Krzysztof NAWROCKI: Medycyna 3.0. Pacjent był i jest tylko "numerkiem". Jak to zmienić?

Medycyna 3.0.
Pacjent był i jest tylko "numerkiem". Jak to zmienić?

Photo of Krzysztof NAWROCKI

Krzysztof NAWROCKI

Lekarz pediatra, dyrektor medyczny  Małopolskiego Hospicjum dla dzieci. Pomysłodawca i inicjator budowy pierwszego w Polsce Centrum Opieki Wyręczającej dla przewlekle i nieuleczalnie chorych dzieci w Krakowie.

1.

Nie rozumiem, jak można „załatwić” pacjenta w trzy minuty, i nie rozumiałem tego, kiedy pracowałem w przychodni. Znam co najmniej kilkunastu lekarzy, którzy w ciągu dnia swej ordynacji przyjmują 60, a nawet 80 pacjentów. To jest paranoja.

2.

Coraz mniej lekarzy potrafi przyznać się do tego, że po prostu nie wie, co dolega pacjentowi. Mamy młodych lekarzy, wyposażonych w wiedzę, dysponujących całymi tabelami badań, którzy są przekonani, że w końcu dojdą do diagnozy. Moim zdaniem uczciwa relacja lekarz – pacjent polega na tym, że trzeba przyznać, że nieraz nie umiemy tego zrobić, bo lekarz to nie Pan Bóg.

3.

Młody lekarz, zamiast uczyć się rozmawiać z pacjentem, uczy się rozmawiać z komputerem. Przeraża mnie to, że rozpoczynający staż podyplomowy młodzi lekarze, wchodząc na oddział, widzą lekarzy i pielęgniarki nie zajmujących się pacjentami, tylko siedzących przy komputerach i „tłukących” całą dokumentację. Czas na pacjenta to minuta, a czas na papiery to dwadzieścia minut.

* * *

.W latach 80. ubiegłego wieku pracowałem w pogotowiu ratunkowym. Już wtedy widziałem, jaka była postawa pracowników, nazwijmy to, pierwszej bramki szpitalnej, kiedy przywoziłem do szpitala pacjentów wymagających zwykłej, ludzkiej życzliwości i ciepła. Już wtedy pacjent był „numerkiem”. Nie zapomnę słów: „No po cóż mi go przywiózł”. Dla mnie, młodego lekarza z karetki, to był szok. Pamiętam — przywiozłem wtedy starego człowieka, który miał duszność, owrzodzenia żylakowe i bynajmniej nie był w stanie zagrażającym jego życiu, ale wymagał odrobiny ciepła, zaopiekowania się nim. Trzeba było coś z nim zrobić, tym bardziej że mieszkał sam w jakiejś norze. Dla szpitala był kłopotem.

Teraz dominuje nastawienie: ratujemy życie. Ale nie zapominajmy, że między zdrowiem a ratowaniem życia jest ogromny obszar, gdzie człowiek potrzebuje normalnej, ludzkiej pomocy. My, lekarze, nie jesteśmy do tego przygotowani, ale nie jest do tego przygotowany także świat.

* * *

.Współczesna medycyna jest medycyną sukcesu. Dziś lekarze są nastawieni na sukces. Dlatego kiedy podjąłem decyzję o odejściu ze szpitala i podjęciu pracy w Małopolskim Hospicjum dla Dzieci, moi koledzy lekarze pukali się w czoło. Według nich zająłem się tym działem pediatrii, gdzie wiadomo, że już nie można pomóc. Nie mieściło im się w głowach, jak lekarz może się godzić w swoim sumieniu, że nie może pomóc w prowadzeniu nieuleczalnie chorego dziecka. Przecież lekarz ma leczyć, uzdrowić pacjenta. A ja wiem, że tego nie zrobię, bo nie jestem Panem Bogiem. Ale gdyby mi ktoś powiedział 11 lat temu, bo tyle funkcjonuje Małopolskie Hospicjum dla Dzieci, że zajmę się nieuleczalnie chorymi dziećmi, to pewnie patrzyłbym na tego człowieka tak samo, jak wtedy patrzono na mnie. Tylko że zawsze lubiłem pracować z ludźmi i kocham kontakt z drugim człowiekiem. Odkąd wszedłem w środowiska hospicyjne i zobaczyłem, że można inaczej funkcjonować w relacji lekarz – rodzic chorego dziecka, nie wyobrażam sobie innego miejsca pracy.

