Nie ma „ideologii LGBT”. Jest liberalizm
W późnym kapitalizmie tożsamość etniczna czy seksualna stały się kapitałem. Jeśli współcześnie widzimy, że postęp jest ważniejszy od tradycji, to nie dzieje się tak z uwagi na machinacje marksistów ani wystąpienia garstki aktywistów LGBT. To dlatego, że żyjemy w demokracji liberalnej – pisze Marcin GIEŁZAK
Nie istnieje żadna „ideologia LGBT”, bo pod tym mianem nigdy nie zaistniała żadna całościowa wizja zastanego świata i postulowanego porządku, którą następnie dałoby się uszczegółowić na poziomie doktryn określających pożądany ustrój państwa, system gospodarczy, politykę kulturalną, społeczną czy zagraniczną. Przedstawiciele tej społeczności mogą być monarchistami albo republikanami, liberałami albo socjalistami, zwolennikami bądź przeciwnikami zbrojnej interwencji NATO w Syrii.
Nawet gdybyśmy skupili się wyłącznie na tzw. aktywistach LGBT i tym, jak wyobrażają sobie oni relacje mniejszości seksualnych z resztą społeczeństwa, dostrzeżemy, że istnieje tam znaczna różnorodność poglądów i postaw. Jedni opowiedzą się za małżeństwami jednopłciowymi, inni zadowolą się związkami partnerskimi, a jeszcze inni potępią wszelkie tego rodzaju propozycje, uznając je za sprzeczne z samą istotą homoseksualności. Nietrudno będzie też znaleźć lesbijkę, która wcale nie uważa, że płeć biologiczna nie istnieje.
W toku ostatnich dni dało się zauważyć, że nawet wśród tych uczestników wojny kulturowej, którzy nigdy nie tracą bezkrytycznego zapału do pracy, powstało wrażenie, że omówione powyżej terminologiczne nieścisłości szkodzą ich sprawie. Ogłoszono zatem, że prawdziwym wrogiem jest neomarksizm, względnie neokomunizm, którego LGBT jest ledwie awangardą.
W zasadzie można byłoby ten argument obalić jednym zdaniem i powiedzieć, że człowiek, który nie popiera zniesienia własności prywatnej nie jest komunistą, a osoba, która nie kieruje się w swych dociekaniach materializmem historycznym nie może być marksistą. Różni ich bowiem w zasadzie wszystko: od przekonania o istnieniu płci biologicznej po ocenę użyteczności analizy klasowej.
Zamiast spisywać rozbudowany protokół rozbieżności, powiedzmy zatem skrótowo, że genderyści mówią „płeć”, marksiści – „płać”.
Przyjmuję, że te rozważania mogą się wydawać nazbyt hermetyczne. Sięgam zatem do przykładów, które podsuwa samo życie. Czy rzeczników tezy o skrajnie lewicowym, a nawet zgoła sowieckim pochodzeniu postulatów, które wysuwa społeczność LGBT, nie zastanawia fakt, że zostały one poparte m.in. przez brytyjską rodzinę królewską, amerykańską armię, norweski Kościół luterański oraz niemal wszystkie międzynarodowe korporacje, które widnieją na liście Fortune 500? Równocześnie trudno nie zauważyć, że zwalczają je państwa postkomunistyczne, od Rosji po Kambodżę, oraz w mniejszym stopniu, neokomunistyczne, na czele z Wenezuelą.
Nazwijmy więc rzeczy po imieniu. To nie komunizm obserwujemy, ale liberalną demokrację.
Jeśli istnieje w naszych czasach coś takiego, jak ideologia panująca, to bezsprzecznie jest nią liberalizm. Jego kluczowym założeniem jest abdykacja polityki, wygaszenie sporów o to, czym jest dobre życie, społeczeństwo, państwo, i przeniesienie pytań o sens wyłącznie w sferę życia prywatnego. Celem gry staje się przestrzeganie reguł gry, bo gra sama w sobie celu nie ma.
Dobrze obrazuje to pierwsze przykazanie liberalizmu, zgodnie z którym tolerować należy wszystko oprócz nietolerancji. W sercu liberalnego ładu jest więc pustka, którą – jak się okazuje – wypełnić może jedynie rynek. W chwili, gdy przeniesiemy spór na obszar liberalizm contra republikanizm, wszystko staje się jasne. Rozważmy problem, od którego wszystko się zaczęło: małżeństwo.
