Nathaniel GARSTECKA: Zagrożona wolność słowa

Zagrożona wolność słowa

Photo of Nathaniel GARSTECKA

Nathaniel GARSTECKA

Redaktor „Wszystko co Najważniejsze". Francuz urodzony w Paryżu, z polsko-żydowskimi korzeniami. Pasjonuje się historią i kulturą Polski, Francji i narodu żydowskiego. W nowym tygodniku "Gazeta na Niedzielę" prowadzi cotygodniową kronikę. Mieszka w Warszawie.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

W związku z debatami wokół „ingerencji” Elona Muska w europejską politykę za pośrednictwem jego portalu społecznościowego Twitter/X oraz z dążeniem władz Brukseli do większej kontroli nad opiniami można śmiało powiedzieć, że wolności słowa, która niegdyś była uważana za oczywistą, ponownie jest zagrożona – pisze Nathaniel GARSTECKA

.Wszyscy wielcy myśliciele demokracji i liberalizmu opowiadali się za wolnością słowa. Baruch Spinoza, XVII-wieczny holenderski filozof, pisał: „Każdy może z pełną swobodą wyrażać swoje zdanie, sądzić, a w konsekwencji także mówić, pod warunkiem, że nie wykracza poza zwykłą mowę”. Pierre-Augustin de Beaumarchais w swojej słynnej sztuce Wesele Figara napisał: „Bez swobody krytyki nie ma zaszczytnej pochwały, (…) jedynie mali ludzie lękają się małych pisemek”. XIX-wieczny ekonomista John Stuart Mill: „Państwo, które czyni ludzi małymi i posłusznymi narzędziami w swoich rękach, nawet w imię dobrej woli, odkryje, że z małymi ludźmi nie można osiągnąć nic wielkiego”. Wreszcie Hannah Arendt napisała: „Totalitarne formy dominacji nie zadowalają się kładzeniem kresu wolności słowa, ale z zasady dążą do unicestwienia spontaniczności człowieka we wszystkich dziedzinach”.

Jednak nikt z nich ani żaden przedstawiciel klasycznej szkoły liberalnej (w szczególności Szkot Adam Smith oraz Francuzi Bastiat i Constant) nie uważał, że wolność ta powinna być całkowita i nieograniczona. Dla Milla obelgi i wyzwiska nie powinny mieć miejsca w debacie ideowej. Spinoza uważał, że granicą wolności słowa jest ochrona bezpieczeństwa społeczeństwa i jedności państwa. Nie można zatem bronić nawoływania do buntu lub przemocy. Arendt z kolei twierdziła, że wolność nie może istnieć bez indywidualnej odpowiedzialności. Każdy z nas ponosi moralną odpowiedzialność, którą musimy cierpliwie budować poprzez refleksję i umiejętność zdystansowania się od panującego zgiełku.

Argument, że zasady ustanowione sto czy dwieście lat temu nie mogą być stosowane w XXI wieku, jest tylko częściowo prawdziwy. Trzeba przyznać, że w czasach Spinozy czy Beaumarchais’go nie istniały sieci społecznościowe. Ale przemoc i tyrania istniały. Jeśli Spinoza chciał, aby wolność słowa była „tak szeroka, jak to tylko możliwe”, to dlatego, że postrzegał ją jako narzędzie do ograniczania napięć społecznych, które były wszechobecne w XVII-wiecznej Europie, szczególnie w kontekście wojen religijnych między katolikami i protestantami, które krwawo wstrząsnęły kontynentem. Mill pisał zaledwie kilka dekad po wojnach napoleońskich i w czasie rewolucji narodowych. Dla niego wolność słowa była narzędziem innowacji i kreatywności, które mogły przyczynić się do wielkich odkryć i postępu myśli. Z kolei Hannah Arendt wypowiadała się w kontekście potępienia wielkich reżimów totalitarnych XX wieku i popełnionych przez nie masowych zbrodni i ludobójstw. Wolność jest pierwszym bastionem przeciwko tyranii, ponieważ to właśnie wolność dyktatorzy starają się ograniczyć w pierwszej kolejności. Co się zmienia w XXI wieku? Jak wspomniano powyżej, jest to rozszerzenie narzędzi mowy na całą ludzkość. Każdy, kto ma komputer lub smartfon, może publikować swoje opinie i udostępniać je całemu światu. Wyrażanie opinii nie jest już ograniczone do piśmiennej i intelektualnej elity, co ma dobre i złe strony.