Dzisiaj w mediach mówi się tylko o tych metodach, które mogą wyleczyć, nie mówi się o tych kilku procentach pacjentów, którym nie da się pomóc. Jesteśmy wszyscy uśmiechnięci, bogaci, mamy jachty, samochody i wakacje pod palmami. A jeśli ktoś jest inny, to taką osobę się ukrywa. I tu pojawia się problem empatii, czyli umiejętności rozmowy z rodziną chorego dziecka przebywającego w hospicjum. W tym zakresie jest ogromny brak. Dzisiaj w medycynie takie słowa, jak życzliwość, ciepło, empatia — brzmią nieswojo i egzotycznie.

* * *

.W domowym hospicjum mam czas, by spokojnie porozmawiać z dzieckiem, potrzymać je za rękę, pielęgniarka może je wziąć na kolana i pobawić się z nim. To duży komfort. W hospicjum nie ma kolejki na korytarzu, można się pochylić i nad podopiecznym, i nad całą rodziną. Problem choroby dziecka dotyka przecież całej rodziny.

Kiedy po raz pierwszy wchodzę do domu nowego pacjenta, cała rodzina jest zazwyczaj wystraszona, rodzice ważą każde słowo. Staram się rozmawiać luźno i nawiązać kontakt na innych płaszczyznach, niż wszyscy tego oczekują. I nie ma większej uciechy, kiedy po dwóch, trzech tygodniach, gdy ponownie przyjeżdżam do tych domów, już jest inna atmosfera, wszyscy się śmieją, możemy sobie opowiedzieć dowcip, choć nic się nie zmieniło, bo przecież dziecko nadal jest chore.

* * *

.Zawód lekarza zawsze porównywałem do stanu duchowieństwa. Księża zajmują się tylko duszą, a lekarze tylko ciałem. Dla mnie szczęściem byłoby połączenie jednego z drugim i zawsze mnie to fascynowało. Bardzo cenię księży, którzy zostali lekarzami, bo potrafią podchodzić do pacjenta inaczej. A z drugiej strony ludzie i tak bardzo się zwierzają lekarzom. Często wiemy więcej niż ich najbliżsi: kto kogo zdradza, kto z kim sypia, kto kogo bije i kto komu pożyczył pieniądze albo jak sąsiad jest zazdrosny. Ale właśnie wiedząc więcej, z hospicjum do domów naszych pacjentów nie przyjeżdżamy z wizytą, lecz jak w odwiedziny.

Nie rozumiem, jak można „załatwić” pacjenta w trzy minuty, i nie rozumiałem tego, kiedy pracowałem w przychodni. Znam co najmniej kilkunastu lekarzy, którzy w ciągu dnia swej ordynacji przyjmują 60, a nawet 80 pacjentów. To jest paranoja. A wygląda to tak, że kiedy wchodzi dziecko, to ma astmę, a jak wchodzi dorosły, to ma nerwicę, a druk L-4 wypiszą w recepcji… i następny pacjent.

* * *

.Dzieci są wspaniałymi obserwatorami, bezwzględnymi sędziami i nie znoszą oszustwa. W relacjach z nimi muszę być i jestem bardzo szczery. Gdybym powiedział, że badanie nie będzie bolało, a byłoby inaczej, byłby to koniec relacji z dzieckiem. Ono chce znać prawdę i nawet jeśli pobieranie krwi boli, to krzyczy w niebogłosy, ale podczas zabiegu rączki nie ruszy. Jeśli dziecko zostało choć raz oszukane, to później nikomu już nie zaufa. Współpraca z chorym dzieckiem kończy się, gdy proponuje się mu rzeczy nierealne, bo ono to wie. Wtedy przestaje mówić o objawach, dzielić się swoimi problemami. Umowy zawarte z dzieckiem trzeba realizować, nie można zawieść jego nadziei, a największą nagrodą będzie wyzwolenie się od towarzystwa białych fartuchów. Chore dziecko potrzebuje przede wszystkim czuć, że dookoła ma przyjaznych ludzi, że problem, z którym się boryka, interesuje wszystkich, że wszyscy chcą się nad tym problemem pochylić.

* * *

.Wśród lekarzy popularny jest taki żarcik: „Pokaż mi swój PESEL, a powiem ci, na co chorujesz”. Od trzydziestu lat jestem lekarzem i wiem, co mówię. Dawniej, kiedy pacjent był po sześćdziesiątce, chorował na choroby związane najogólniej ze starością. Jeśli pacjentem była kobieta w przedziale wiekowym 40 – 60 lat, najczęściej miała zaburzenia nerwicowe i choroby układu krążenia, a u dzieci zazwyczaj diagnozowano zaburzenia układu pokarmowego, zapalenie płuc czy infekcje grypopodobne. I tak wrzucało się wszystko do jednego worka.