Powinniśmy – moim zdaniem – zwrócić uwagę nie na postulat związków partnerskich, ale choćby na kondycję małżeństw jak najbardziej heteroseksualnych. Co trzecie z nich kończy się rozwodem. Co piąte dziecko wychowuje samotna matka. Rokrocznie badania socjologiczne wykazują, że ponad połowa małżonków przyznaje się do zdrady. Wreszcie presja na kobiety, aby przedkładały karierę nad macierzyństwo, nie jest wynikiem ich pogłębionych studiów nad dorobkiem szkoły frankfurckiej, ale uogólnionej presji społecznej. To nie geje, ale „biali, heteroseksualni mężczyźni (i kobiety)” są sprawcami kryzysu małżeństwa i tradycyjnej rodziny. To jest efekt powtarzania, że nie ma czegoś takiego, jak społeczeństwo, są tylko jednostki, które powinny podążać za swoimi pragnieniami.
Gdzie panuje liberalizm, tam rozwód i aborcja stają się sakramentami – jako dwie źrenice wolności jednostki.
Powyższe powinno przejmować krytyków liberalnej teorii i praktyki znacznie bardziej niż to, że kilka procent ludności, uzyskawszy symboliczne i prawne uznanie swojego statusu przez resztę społeczeństwa, opuści getto subkultury gejowskiej.
Nie ma też powodu, aby liberalizm wchodził w spór z ludźmi, którzy utrzymują, że istnieją 54 płcie, albo z tymi, którzy oczekują, że ludzie będą się do nich zwracać, używając zaimków, które sami wymyślą. Jest to przejaw kreatywnej destrukcji, która jest przedmiotem liberalnego kultu.
Zatomizowane, wykorzenione, samotne jednostki, które same siebie wymyślają, korzystając ze wzorców dostarczanych przez popkulturę i marketing; lepszych konsumentów się nie znajdzie. Jest to swego rodzaju demonstracja nieskończonej plastyczności osobnej i wsobnej jednostki. Każda indywidualna preferencja, każdy egocentryczny kaprys wytwarzają popyt, a zatem nie mogą być lekceważone.
Biznes nie ma „szczerych” przekonań; ma jednak badania rynku. Pokolenie, które teraz wchodzi w dorosłość, głosuje portfelami, udziela poparcia, robiąc zakupy, angażuje się, klikając „lubię to”. Ich identyfikacja z korporacyjnymi znakami towarowymi i uosabianymi przez nie „wartościami” staje się silniejsza niż poczucie przynależności do narodu czy religii. Pojmuje to nawet jeden z brytyjskich gigantów zbrojeniowych, który został pewien czas temu oficjalnym sponsorem Parady Równości w Londynie, choć jest dostawcą broni dla Arabii Saudyjskiej, reżimu, który homoseksualizm karze śmiercią. Dla nich ten wydatek to koszt uzyskania przychodu.
W późnym kapitalizmie tożsamość etniczna czy seksualna stały się kapitałem. Korporacje mogą na jeden dzień pomalować swoje logo na tęczowo albo rzucić grosz na fundację walczącą o prawa osób queer. Wpływa to pozytywnie na sprzedaż i percepcję marki, zwłaszcza wśród millennialsów, którzy niebawem będą stanowić większość konsumentów.
Równocześnie jednak taka polityka w żaden sposób nie zagraża interesom zamożnych i wpływowych, którzy teraz mogą opowiadać o tym, jak silnie są zaangażowani w walkę o „społeczną sprawiedliwość”, podczas gdy na ich fortuny pracują dzieci w niewolniczych warunkach gdzieś w południowo-wschodniej Azji. Każdy znawca public relations wie, że ludzie łatwiej godzą się z naruszeniami porządku realnego aniżeli symbolicznego.
Ideologia – ta, która prawdziwie panuje – nie jest tym, co ludzie krzyczą na wiecach. Ona jest jak powietrze, którym oddychamy. Sprowadzanie ideologii do „fałszywej świadomości” jest zupełnym niezrozumieniem jej istoty. Jeśli współcześnie widzimy, że jednostkowe prawa zdominowały dyskusję o wspólnocie politycznej, że postęp jest ważniejszy od tradycji, to nie dzieje się tak z uwagi na machinacje marksistów ani wystąpienia garstki aktywistów LGBT, ale dlatego, że żyjemy w demokracji liberalnej albo już neoliberalnej. Znamienne, że uznawany za sztandarowego „neomarksistę” Michel Foucault drwił z walki klas i krytyki ekonomii politycznej, z komunizmem zerwał jeszcze w latach 50., zaczytywał się za to w pismach Friedricha von Hayeka, w nich widząc pewniejszą zapowiedź końca zastanych wartości i instytucji.
.Konserwatyści mają słuszną intuicję, gdy mówią, że liberalizm może nie przeżyć własnego zwycięstwa. Uczynił on nas, prawda, bardziej wolnymi, ale jednocześnie, zupełnie zagubionymi. Prawica łudzi się jednak, jeśli wierzy, że poszła w bój przeciw staremu, pokonanemu Marksowi. Tak naprawdę przyszło jej walczyć z nowoczesnym światem oraz całym symbolicznym ładem, który o nim stanowi.
Marcin Giełzak