.Złe, ponieważ ujawniają się wszystkie wady człowieka, wszystkie jego podstawowe instynkty: przemoc, agresja, nienawiść. Nie ma sensu zaprzeczać: jesteśmy niedoskonałymi stworzeniami. I być może nie jest to nic złego. Ważne jest, aby to podkreślić, ponieważ niektóre z naszych elit chciałyby przekształcić rasę ludzką według własnego uznania, zgodnie z postępową ideologią, która narodziła się w umysłach utopistów w XVI wieku, zyskała na znaczeniu dzięki rewolucji francuskiej i została podana w nowoczesnej formie przez Karola Marksa. Piękno naszej egzystencji polega właśnie na tym, że jest ona nieprzewidywalna i przypadkowa. W tym właśnie świadomość naszej skończoności i tragedii pozwala nam delektować się życiem i starać się uczynić je tak interesującym, jak to tylko możliwe. Losowość jest również tym, co czyni nas wszystkich wyjątkowymi i niezastąpionymi w przeciwieństwie do sloganów powszechnych w świecie korporacji. Wszyscy jesteśmy różni, a różnorodność to zaleta. Lewicowi ideolodzy chcieliby nas tej różnorodności pozbawić. Chcieliby, abyśmy wszyscy byli identyczni, myśleli tak samo, głosowali w ten sam sposób, pozbyli się naszych korzeni i tożsamości i stopili się w etnicznie mieszany i kulturowo znormalizowany „tygiel”.

Aby to osiągnąć, należy oczywiście ograniczyć swobody. Wolność jest tym, co pozwala nam być innymi. To ona daje nam możliwość odróżnienia się od innych. Jest także, a nawet przede wszystkim podstawą demokracji. Jeśli wszyscy myślimy tak samo, jaki jest sens debaty publicznej, a nawet wybierania naszych przedstawicieli politycznych? Demokracja to „władza ludu, przez lud, dla ludu”. Jean-Jacques Rousseau ustalił, że ludzie powinni być prawowitym źródłem władzy. To właśnie na tym twierdzeniu oparliśmy nasze nowoczesne systemy polityczne.

Co więc stało się w Rumunii? Trybunał Konstytucyjny po prostu unieważnił wybory prezydenckie, w których w pierwszej turze zwyciężył niespodziewany kandydat. Trybunał Konstytucyjny składa się z członków, którzy nie są wybierani bezpośrednio, ale są mianowani przez Senat, Izbę Deputowanych i prezydenta. Jaki jest powód tej decyzji? Oficjalnie chodzi o podejrzenie o manipulację wyborami za pośrednictwem platformy społecznościowej TikTok, gdzie rzekomo miała miejsce „agresywna promocja” na rzecz Călina Georgescu.

Postawmy sprawę jasno. Media społecznościowe nie mają ani prymatu, ani monopolu na manipulację i ingerencję jakiegokolwiek rodzaju. Każdy, kto interesuje się mediami, jest świadomy różnych skandali. Bliskie powiązania między polityką a mediami są udowodnione i udokumentowane. Dziennikarze z pewnością podlegają zasadom etycznym, ale w rzeczywistości są one dalekie od stosowania. Sieci społecznościowe zostały oskarżone o wykorzystywanie algorytmów do promowania określonego obozu politycznego. Tymczasem wiadomości zamieszczane na portalach społecznościowych przez centrolewicowego premiera Polski Donalda Tuska generują więcej polubień niż te zamieszczane przez konserwatywnego Mateusza Morawieckiego, gdy zajmował to samo stanowisko. Jest to oczywiście tylko jeden z wielu przykładów, ale ilustruje on pluralizm, który faktycznie panuje w sferze wirtualnej.

