, o którą dbano i którą pielęgnowano. Co zobaczą Państwo, przeglądając między innymi zachowane i udostępnione przez rozmówców wyjątkowe, ponad stuletnie zdjęcia rodzinne. Chociaż i palimpsest, i świadek oraz przenikanie pasują do tych opowieści znakomicie.
Miałam ogromne szczęście, przygotowując dla Państwa tę część Kamienic, że mogłam rozmawiać z osobami urodzonymi we Lwowie. Ich pamięć o mieście jest doskonała.
Lecz przede wszystkim to pamięć przekazywana w opowieściach. Rozmawiam o Lwowie z dziećmi lwowian oraz z ich wnukami.
Agata Saraczyńska, wychowywana przez prababcię i babcię, lwowianki, była po Lwowie „oprowadzana”. Panie opowiadały o mieście tak obrazowo, jakby wcale go nie opuszczały.
– Szłam w tych opowieściach do kościoła Bernardynów z kamienicy pradziadków. Spacerowałam Wałami. To wszystko istniało w mojej świadomości. A przecież mieszkałam we Wrocławiu – opowiada.
Lwowiacy we Wrocławiu wyjątkowo o tę pamięć dbali. Kosztem przywiązania do nowych ziem, na których przyszło im żyć.
Profesor Zdzisław Mach, socjolog i antropolog społeczny, wymienia sześć czynników, które mają wpływ na powodzenie migracji.
Są od siebie niezależne, czasem może wystarczyć spełnienie jednego albo dwóch, żeby migracja się powiodła, czasem wystarczy, że nie jest spełniony jeden, by zakończyła się źle. W przypadku przesiedleńców z Kresów żaden nie został spełniony[14].
Te czynniki to dobrowolność migracji, stosunek wysiedlanych do dawnej ziemi (ten był w przypadku Kresów wręcz nabożny), stosunek do nowych terenów, przepaść cywilizacyjna, warunki ustrojowe i trwałość osadnictwa.
Ludzie muszą czuć, że nowa ziemia jest im przyznana na zawsze. Tymczasem do lat siedemdziesiątych XX w. nie było pewności, że ziemie zachodnie zostaną przy Polsce. Ludzie byli straszeni Niemcami – rewanżystami od Adenauera i odwetowcami z Bonn. Władysław Gomułka używał tego języka, bo jakoś legitymizował władzę […]. Jak te ziemie mogli więc traktować ludzie, których rzucił na nie los?[15].
To właśnie lwowianie we Wrocławiu byli tymi, którzy najdłużej wierzyli w powrót do swoich przedwojennych domów.
– Kiedy w 1977 roku po śmierci dziadków likwidowaliśmy ich mieszkanie, odkryliśmy, że byli spakowani. Gdyby ogłoszono, że za chwilę odjedzie pociąg i można wrócić do Lwowa, po prostu pozbieraliby rzeczy i poszli na dworzec – opowiada w książce Joanna Trznadel.
Ale mimo że w książce przeczytają Państwo o tęsknocie, o której tak obawiał się opowiadać jeden z jej bohaterów, będzie to przede wszystkim opowieść o dwóch miastach i ich mieszkańcach.
Dziś
.Od momentu, gdy podjęłam decyzję o napisaniu o Lwowie i Wrocławiu, sytuacja na świecie, a szczególnie w naszej jego części, zmieniła się drastycznie i dramatycznie. Jesienią 2021 roku obiecywałam sobie szybką ponowną wizytę we Lwowie. Cztery miesiące później rozpoczęła się inwazja Rosji na Ukrainę.
Moi rozmówcy, szczególnie ci urodzeni we Lwowie, z przerażeniem obserwują sytuację za wschodnią granicą. Dzieci dawnych lwowian zaangażowali się w pomoc dla Ukraińców, którzy dziś schronienie znajdują we Wrocławiu.
Co dla mnie niezwykle ważne – to nie jest książka historyczna. Bardzo się starałam, by nie pojawiła się w niej ocena czy cień rozliczeń. Dzisiejsi mieszkańcy i przedwojenni lwowianie nie mieli wpływ na powojenne ustalenia granic.
Celem tej książki jest również pokazanie Państwu dzisiejszego Lwowa. Dlatego lwowskie kamienice moich rozmówców sfotografowały mieszkająca we Lwowie Ukrainka, Daria Hraivoronska oraz lwowianka Yuliia Korytska-Holub Chciałabym, byśmy mogli niebawem odwiedzić je w spokojnym, nienękanym wojną mieście. Wrocławskie domy – tradycyjnie już – uwiecznił fotograf Maciej Lulko.
