Z Polski Ludowej do Wolnej Europy
Matka nigdy nie chwaliła się swoim bohaterskim czynem. I nigdy nie przyszłoby jej do głowy, by upomnieć się gdzieś o wyróżnienie, nie mówiąc o Yad Vashem. Ale gdyby w imieniu wszystkich takich jak ona – cichych, skromnych i „sprawiedliwych” – ktoś posadził w Jerozolimie drzewa, zapewne rósłby już tam gęsty las – pisze Marek WALICKI
Wrzesień 1939 – Miedzeszyn
.Moje chłopięce wakacje spędzałem też w Magdalence pod Warszawą, w letnim domu należącym do starszej siostry mojej matki, cioci Maryli, i jej męża, Zygmunta Beera, albo w Miedzeszynie koło Falenicy, gdzie niewielką willę miała ciotka Truszkowska. I właśnie w Miedzeszynie zastała mnie wojna. Rodzice oraz ciotka zostali odcięci w oblężonej Warszawie, a ja z moim dwuletnim bratem i Elżbietką, naszą niańką, pozostaliśmy sami. Od pierwszych dni wrześniowych słyszałem z oddali stłumione huki eksplodujących bomb i pocisków artyleryjskich, granatników i karabinów maszynowych, widziałem eskadry samolotów lecące w kierunku Warszawy, lecz nie mogłem rozpoznać ich oznakowania. Zalęknieni przenieśliśmy się do piwnicy. Przez jedyne znajdujące się tam okienko nie przecisnąłby się dorosły mężczyzna. Drzwi wejściowe instynktownie zablokowaliśmy meblami: ciężkim dębowym stołem i szafą. Nie mieliśmy prawie żadnej żywności – trochę mąki, z której robiło się zacierki, oraz worek sucharów. Jedzenie zacierek odbywało się specjalną techniką: w policzku gromadziłem kilkadziesiąt, a potem, jedną po drugiej, powolutku przeżuwałem i połykałem. Ten spowolniony proces jedzenia skuteczniej zaspokajał głód.
Najgorzej było z małym, płaczącym Rysiem, który potrzebował mleka. Wiedziałem, że nasi stosunkowo bliscy sąsiedzi mieli krowę, wychodziłem więc z metalowym kubkiem lub butelką przez piwniczne okienko, docierałem do tych dobrych sąsiadów, a oni dawali mi mleko za darmo. Proponowali nawet, abyśmy się do nich przenieśli, ale postanowiliśmy z Elżbietką, że pozostaniemy u siebie. Wyprawy po mleko trwały już około dwóch tygodni, aż któregoś wieczoru usłyszeliśmy tuż koło naszego domu głosy polskich żołnierzy i przeraźliwy turkot karabinu maszynowego. Strzelanina trwała prawie całą noc, słyszałem nawet tętent galopujących koni, aż wreszcie, nad ranem, wszystko ucichło. Wyczołgałem się przez to małe okienko do ogródka i pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, był karabin maszynowy porzucony pod ścianą naszego domu. Siatka ogrodzenia została porozcinana w kilku miejscach, tu i ówdzie leżały porozrzucane nabojnice. Jakby z czyjegoś podszeptu, postanowiłem zaciągnąć ten karabin i inne „militaria” w pole, z dala od domu. I chyba dobrze zrobiłem – kilka godzin później zobaczyłem pierwszych uzbrojonych Niemców idących wzdłuż toru elektrycznej kolejki dojazdowej, a potem rozchodzących się na boki. Wydawali mi się wielkoludami. Teraz już wszystko można było sobie dopowiedzieć.
25 września, w dniu drugich urodzin mego braciszka, poszliśmy do Falenicy po chleb. Wokół oblężonej przez wygłodniałych Polaków piekarni stali uzbrojeni żołnierze niemieccy i pilnowali porządku. Po kilku godzinach czekania w ogonku zdobyliśmy pierwszy od niemal miesiąca bochenek świeżego chleba. Pachniał wspaniale, był jeszcze ciepły. Ten „rarytas” ledwo starczył na dwa dni, a potem znowu się o niego modliliśmy.
