

Jak sprawić, aby 2017 nie był rokiem emocji, agresji i totalnej demagogii?
Żeby napisać o 2017 roku, muszę cofnąć się o krok. Jest 9 listopada 2016 roku, dzień po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA. Waszyngton wygląda jak po wybuchu. W metrze cisza, nikt nie rozmawia, uciekające spojrzenia. Restauracje puste, ludzie unikają kontaktu. W wielu instytucjach słychać płacz, dosłownie płacz tych, którym świat się zawalił. Tak wyglądała środa po wtorku.
Nie chodziło tylko o to, że zdarzyło się coś nieprawdopodobnego, przeciw czemu głosowało 93 proc. wyborców w Dystrykcie Kolumbii. Problem dystansu dzielącego stolicę od interioru nie jest przecież specyficznie waszyngtoński. Dotyczy dziś wszystkich metropolii.
Prawdziwa przyczyna smutku tkwiła gdzie indziej. Najbardziej dojmujące było poczucie klęski idei i wizji — tworzonych przez ośrodki polityczne, media, think tanki, lobbystów. Ten układ zamknięty miał prawo wierzyć w nienaruszalność pewnych zasad. Jak to, że Ameryka jako kraj wyjątkowy ma wyjątkowe zadania i wyjątkową odpowiedzialność. Musi być obecna w świecie, by wspierać demokrację, bronić sojuszników, walczyć z terrorem — bo tak dba także o własne interesy. Łączą ją naturalne i nierozerwalne więzi transatlantyckie z Europą, jej kolebką i praźródłem, której pomogła zakończyć dwie światowe wojny. Promuje układy cywilizujące handel międzynarodowy, jest gotowa bronić słabszych w NATO, utrzymuje przewagę gospodarczą i wojskową nad niedemokratycznymi mocarstwami. Znamy ten przekaz — byliśmy jego beneficjentami.
To wszystko zostaje nagle odrzucone. Setki opracowań i raportów, tysiące analiz w wielkich telewizjach i najbardziej renomowanych gazetach, miliony komentatorskich roboczogodzin zostały obrócone wniwecz. Wygrywa facet, który neguje cały system wartości. Wygrywa właśnie dlatego, że neguje, podważa, odrzuca. Czy to jest koniec świata? Amerykanie nie byliby sobą, gdyby po pierwszym szoku się nie otrząsnęli i nie uznali, że porażka to też wielkie wyzwanie i szansa: trzeba wziąć się do roboty. I pod tym względem Ameryka jest wyjątkowa.
Ale Trump dopiero zaczyna, musi się wykazać. Pisałem już tutaj, że trzeba dać mu szansę [LINK]. Jego pierwszych decyzji, na razie personalnych, można nie lubić, ale trudno uznać je za wywrotowe. Sam Trump nadal szokuje, gdy na przykład ogłasza za pośrednictwem Twittera, że zerwie rządowe kontrakty warte miliardy (słynne „cancel order”). Ale, powtórzę, to jeszcze nie jest prawdziwa prezydentura. W świecie realnym po 20 stycznia 2017 roku Trump zderzy się z prawdziwymi wyzwaniami. Jak skutecznie zwalczyć ISIS? Jak mądrze wspierać Izrael, by nie zantagonizować ostatnich arabskich sojuszników? I co począć z Iranem? Czy lepiej bratać się z Rosją przeciw Pekinowi za cenę oddania Moskwie wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej? Czy może jednak znaleźć trudne porozumienie z Chinami, uznając na bazie doświadczeń, że Putin złamie wszystkie układy i oszuka. Gra o najwyższą stawkę, o światowy pokój.
To, czego w skali globalnej najbardziej obawiam się w 2017 roku, to właśnie dalszy wzrost emocji, agresji i totalnej demagogii. Temperatura relacji publicznych w wielu miejscach zbliża się do punktu wrzenia. Populiści i ich media „zbroją się” na wybory. Fake news podbijają świat, sprawiają, że już zupełnie nie wiadomo, czego się trzymać. W samej Ameryce na 20 stycznia 2017 r. szykowane są wielkie protesty, opór wobec nowej prezydentury nie maleje. Trump w kampanii chwalił Secret Service, ale w przeszłości nawet najlepsi agenci nie zapewnili bezpieczeństwa swojemu prezydentowi. Czy czeka nas powtórka?
Czy w 2017 roku Polska uczyni krok na drodze do realizacji przepowiedni George’a Friedmana z książki „Następne 100 lat”? Czy rzeczywiście jesteśmy przyszłą potęgą Europy? Chciałbym wierzyć, ale wolę pozostać realistą.
Wchodzimy w nowy rok skrajnie, boleśnie podzieleni i skłóceni — i przez to realnie słabsi. Nasi wrogowie zewnętrzni są zachwyceni tym, co dzieje się nad Wisłą. W dodatku nie ma nas kto skleić.
.Amerykę, Amerykanów wiążą wartości, umiejętność budowania razem, ponad głębokimi podziałami. Prezydenta można „nie trawić”, ale jego wybór jest demokratycznie uświęcony. My umiemy podważyć każdy wybór. Nie mamy już autorytetów intelektualnych, do których moglibyśmy się odwołać. Takiej roli nie pełni też, z własnej woli, Kościół. Co i kto nas połączy? W ostatnich latach taką siłę miały tylko narodowe traumy, odejście Jana Pawła II, Smoleńsk. Czy tym razem obejdzie się bez kolejnego nieszczęścia, byśmy mogli coś zrobić razem dla dobra przyszłych pokoleń?
Geopolitycznie Polska jest zbyt duża i zajmuje obszar zbyt strategiczny, by ją zlekceważyć. Ale jest zbyt mała, by obroniła się sama. Musimy szukać rozsądnych sojuszy. Nie możemy obrażać się na wszystkich sąsiadów, na wielkie stolice. Powinniśmy budować pozycję regionalną od Bałtyku po Morze Czarne — ale nie przez narzucanie naszej woli mniejszym, lecz przez świecenie przykładem i sukcesem.
Główną miarą naszego sukcesu będzie rozwój gospodarczy, oparty nie na centralistycznych planach rządowych, ale na naszych największych atutach, w tym zwłaszcza dynamizmie, kreatywności i przedsiębiorczości ludzi. Państwo powinno ją wykorzystywać, wzmacniać, wspomagać.
O naszym sukcesie zdecyduje jakość naszej edukacji, od przedszkoli po uczelnie. I jakość służby publicznej, zarządców państwa, państwowej części gospodarki, naszej dyplomacji. Wreszcie, w tych napiętych czasach o naszej sile będzie decydować system obrony i zmodernizowana armia, gotowa sprostać wyzwaniom starć cyfrowych i hybrydowych. Sami odpowiedzmy sobie na pytanie, jak wiele nas dzieli od realizacji tych zadań.
.Rok 2017 będzie udany tylko wtedy, gdy na tych strategicznych polach pojawi się realna zmiana na lepsze. W innym przypadku George Friedman będzie musiał napisać wersję 2.0, uwzględniającą niezwykłą polską siłę samozniszczenia.
Michał Kobosko