Skoro mówimy o pluralizmie – to który dyrektor tradycyjnych mediów mógłby z ręką na sercu przysiąc, że wszystkie opinie prezentowane w jego gazecie lub w jego kanale telewizyjnym są traktowane z taką samą troską? Kto mógłby przysiąc na swój honor, że nigdy nie starał się promować jednego obozu politycznego ze szkodą dla innego? Przestańmy udawać, że nie rozumiemy. Jeśli Elon Musk ingeruje w politykę europejską, a to właśnie robi, to na czym polega działalność George’a Sorosa, jeśli nie na ingerowaniu najpierw w gospodarkę suwerennego państwa, w tym przypadku Wielkiej Brytanii, a następnie w sprawy publiczne naszych krajów, poprzez finansowanie organizacji, instytucji i mediów w jawnym celu (za pośrednictwem jego Fundacji Społeczeństwa Otwartego) wpływania na opinię publiczną? Jeśli uznamy, że ma do tego prawo i nic mu w tym nie przeszkadza, to Elon Musk powinien być upoważniony do przeprowadzenia wywiadu z liderem niemieckiej AfD i wyemitowania go na swojej platformie cyfrowej. Tym bardziej że Elon Musk działa w sposób otwarty, ogłaszając swoje zamiary z wyprzedzeniem. Niczego nie ukrywa. Dzięki temu ludzie są świadomi jego działań.

.Postępowcy działają znacznie bardziej skrycie, infiltrując ośrodki władzy i kłamiąc na temat swoich prawdziwych planów. Z drugiej strony, jeśli zaakceptujemy bez mrugnięcia okiem, że Arabia Saudyjska finansuje u nas meczety, że Komisja Europejska zawiesza nasze dotacje, że Władimir Putin szantażuje nas gazem (szantaż ten trwał dwadzieścia lat i nikomu nie przeszkadzał, dopóki Rosja nie zdecydowała się wystawić nas na próbę), że Katar i Chiny „kultywują przyjaźń” z wysokimi rangą europejskimi politykami, to nie mamy prawa obrażać się na to, co robi amerykański miliarder południowoafrykańskiego pochodzenia.

Sieci społecznościowe są również krytykowane za szerzenie kłamstw i „mowy nienawiści”. Definicja mowy nienawiści budzi uzasadnione obawy. Kto decyduje o tym, czy dana opinia jest dopuszczalna w debacie publicznej lub czy dana informacja jest prawdziwa? Progresywistyczni aktywiści? Upolitycznieni sędziowie? Komisja technokratów powołana przez władzę? Jeśli jutro stwierdzenie „mężczyzna to mężczyzna, a kobieta to kobieta” zostanie uznane za „podżeganie do nienawiści”, to czy przestanę myśleć w taki sposób? Nie, i bez wątpienia nabrałbym niechęci do tych, którzy zabroniliby mi wypowiadać te słowa. To właśnie dzieje się w skali globalnej: zaufanie do polityków spada z roku na rok, podobnie jak zaufanie do wymiaru sprawiedliwości i dziennikarzy. Nasze elity, zamknięte w przyprawiającym o mdłości wewnętrznym kręgu, praktykują ideologiczne pokrewieństwo, które może wywołać jedynie wrogie reakcje żywego organizmu, czyli obywateli i społeczeństwa jako całości.

Pomyślmy teraz o tych obywatelach. W końcu mają prawo do głosowania, a zatem prawo do wybierania przywódców swojego kraju. Są zatem panami własnego losu.

Jeśli uważamy, że nie są niczym więcej niż nieświadomymi i nieodpowiedzialnymi dziećmi, którym wszystko trzeba wytłumaczyć, którym trzeba powiedzieć, co jest prawdą, a co fałszem; którym trzeba powiedzieć, co jest ingerencją, a co nie; co jest manipulacją, a co nie; które trzeba zaprowadzić jak stado do urn wyborczych i dopilnować, by zagłosowały jak trzeba, to zapytajmy: Jaki jest sens wolności? Jaki jest sens praw człowieka? Jaki jest sens demokracji? W takim razie wróćmy do cenzusu wyborczego, w którym głosować mogła tylko garstka uprzywilejowanych osób. Albo wprowadźmy testy kulturowe lub testy IQ. Jeśli obywatele mają moc wybierania ludzi, którzy będą mieli przycisk nuklearny na wyciągnięcie ręki, i jeśli uważamy, że ich osąd jest wystarczająco rozumny, gdy doprowadzają Joe Bidena, Donalda Tuska, Emmanuela Macrona lub Keira Starmera do władzy, to powinniśmy rozważyć to samo, jeśli zdecydują się wybrać Donalda Trumpa, Giorgię Meloni lub Viktora Orbána.