Rodzice wciąż po nas nie przyjeżdżali. Do głowy cisnęły się najgorsze myśli. Jak się później dowiedziałem, nawet po ustaniu walk nie mogli znaleźć nikogo, kto wybrałby się z nimi w tak ryzykowną podróż, tym bardziej że mosty na Wiśle były uszkodzone. Jednak wreszcie moja mama przedostała się jakoś na Pragę i tam wynajęła furmankę, którą dotarła do nas, do Miedzeszyna. Cóż to była za radość! Tylko mój wystraszony braciszek – którego często trzymałem na rękach czy na kolanach – nie rozpoznał naszej mamy i garnął się z płaczem do mnie, a nie do matki, która ze łzami w oczach wyciągała ku niemu ręce. Trudno się było dziwić. Miał zaledwie dwa lata.
Załadowaliśmy na furmankę najbardziej potrzebne rzeczy i ruszyliśmy do Warszawy. Przejechaliśmy szczęśliwie przez most na Wiśle, po czym ukazał nam się widok zbombardowanych i ostrzelanych domów. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Tak zaczęło się życie w okupowanej stolicy.
Niemcy
.Najbardziej brakowało mi Łazienek, do których z Chocimskiej miałem tak blisko… Hitlerowcy zamknęli je i na bramach zawisły napisy: Nur fur Deutsche. Zmieniła się też aleja Szucha, widoczna z okien naszego mieszkania. Nie lubiłem tam chodzić nawet z moją młodą, bardzo miłą opiekunką Ireną, niewątpliwie zaangażowaną w podziemie i zapewne wykorzystującą nasze spacery w celach rozpoznawczych… To była groźna ulica. Kiedy mijałem gestapowców, mój wzrok padał, mimo woli, na ich czapki z „trupimi czaszkami”. Nie miałem wątpliwości, że są to bardzo źli ludzie, panowie życia i śmierci. Starałem się nie prowokować ich wzrokiem, choć byłem blondynem o niebieskich oczach, co podczas okupacji hitlerowskiej dawało w pewnym sensie „taryfę ulgową”.
Z naszej wielkiej, nowoczesnej kamienicy zaczęto wysiedlać Polaków. Na ich miejsce wprowadzali się Niemcy, przeważnie gestapowcy urzędujący w alei Szucha. Raz po raz ubywało kogoś ze znajomych, a cała dzielnica stawała się „niemiecka”; trzeba było na wszystko bardzo uważać. Fakt, że byliśmy jedną z nielicznych polskich rodzin, których aż do powstania nie wysiedlono, tłumaczyliśmy sobie specjalnymi „względami” dozorcy, Aleksandra Schultza.
W 1939 roku służył w Wojsku Polskim i bronił Warszawy, ale już w 1940 podpisał volkslistę i został gestapowskim szoferem. Gdy Schultz był na wojnie po stronie polskiej, moi rodzice udzielali znaczącej pomocy jego żonie – ciężarnej, już z jednym małym dzieckiem. Ich stróżówka sąsiadowała z naszym mieszkaniem na parterze. Widocznie żona musiała mu przypominać o tej pomocy, skoro jakimś sposobem nie znaleźliśmy się na liście mieszkańców do wysiedlenia. Schultzowa uratowała też, jeszcze przed powstaniem, jednego z akowców, który po akcji przy placu Unii Lubelskiej uciekał Chocimską w stronę Zakładu Higieny Psychicznej i bazaru, przez który można było przedostać się na Puławską. Gdy ten młody człowiek przebiegał koło naszej bramki, stojący na schodkach w spodniach gestapowca Schultz wyciągnął nagle pistolet i wycelował w stronę Polaka. W tejże jednak chwili Schultzowa krzyknęła: „Olek, czyś ty oszalał!”. Walnęła go prosto „w papę”… i to w mojej obecności. Skutek był natychmiastowy – Schultz wsunął pistolet do kabury i zniknął w swoim mieszkaniu. A młody akowiec, ostrzeliwany przez goniących go żołnierzy niemieckich, dobiegł szczęśliwie do bazaru, gdzie przepadł jak kamień w wodę.
