Zróbmy sobie nowy internet
Trzeba by zrobić nowy internet, u którego fundamentu będzie postawa użytkowników. To główny oręż. Nie netykieta, nie kultura użytkowników, nie dane. Wola ludzi. Choć w czasie rozwoju sztucznej inteligencji, robotyki i transhumanizmu może to brzmieć jak herezja, potrzebne jest budowanie ściślejszych relacji między użytkownikami, bez cyfrowych pośredników, platform społecznościowych. Potrzebny jest model komunikacji oparty na peer-to-peer, w którym wszystkie hosty są równe, mają te same uprawnienia – pisze Michał KŁOSOWSKI
.Każdego dnia do sieci trafiają setki tysięcy godzin nagrań pornografii i przemocy. Czy takiego internetu chcemy? Nie. Czy taki miał być według jego twórców? Nie. Czy stać nas na inny? Tak. Choć będzie to wymagać ofiary od każdego z nas, użytkowników. Możliwe, że będziemy musieli zrzec się fragmentów sieciowej wolności, by pomóc uregulować internet; możliwe, że przez to ten sam internet nie będzie dostępny w każdej części świata; możliwe, że tak jak kiedyś przewidywaliśmy wojny o wodę, teraz musimy przewidywać wojny o internet. Bo dziś do gry wchodzą kolejne podmioty, od tych zajmujących się dezinformacją, przez korporacje, często komunikacyjnie silniejsze niż niejedno państwo narodowe, aż po instytucje tegoż państwa, które inwigiluje za pomocą sieci na coraz większą skalę. Warto jednak o internet walczyć, bo to wciąż narzędzie, które może uczynić świat lepszym. Choć podobno tracąc część wolności jako jednostki, zyskamy więcej jako wspólnota użytkowników. Tak przynajmniej mówią samozwańczy internetowi guru.
Cyfrowa rewolucja zmienia zasady gry, relacje międzyludzkie i międzypaństwowe, sytuację zdrowotną czy nawet kulturę określonych społeczności. Przyzwyczailiśmy się do tego, że sieć to miejsce, w którym znaleźć można wszystko – od krzeseł do ogrodu po wirtualną walutę. Poza konsumpcyjną otoczką dziś to miejsce spotkań, ale też inwigilacji, masowego pozyskiwania danych, miejsce niebezpieczne, zwłaszcza dla dzieci – w samym 2017 roku polscy internauci ponad 15 tysięcy razy alarmowali o potencjalnie niebezpiecznych treściach. O ilu nie informowali, ilu nie byli świadomi? Możemy tylko zgadywać. Co dzieje się z danymi zwykłych użytkowników, kiedy coraz częściej słyszymy o wypływaniu danych urzędników państwowych czy nadużywaniu kompetencji państw i instytucji inwigilujących na masową skalę? Już minęły czasy, kiedy sieć służyła do dzielenia się wiedzą, kiedy była narzędziem dostępnym nielicznym. Internet przejęli radykałowie, stał się koniem trojańskim cywilizacji. W wyniku tej ewolucji powstała też „głęboka sieć”, media społecznościowe, godziny nagrań kotów na YouTube itp. Skolonizowaliśmy internet w bardzo ludzki sposób – przenosząc tam cząstkę nas samych, żądzę władzy, kontroli i zysku.
Wkrótce minie trzydzieści lat od momentu, w którym powstała pierwsza strona internetowa. Sieć dawno osiągnęła dojrzałość, po okresie młodzieńczego buntu i formowania wchodzi w przyśpieszony kryzys wieku średniego. Internet jest dziś trochę jak Nowy Świat sto lat po kolonizacji przez białego człowieka – okręty ze złotem wciąż płyną z podbitych krajów do metropolii, ich logistyką zajmują się kolejne kompanie o wielkim kapitale, kolejni pionierzy zapełniają kolejne białe plamy na mapie, a zasiedlający teren bezbronni mieszkańcy patrzą na to bezradnie, popadając w kolejne choroby przywiezione przez kolonizatorów, mutujące, napotkawszy atrakcyjny grunt. Nad ich głowami dobijane są kolejne targi, kolejne traktaty dzielą cyfrowe terytorium, walka postępuje, a my czekamy na cyfrowy traktat z Tordesillas. Toczy się walka o sieć – jej kształt i przyszłość. Trwa przeciąganie liny między gigantami technologicznymi a rządami, w którym użytkownicy często pozostawieni są sami sobie, bez podmiotowości. Z tych zmagań wyłania się jakiś nowy ład, nowy porządek. Tubylcy, bierni i bezradni – to my.
Po początkowym zachłyśnięciu się wolnością i nieskrępowaną możliwością wypowiedzi, czasem „internetu dla ludzi”, kiedy pozostawiony sobie jakoś się rozwijał, dziś mamy do czynienia z „internetem poza ludem”. Z jednej strony przechodzimy przez okres perturbacji związanych z chęcią regulowania, a czasami przeregulowania, po dostrzeżeniu kolonialnego grzechu i z oporem wobec tego, a z drugiej z chęcią zmaksymalizowania zysku, a zarazem z obawą o możliwość wykorzystania sieci przeciw samym użytkownikom. W końcu internet to biznes i „cyfrowe kajdanki” dla wszystkich – widać to zwłaszcza dziś, kiedy państwa i instytucje oddały ten strategiczny zasób komunikacyjny na pastwę rynku czy różnorakich samozwańczych guru rodem z Instagramu. Każdy z siedzących przy cyfrowym stole tej gry dostrzega już jednak, że obecnego stanu nie da się obronić. Jeśli sami użytkownicy się nie zmobilizują, na zawsze pozostaną przedmiotem tej gry, bez wpływu na świat cyfrowy. Warto podjąć walkę o podmiotowość. Problemem jest jednak brak narzędzi i nierównowaga środków. Wszystkie karty już rozdano. Trzeba więc wywrócić stolik i zmienić zasady gry. Czas wypowiedzieć wojnę o internet.