.Nie powinniśmy też wierzyć, że polityczna kampania reklamowa na TikToku będzie miała decydujący wpływ na decyzje wyborców. Czy naprawdę sądzimy, że pewnego pięknego dnia rumuński wyborca rzucił okiem na kilkusekundowy filmik na TikToku i w tym momencie ukształtowała się jego opinia? Bo wcześniej nie wiedział, co myśleć i na kogo głosować? Jeśli tak, to co z francuskim wyborcą, któremu przez 30 lat media wmawiały, że Front Narodowy (obecnie Zjednoczenie Narodowe) jest reinkarnacją NSDAP? A czyniono to pod płaszczykiem „etyki” i „deontologii dziennikarskiej” – w gazetach, które ogłosiły dzień żałoby po śmierci Stalina, które promowały pedofilię w latach 70., które ukrywały skandale zdrowotne i tuszowały wzrost liczby przestępstw popełnianych przez imigrantów lub potomków imigrantów. To absolutnie niedorzeczne.

W świecie genetyki krąży teoria, że traumatyczne doświadczenia są przekazywane kolejnym pokoleniom i stają się częścią naszego DNA. Ci, których przodkowie doświadczyli dyskryminacji (tej prawdziwej), prześladowań, wojen i ludobójstwa, często są pasjonatami wolności. Niewątpliwie tak jest w moim przypadku. Będąc z pochodzenia Żydem i Polakiem oraz dorastając ze świadomością, że duża część mojej rodziny została zamordowana podczas Zagłady, zaczynam rozumieć, dlaczego jestem podejrzliwy wobec każdej nowej cegiełki dodawanej do gmachu etatyzmu, centralizmu, kontroli i ograniczania wolności. Dzisiejsza Europa to oczywiście nie Korea Północna, Rosja czy Iran. Tak powiedzą miękcy centryści. Ale to też nie powód, by wszystko puszczać płazem. Musimy być bezkompromisowi w naszej obronie każdego cala wolności, nawet jeśli oznacza to zapłacenie ceny.

Tak, wolność ma swoją cenę. Cenę, która czasami jest bardzo wysoka. 7 stycznia 2015 r. dwóch islamistów włamało się do redakcji tygodnika satyrycznego „Charlie Hebdo” i zamordowało kilkunastu dziennikarzy. Wśród nich byli rysownicy Cabu, Charb, Tignous, Honoré i Wolinski. Oskarżano ich o opublikowanie karykatur Mahometa, co jest zabronione przez islam i uważane za „podżeganie do nienawiści” przez wielu muzułmanów. Islamizm wypowiedział tego dnia wojnę jednej z naszych najbardziej podstawowych wolności, wolności słowa. To zaskakujące (lub nie tak zaskakujące, jeśli się nad tym porządnie zastanowić), że progresywistyczni aktywiści i islamscy terroryści pracują ramię w ramię, aby nas zakneblować. Jaka jest różnica między „islamofobią”, „transfobią” czy „otyłofobią”? Wszystkie można zaklasyfikować jako „nienawiść”, co uzasadniałoby zakazanie ich „nosicielom” dostępu do sieci społecznościowych lub zwolnienie ich z pracy. Tego właśnie chcą niektórzy brukselscy urzędnicy i działacze antydyskryminacyjni. To, co islamiści robią z użyciem kałasznikowów (z powodzeniem, ponieważ nikt nie odważył się ponownie opublikować karykatur Mahometa), nasze postępowe elity chcą zrobić z prawem: zakazać ludziom wyrażania siebie. Pożądany efekt jest ten sam, choć środki inne.

Karykaturzyści z „Charlie Hebdo” zapłacili najwyższą cenę w walce o wolność – wolność krytykowania, szokowania, a nawet ranienia. Niektórzy ludzie nie zrozumieli, że karykatury Mahometa nie miały na celu zranienia, ale skłonienie ludzi do myślenia o religijnym obskurantyzmie, zwłaszcza muzułmańskim. Podobnie postępowcy nie chcą zrozumieć, że krytyka lobby homoseksualistów (znanego jako LGBT), zjawiska transseksualizmu czy masowej imigracji arabsko-muzułmańskiej nie jest złośliwą i tanią nienawiścią do jednostek, ale refleksją nad dyktaturą mniejszości (o której mówi nawet „Charlie Hebdo”), która narzuca swoją „postępowość” wbrew najbardziej elementarnemu zdrowemu rozsądkowi.