Na podwórku od strony ulicy Chocimskiej bawiłem się w dalszym ciągu z przedwojennymi kolegami, z których kilku starszych zaczęło jednak wkrótce chodzić w mundurkach Deutsches Jungvolk, będącego niemal dosłownie „przedszkolem” Hitlerjugend. Były to dzieci volksdeutschów. Jednemu z nich oplułem mundur, na co on poskarżył się swemu ojcu, a ten poszedł do mojego i mu pogroził. Ojciec zachował zimną krew i spokojnie coś odpowiedział, przyjmując ostrzeżenie, ale gdy zostaliśmy sami, dosłownie trząsł się, krzycząc: „Nie będziesz narażać całej rodziny na wywiezienie do obozu!”. Dostałem wtedy lanie. Były to groźne lata.
Do zaprzestania zabawy z przedwojennymi kolegami, noszącymi teraz hitlerowskie mundurki, przekonali mnie ostatecznie dwaj dużo starsi koledzy, bracia Schoenowie, którzy mieszkali na drugim piętrze drugiej klatki schodowej. Któregoś dnia zawołali mnie do siebie, do mieszkania i powiedzieli surowo, że spuszczą mi manto, jeśli dalej będę bawić się z tymi volksdeutschami. Schoenowie byli już wówczas młodymi konspiratorami. To ostrzeżenie wziąłem sobie do serca i od tej pory bawiłem się już wyłącznie z Polakami, których rodzice się nie ześwinili. Dużo później, gdy byłem już poza Warszawą, dowiedziałem się, że jeden z Schoenów zginął w akcji tuż przed powstaniem, a drugi został zamordowany w czasie powstania wraz z matką, której bronił przed gwałcącym ją Kałmukiem. W mieszkaniu Schoenów znaleziono podobno trzy ciała. Matki, jej syna i Kałmuka z wbitym w serce nożem harcerskim… Nigdy nie zapomnę tych niemieckich nazwisk: Schoen – polski patriota, i Schultz – ohydny zdrajca. Mieszkali w tym samym budynku, zaledwie kilka kroków od siebie.
Byłem jeszcze zbyt młody, by działać w konspiracji, ale wraz z innymi kolegami uprawialiśmy już na własną rękę mały sabotaż, wypisując na murach różne patriotyczne hasła, znaki Polski Walczącej, oraz wybijając Niemcom szyby w mieszkaniach, z których wysiedlili Polaków. W tym ostatnim celu wchodziliśmy na płaski dach naszego sześciopiętrowego budynku. Dach zasłany był najlepszą „amunicją”, jaką można sobie wyobrazić, gdy ma się za broń procę – grubym żwirem. Niemal każdy strzał oddany zza murku otaczającego dach był celny. Zdarzało się, że jakiś Niemiec, któremu wybiliśmy okno w mieszkaniu po drugiej stronie Klonowej, wychodził na balkonik i uważnie rozglądał się dookoła. Po dłuższej chwili odwracał się i znikał w mieszkaniu, a wówczas zazwyczaj leciała kolejna szyba. Gdy te „incydenty” zaczęły się powtarzać, urządzono na nas obławę, którą kierował sam Schultz. Budynek miał jednak aż trzy klatki schodowe, kończące się tym samym dachem i jakoś udało się nam uciec. Od tej pory przestaliśmy jednak wybijać szyby i narażać rodzinę na niebezpieczeństwo.
Domownicy
.W roku 1940 było u nas, w mieszkaniu na Chocimskiej, dość tłoczno. Ojciec przygarnął żonę swego przyjaciela Olka – Marię Czarkowską‐Ihnatowicz z sześciorgiem dzieci. Ich mieszkanie w alei Szucha zarekwirowali hitlerowcy. Po klęsce wrześniowej Olek, czyli major Aleksander Ihnatowicz, inżynier kolejnictwa, przedostał się przez Rumunię do Anglii i tam szkolił m. in. cichociemnych. Olek był majorem 1 Pułku Ułanów. Pamiętam jego rogatywkę z białym otokiem. Był mistrzem w szybkim strzelaniu z pistoletu do kilku porozstawianych w różnych odległościach tarcz i jednym z tych polskich oficerów, których ominął Katyń.