Taka walka toczyć się będzie na kilku frontach. Mimo że sieć jest globalna, to większa część infrastruktury zarządzającej zlokalizowana jest na terenie Stanów Zjednoczonych. Podobnie główne firmy internetowe mają swoje siedziby właśnie tam, w Ameryce płacą też podatki, do nich także należą kable na dnie oceanów. Może się więc okazać, że walka o sieć będzie wypowiedzeniem sieciowego Pax Americana i próbą poszukiwania innych sprzymierzeńców. Chiny ze swoim 5G to tylko wierzchołek góry lodowej, wspomnieć też trzeba o rosyjskiej potędze w sianiu dezinformacji. Jedna z chińskich firm przecież już dominuje na globalnym rynku urządzeń dostarczających sieć. Jednak wizja globalnej sieci zorganizowanej na wzór chiński powinna przerażać jeszcze bardziej, bo poza dysponowaniem centrami zarządzania danymi to też wykorzystanie tych danych do inwigilacji na niespotykaną skalę, co będzie po prostu codziennością. Ktoś zapyta: a co to za różnica, czy podsłuchują jedni, czy drudzy? Wybór między tymi dwoma światami to jak wybór między dżumą a cholerą. Różnica polega na tym, że na jedną chorobę mamy szczepionkę, a na drugą nie. Amerykańskie przywództwo jest lepsze, bo jest znane.
Czeka nas – użytkowników – jednak walka ze wszystkimi. Walka o zasoby, bo fizyczną infrastrukturę internetu – kable i urządzenia – produkują nieliczni. Światłowody, które oplotły nasz świat, dostarczają ponad 95 proc. globalnego internetu. Najważniejsze będzie jednak nie to, z kim przyjdzie walczyć, ale to, kto będzie dyktować zasady, czy uda się wywrócić stolik i stworzyć zupełnie nowe reguły gry. To możliwe. Zacząć trzeba jednak od zupełnie innej strony.
Konieczna jest przebudowa architektury sieci. Aby to zrobić – poza kwestią techniczną – niezbędna jest odbudowa trzech najważniejszych aspektów internetu: zaufania, wiedzy i własności. Zaufania wobec tych, którzy internet dostarczają, ale przede wszystkim zaufania wobec tych, którzy internet tworzą, zaufania między samymi użytkownikami. Niezbędna jest także odbudowa wiedzy jako kluczowego elementu odpowiedzi na pytanie, po co jest sieć. I dalej: dla kogo jest sieć? Po kolonizacji czas na ucywilizowanie, które nie nastąpi bez redefinicji, nowego podziału cyfrowego terytorium. Giganci sieci, nowe mocarstwa kolonialne, muszą zrzec się władzy. Stać się to może tylko wraz z globalną rebelią, w wyniku której stracą źródła przychodu: dane użytkowników. Konieczna jest więc odpowiedź na ontologiczne pytanie: czym jest internet? Do czego służy? Czy możliwe jest rozbicie monopoli gigantów poprzez masowy bojkot użytkowników? Tak. Czy będziemy w stanie stworzyć taki system, w którym nie wykluczając nikogo, uda się doprowadzić do samoregulacji jego kształtu i poziomu? Możliwe.
Trzeba by zrobić nowy internet, którego fundamentem będzie postawa użytkowników. To główny oręż. Nie netykieta, nie kultura użytkowników, nie dane. Wola internetu ludzi. Choć w czasie rozwoju sztucznej inteligencji, robotyki i transhumanizmu może to brzmieć jak herezja, potrzebne jest budowanie ściślejszych relacji między użytkownikami, bez cyfrowych pośredników, platform społecznościowych. Potrzebny jest model komunikacji oparty na peer-to-peer, w którym wszystkie hosty są równe, mają te same uprawnienia. Rodzaj utopijnej, cyfrowej demokracji. Poza wszystkim bowiem sieć to w końcu ludzie, nie tylko serwery, sprzęt i technologia – narzędzie umożliwiające komunikację, budowanie relacji i dzielenie się. Postawmy nacisk nie na dane, które można spieniężyć czy wykorzystać, ale na emocje i uczucia dzielone przez użytkowników. Taka autoregulacja dokonana przez samych użytkowników byłaby stanem idealnym.
.Obawiam się tylko, że dziś nie jest jeszcze możliwa. Wygodnie nam w końcu w miejscu, w którym jesteśmy. Mimo że czasem nieładnie pachnie i możliwości ruchu mamy coraz mniej. W naszym hamaku nam dobrze, a walkę pozostawić możemy innym. Zaczniemy krzyczeć dopiero wtedy, gdy przyjdą i po nas. Oby nie było za późno.
Michał Kłosowski