Dzisiaj jest nieco inaczej, bo każde dziecko ma alergię, a u dorosłych modne jest rozpoznanie „zespół zmęczenia”. Gdy lekarz nie ma czasu pomyśleć, to takie rzeczy właśnie rozpoznaje, a potem czas weryfikuje, że najczęściej to rozpoznanie było błędne.

* * *

.Problem współczesnej medycyny polega na tym, że coraz mniej lekarzy potrafi przyznać się do tego, że po prostu nie wie, co dolega pacjentowi. Coraz więcej młodych lekarzy, wyposażonych w wiedzę, dysponujących całymi tabelami badań, jest przekonanych, że dojdą do diagnozy. Moim zdaniem relacja lekarz – pacjent polega na tym, że trzeba przyznać, że nieraz nie umiemy tego zrobić, bo lekarz to nie Pan Bóg. Powinno się wspólnie zastanowić, co robić dalej, a nie wypisywać kolejne skierowania na morfologie, rezonanse, tomografie i wkładać rurę w każdy możliwy otwór w ciele pacjenta, bo może coś znajdziemy. Mam na myśli pierwszy kontakt z pacjentem, na poziomie podstawowym — to jest 99 procent relacji lekarz – pacjent. Szczerość i odwaga wobec pacjenta przychodzą z czasem. Lekarz z kilkunastoletnim doświadczeniem nie boi się, bo jak mówi przysłowie — im dalej w las, tym więcej drzew.

Na całym świecie, tak jak i u nas, stworzono tak zwane jednorodne grupy pacjentów. Chodzi o to, że jeśli pacjent ma schorzenia ABCD, to płaci tylko za jedno z tych schorzeń, nawet jeśliby miał i A, i B, i C, i D. Filozofią utrzymania oddziału jest jego zbilansowanie finansowe, więc wśród tych czterech trzeba znaleźć takie schorzenie, które jest najlepiej płatne. W związku z tym młody lekarz zamiast uczyć się komunikacji, musi być biegły w liczeniu i szukaniu wycen. Jeśli pacjent przychodzi do szpitala ze złamaną nogą i w tym czasie „łapie” zapalenie płuc, to płatnik nie zapłaci za zapalenie płuc, być może droższe niż złamana noga — skoro pacjent leży na ortopedii, to płatnik musi zapłacić tylko za leczenie nogi. To są niuanse współczesnej buchalterii medycznej, która zabiera 90% czasu lekarzy. W Polsce nie ma odpowiednich zasad finansowania. W USA jest personel wykształcony w tym kierunku, by szukać źródeł finansowania pacjenta. Płacą oczywiście firmy ubezpieczeniowe, ale właśnie po to są zatrudniani pracownicy sprawdzający, gdzie jeszcze w tych firmach można znaleźć pieniądze na leczenie przysłowiowego Johna. Tymczasem w naszym kraju wszystko to spoczywa na barkach lekarza. Dlatego lekarz pracujący 8 godzin dziennie aż 6 przeznacza na wpisywanie dokumentacji do komputera, bo trzeba to zrobić. Sekretarka medyczna jest u nas raczej egzotycznym stanowiskiem pracy, wypisy chorych ze szpitala nadal sporządzają lekarze.

* * *

.U mnie w hospicjum pacjent nie jest „numerkiem”. Może dlatego mamy komfort, bo mamy czas. Nasi mali pacjenci nie są u nas przez tydzień, lecz po kilkanaście miesięcy, więc nie mamy naglących sytuacji. Jeżdżąc do domów naszych pacjentów, zaprzyjaźniamy się z ich rodzinami. Mamy czas, by usiąść, porozmawiać nie tylko o chorobach. Zwykle mało rozmawiamy o chorobach dziecka, a więcej o tym, że np. brat dostał pracę, a mama jest dzisiaj niewyspana…

Centrum Opieki Wyręczającej w Krakowie to dziś opieka nad 42 rodzinami. Widzimy, czego im brakuje. Widzimy też, że bez rozmowy, bez zwyczajnej wydawałoby się rozmowy, a więc bez dobrej komunikacji między pracownikami służby zdrowia a pacjentami niewiele dziś można zrobić.

Krzysztof Nawrocki
oprac. Magdalena Wadowska

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 1 października 2016