Wraz z gabinetami dentystycznymi rodziców mieliśmy na Chocimskiej aż dziesięć pokoi, jednak pobyt w tym mieszkaniu dwunastu osób stawał się coraz bardziej uciążliwy, przede wszystkim dla mojej matki, która już wówczas była naszą główną żywicielką. Ja natomiast byłem o tyle zadowolony, że najstarszym z szóstki dzieci Ihnatowiczów był mój rówieśnik Zbyszek, dobry kolega do zabawy. Spędzili u nas kilka miesięcy, ale później przenieśli się do znalezionego gdzieś w Warszawie innego mieszkania.
W tym czasie rodzice przyjmowali jeszcze pacjentów. Ojciec był prezesem Izby Lekarsko‐Dentystycznej i musiał mieć z tej racji jakiś kontakt z władzami okupacyjnymi. Wiem tyle, że tak jak i matka, otrzymywał przydział spirytusu dentystycznego, po który zgłaszał się do nas od czasu do czasu mój przyrodni brat Michał. Mieszkał wtedy ze swym synem Andrzejem przy tej samej co my ulicy Chocimskiej, pod numerem 25 m. 9. Nieraz przychodził do ojca po godzinie policyjnej, chwalił się, że gości właśnie skoczków z Londynu i potrzebuje alkoholu. Ojciec dawał mu wówczas butelczynę, a może i dwie, i błagał, by się nie pokazywał o tej porze… Ciągle powtarzał, że boi się o rodzinę, że nie można się narażać, ale jednocześnie miał sporo odwagi cywilnej i w momentach krytycznych umiał zachować zimną krew.
Gdy w mieszkaniu Michała biesiadowali „skoczkowie” lub odbywały się zebrania konspiracyjne, on wysyłał Andrzeja pod opiekę dziadka, czyli mojego ojca. Andrzej, zaniedbywany przez własnych rodziców, w zasadzie wychowywał się u nas. Mimo że nie był wysportowany i nie umiał się tak bawić, jak inni chłopcy w jego wieku, to jednak zawsze dobrze nam się rozmawiało i był mi wówczas dużo bliższy niż Rysiek – jedyny rodzony, ale pięć lat młodszy ode mnie brat. Z czasem mieliśmy nawet wspólne interesy. Zbieraliśmy na przykład okazałe ślimaki winniczki i sprzedawaliśmy je do sklepu. Nie wiedzieliśmy wówczas, że trafiają one na stoły największych smakoszy… Mieliśmy też niewielkie, zbite z deszczułek skrzynki, które własnoręcznie opatrzyliśmy napisem „na czarną godzinę”. Odkładaliśmy do nich tzw. suchy prowiant, głównie puszki portugalskich sardynek, orzechy oraz pestki dyni i słonecznika. Andrzej miał też u siebie w domu terrarium, pierwsze, jakie w życiu oglądałem. Było w nim kilka żabek i zaskrońców. Potem miał żółwia, jednego z tych, jakimi Niemcy zarzucili polski rynek po zdobyciu Grecji. Sprzedawano też podobno mięso małpie w puszkach, ale nikt z nas nie odważył się go kupić i spróbować. Wystarczała nam jedzona czasami konina… Mówiono, że mięso małpy smakuje słodkawo.