Każdy rozdział rozpoczynam przedwojenną nazwą ulicy we Lwowie, przy której mieszkała rodzina rozmówcy, i powojenną nazwą ulicy wrocławskiej. Każdy tekst otwiera zdjęcie lwowskiej kamienicy, w środku zaś znajdą Państwo wrocławski dom.
I na koniec. Joseph Roth, austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia urodzony w Brodach, tak pisał o Lwowie po pobycie w tym mieście w 1924 roku:
To wielka zuchwałość opisywać miasta.
Miasta mają wiele twarzy, wiele nastrojów, tysiące kierunków, barwne cele, mroczne tajemnice, wesołe sekrety. Miasta wiele skrywają i wiele ujawniają, każde jest jednością, każde jest wielością, każde ma więcej czasu niż korespondent, niż człowiek, niż grupa, niż naród. Miasta przeżywają narody, którym zawdzięczają swoje istnienie, i języki, w których porozumiewali się budowniczowie. Narodziny, życie i śmierć miasta zależą od wielu praw, których nie sposób ująć w żaden schemat, które nie dopuszczają się jakichkolwiek reguł. To prawa wyjątku[16].
Słowa te po stu latach nie straciły na znaczeniu. Można by nimi opisać Lwów… i Wrocław. Dlatego do tych dwóch miast Państwa zapraszam.
Jest jeszcze postscriptum.
.Wrocław w opowieściach przedwojennych lwowian pojawia się kilkakrotnie. Prababcia Agaty Saraczyńskiej przez Wrocław, a właściwie Breslau, jechała do Francji. Miasto słynęło z interesujących zbiorów sztuki. Ojciec profesora Banasia jeszcze we Lwowie w trakcie wojny spotkał nieznajomego, który przepowiedział mu, że jeszcze będzie pracował we Wrocławiu. Anna Fastnacht-Stupnicka przed laty przeprowadzała wywiad z Adamem Wankem, z którego córkami ja rozmawiam w tej części książki. Powiedział jej, że żegnając się z bratem w 1939 roku we Lwowie, rzekł: „ Zobaczymy się po wojnie we Wrocławiu”.
Czy tak się stało? Dowiedzą się Państwo, czytając Kamienice. Opowieści lwowsko-wrocławskie.

Joanna Mielewczyk
Fragment ksiązki Kamienice. Opowieści lwowsko-wrocławskie, wyd. Oficyna Wydawnicza
Kamienice, 2023 r. [LINK]
[1] Jurij Andruchowycz, Leksykon miast intymnych, Wołowiec 2014, s. 246–247. [2] Lutz C. Kleveman, Lwów. Portret utraconego miasta, Kraków 2019, s. 38. [3] Witold Szolginia, Tamten Lwów. Życie miasta, Wrocław 1994, s. 14. [4] Tamże, s. 15. [5] Andrzej Szczerski, Lwów i mapa modernistycznej Europy Środkowo-Wschodniej, str.9., w Lwów: miasto architektura modernizm, pod redakcją Bohdana Cherkesa i Andrzeja Szczerskiego, Muzeum Architektury we Wroclawiu, Wrocław 2016 [6] Drugi powszechny spis ludności z dn. 9 XII 1931 roku. Mieszkania i gospodarstwa domowe. Ludność. Stosunki zawodowe: Miasto Lwów, Warszawa 1937. [7] Grzegorz Hryciuk, Polacy we Lwowie 1939–1944. Życie codzienne, Warszawa 2000. [8] Grzegorz Hryciuk, Przesiedlenia Polaków z Kresów Wschodnich II RP 1944–1946, [w:] Ziemie Zachodnie – historia i perspektywy, pod redakcją Wojciecha Kucharskiego i Grzegorza Straucholda, Wrocław 2011, s. 104. [9] Witold Wojdyło, Stanisław Grabski 1871–1949. Biografia polityczna, Warszawa 2004, s. 350–357. [10] Tamże, s. 105. [11] Pismo N. Chruszczowa do J. Stalina, 15.XI.1944, cyt. Za: Grzegorz Hryciuk, Przesiedlenia Polaków…, s. 106. [12] Irena Turnau, Studia nad strukturą ludnościową Wrocławia, Poznań 1960, s. 29. [13] Tamże, s. 45. [14] Zdzisław Mach, Repatriacje na ziemie zachodnie były klęską. Przesiedleńcy nie rozumieli nowej ziemi, rozm. Mirosław Maciorowski, https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,26330456,repatriacje-na-ziemie-zachodnie-byly-kleska-przesiedlency.html [dostęp: 20.09.2023]. [15] Tamże. [16] Cyt. za: Lutz C. Kleveman, dz. cyt.