Szacunek dla pamięci tych, którzy stracili życie w obronie wolności słowa, wymaga od nas, abyśmy nie poddawali się tym, którzy chcą nam ją odebrać. Miejmy świadomość, że postępują oni etapami, za każdym razem przywołując argumenty, które mogą wydawać się słuszne: nienawiść, „fake newsy”, manipulacje, „trolle”. To prawda, powtórzmy to, że wszystko to istnieje w sieciach społecznościowych, ale także w tradycyjnych mediach. Wezwania do nienawiści i manipulacji wymierzone w Donalda Trumpa były rozpowszechniane przez największe amerykańskie gazety, a 45. i 47. prezydent Stanów Zjednoczonych stał się w związku z tym celem zamachu. Powtórzmy również, że nawoływania do przemocy i morderstw, a także nękanie muszą być zwalczane, a policja i wymiar sprawiedliwości muszą wykonywać swoją pracę, nawet jeśli oznacza to zwiększenie ich zasobów.

Pytanie, które każdy z nas musi sobie zadać, dotyczy wspomnianej wyżej ceny wolności. Czy jesteśmy dziś gotowi zaakceptować to, że na drogach będą ginąć ludzie, jeśli ma to zapobiec temu, że pewnego dnia nie będziemy mogli swobodnie się poruszać? Czy jesteśmy skłonni zaakceptować bycie ranionym przez obraźliwe komentarze, jeśli ma to sprawić, że żadne państwo ani organizacja nigdy nie zabroni nam swobodnie myśleć? Ci, którzy mówią „nie”, są gotowi, świadomie lub nie, zaakceptować nadejście orwellowskiego społeczeństwa, w którym wszyscy będziemy kontrolowani i monitorowani od urodzenia do śmierci przez centralne państwo o złych intencjach.

.Postęp techniczny i demokratyzacja narzędzi komunikacji stanowią poważne wyzwanie intelektualne dla naszej cywilizacji. Łatwą i wygodną reakcją jest cenzurowanie, blokowanie i zakazywanie. Inną łatwą reakcją jest nie myśleć w ogóle i pozwolić, by wszystko działo się bezwarunkowo. Najtrudniejszą reakcją, a jednak niezbędną, jest poszukiwanie kompromisu – skuteczne wykrywanie nawoływań do morderstwa i nękania, edukowanie ludzi w zakresie korzystania z mediów, uczenie ich krytycznego myślenia, pod warunkiem że nie przerodzi się to w jakąkolwiek propagandę, promowanie moralnej odpowiedzialności każdego z nas, przekazywanie wrażliwości i empatii oraz po prostu odwoływanie się do zdrowego rozsądku, ponieważ wydaje się, że tego brakuje nam najbardziej.

Eugénie Bastié napisała w „Le Figaro”: „Europejscy przywódcy powinni pamiętać, że Stany Zjednoczone, gdzie wolność słowa jest nienaruszalna na mocy pierwszej poprawki do konstytucji, są jedną z niewielu demokracji, które nigdy nie pogrążyły się w dyktaturze. Więc tak, ryzyko wolności słowa polega na tym, że kłamstwa mogą się pojawiać w debacie publicznej. Nie ma czegoś takiego jak wolność słowa zarezerwowana dla wypowiedzi zweryfikowanych przez państwo. Żaden system nie jest doskonały i każdy musi być czujny. Sieci społecznościowe nie mogą być strefami bezprawia. Ale jeszcze większym ryzykiem jest rozkwit oficjalnej prawdy określonej przez niewielką liczbę osób”.

.Jeśli mobilizujemy się do obrony naszych najbardziej podstawowych wolności, to dlatego, że sytuacja jest poważna lub może bardzo szybko stać się taka. Stoimy w obliczu wielu zagrożeń, które przez cały czas wymagają wzmożonej czujności. Każde ustępstwo to porażka i znak, że nadejdą kolejne porażki. Nie dajmy się ponieść lewicy, która chciałaby zachować monopol na mowę i przywrócić system feudalny, w którym tylko elita miałaby coś do powiedzenia. Łatwo jest przyzwyczaić się do wygód współczesnego poddaństwa. Pozostanie wolnym to codzienna walka, ale robimy to w trosce o przyszłe pokolenia. Tylko w ten sposób możemy zagwarantować przetrwanie liberalnej demokracji.

Nathaniel Garstecka

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 stycznia 2025