Któregoś dnia, chyba w pierwszej połowie 1943 roku, matka przyprowadziła do domu nieco starszego ode mnie chłopca i powiedziała: „To jest Zbyszek, jest sierotą i przez pewien czas będzie mieszkać z nami”. Ucieszyłem się, że będę miał znów nowego kolegę. Ale ten Zbyszek (przedstawiony jako Mokracki) o kędzierzawych włosach, mimo swych trzynastu lat, nie garnął się zbytnio do zabawy. Był jakiś smutny. Często stał zadumany przed oknami wychodzącymi na plac Unii Lubelskiej i patrzył, co się dzieje na zewnątrz. Lecz z nieba nie spadała wówczas manna. Zdarzało się natomiast, że leciały czarne, zwęglone papiery. Setki, tysiące – wielkie i małe. Przyklejały się czasem do mokrych od deszczu szyb. I nawet można było odczytać jakieś słowo czy zdanie, jeśli nie było pisane po hebrajsku…
Zbyszek nie chciał się bawić, szczególnie na podwórku, właściwie nie wychodził z domu. Po pewnym czasie nagle zniknął, a matka powiedziała, że trafił do salezjanów. Dopiero podczas powstania warszawskiego powiedziała mi całą prawdę. Przyznała, że narażając na śmierć całą rodzinę, przechowywała pod nosem gestapo młodego Żyda. Po wojnie nie odnaleźliśmy się ze Zbyszkiem. A matka nigdy nie chwaliła się tym bohaterskim czynem. I nigdy nie przyszłoby jej do głowy, by upomnieć się gdzieś o wyróżnienie, nie mówiąc o Yad Vashem. Ale gdyby w imieniu wszystkich takich jak ona – cichych, skromnych i „sprawiedliwych” – ktoś posadził w Jerozolimie drzewa, zapewne rósłby już tam gęsty las.
Kolonie RGO w Otwocku
.W 1941 roku matka Andrzeja, pracująca w Radzie Głównej Opiekuńczej, socjalistka i doktor psychologii, Anna Chmielewska, namówiła moją matkę, by wysłać mnie na kolonie dla chłopców, na których przebywał już Andrzej. Przekonana, że otwockie powietrze lepsze jest od warszawskiego, a kontakt z proletariackimi dziećmi będzie cenny, zgotowała nam najgorsze wakacje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nagle, w środku lata, znalazłem się „za drutami”, wśród chłopców z proletariackich domów Ochoty, Powiśla i Pragi, wulgarnych, agresywnych, dręczących i podtapiających nas w czasie kąpieli w Świdrze. Andrzej cierpiał bardziej niż ja. Byłem wysportowany i nawet wygrałem jakiś konkurs wspinania się po naoliwionym słupie, co tym chłopakom zaimponowało. Jedzenie było tak paskudne i wszystko mi się tam tak nie podobało, że postanowiłem uciec. Wysoki płot z drutem kolczastym i dość duża odległość od Warszawy bynajmniej mnie nie przerażały. Poważne niebezpieczeństwo zagrażało z innej strony: w pobliżu kolonii znajdowało się getto, z którego uciekali Żydzi, a Niemcy urządzali na nich polowania po laskach i zagajnikach, przez które i ja musiałem przejść, by dostać się do toru dojazdowej kolejki elektrycznej – drogi prowadzącej prosto do Warszawy.
Było mi jednak tak źle, tak bardzo tęskniłem za domem, że postanowiłem zaryzykować. Nie zdawałem sobie w pełni sprawy, jak wielkie było to ryzyko, którego Andrzej – jak sam przyznał w swojej biografii – bał się podjąć.
Raniutko wdrapałem się na płot, prześlizgnąłem pomiędzy drutami kolczastymi – bez koszulki, którą wcisnąłem do kieszeni, by nie zaczepić nią o kolce – i już byłem po drugiej stronie. Biegłem dość długo wśród krzewów i wikliny, potem przez sosnowe zagajniki, aż dotarłem do torów kolejowych. W południe byłem tak głodny, że jadłem żołędzie opadłe z przydrożnych dębów. Wystarczyły, bym o własnych siłach dobrnął na Chocimską. Matka nie chciała wierzyć własnym oczom, gdy mnie zobaczyła. Kiedy opowiedziałem jej o swoich przeżyciach, popłakała się i obiecała, że już nigdy w życiu nie wyśle mnie do Otwocka.
Marek Walicki
Fragment książki: Z Polski Ludowej do Wolnej Europy, wyd. Ossolineum, 2023 [LINK]