
Czy superkomputer może mieć zmysł metafizyczny?
Co różni myślących ludzi od maszyn AI? Oczywiście tysiąc rożnych okoliczności. Czy między innymi i ta, że my mamy podmiotowość, a one nie? To pytanie intryguje wielu matematyków, informatyków, psychologów, teologów i filozofów – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.Jednym z głównych zagadnień metafizyki od czasów starożytnych było odróżnienie tego, co konieczne, od tego, co przygodne. Choć nikt nie dysponował ścisłym wyznacznikiem tych dwóch stanów, zakładano, że zachodzą one, są realne i dotyczą „istoty rzeczy”. Tak właśnie, czyli w sposób ugruntowany metafizycznie, pewne jednostki są ludźmi wolnymi, inne niewolnikami. Arystoteles pisał w Polityce: „Ci, którzy w takim stopniu stoją poniżej drugich, w jakim dusza góruje nad ciałem, a człowiek nad zwierzęciem […] (których działalność polega na używaniu sił fizycznych i którzy najwyżej to tylko mogą dać z siebie), ci tedy są z natury niewolnikami, dla których podobnie jak i dla wyżej wymienionych, lepiej jest znajdować się w takiej zależności”. Relikty tego przekonania trwają chyba do dzisiaj, ale niekiedy trwają słusznie. Niemądrze jest w imię równości wmawiać wszystkim dzieciom, że mogą być wirtuozami gry na skrzypcach. Inną sprawą są jednak uprawnienia polityczne. Bezzasadnym zabobonem jest założenie, że pewni ludzie nadają się jedynie do rządzenia, a inni tylko do posłuchu. W okresie scholastycznym podtrzymywano pogląd, że różnice metafizyczne poprawnie rozpoznaje tylko Bóg, gdyż tylko on wie, co musi być (non potest non esse) i co może być lub nie być (potest esse et non esse).
Ten pogląd został przywrócony współczesnej filozofii przez Hilarego Putnama, który w latach 70. XX wieku napisał kilka artykułów dowodzących, że „świat nie jest wyrobem gotowym”. Nie tkwimy tu po, by patrzeć i kiwać głową, tylko także po to, by w jakimś stopniu określić i chronić strukturę istniejącego świata, i w żadnym razie bezmyślnie jej nie niszczyć. Powinniśmy zrozumieć, że wandalizm metafizyczny jest równie odrażający, jak dewastacja ekologiczna. W każdym możliwym świecie woda z konieczności musi mieć skład chemiczny H2O. Dowolny inny płyn, choćby był równie przezroczysty i równie pozbawiony smaku jak woda, a nawet gdyby był fizycznie i zmysłowo nieodróżnialny od wody, lecz miał inny skład chemiczny niż H2O, będzie w najlepszym razie jakimś twater, czyli twin-earth-water, a nie water, czyli this-world-water. Woda realnie ma taki skład, jaki jej przypisujemy, i to nie jest żadna konwencja. Konwencją jest wybór słów, które przyjmujemy na określenie pierwiastków mających symbole H i O, ale nie ustalenie, że to, co znamy jako wodę, powstaje z połączenia dwóch gazów, wodoru i tlenu, i nie powstaje w żaden inny sposób. Putnam dodaje, że podobnie jest z molibdenem i aluminium (Mo ma liczbę atomową 42, Al ma liczbę atomową 13) – to też nie może być jeden i ten sam pierwiastek. Dotąd wszystko jest dobrze.
Niestety czasami się zdarza, że dobry autor coś dobrze wyjaśni, ale z rozpędu chce nadać omawianemu stanowisku status poglądu superprzekonującego. Tak się stało z Putnamem, gdy postanowił posłużyć się jeszcze trzecim przykładem. Wyznał, że nie odróżnia wiązów od buków. To jest psychologicznie mało prawdopodobne. A jeśli jest prawdą, to dotyczy innej sprawy – czy rozróżniamy gatunki drzew, gdy się o to wcale nie staramy. Prawdopodobnie nie. Łatwo mylimy co innego: wiązy i graby (elm and hornbeam), bo oba mają latające noski (orzeszki ze skrzydełkami), oraz łatwo mylimy buki, jesiony i klony (beech, ash and maple), które tworzą orzeszki bez skrzydełek. Zatem stanowisko, którego Putnam broni, jest podtrzymywane przez argument, że wiązy i graby są roślinami, które nam się mylą, choć są różne; buki, jesiony i klony też nam się mylą, choć są różne. Przykład Putnama dobrze ilustruje natomiast zupełnie inną tezę. Filozofowie rzadko uczą się biologii z serdecznym zapałem. To jest chyba prawdziwa teza (i niestety mój przypadek ją potwierdza), ale dotyczy zupełnie innej sprawy.
W 1980 roku mogło się wydawać, że zasadniczy porządek w nowożytnej metafizyce zaprowadził Saul Kripke, publikując cykl wykładów pod tytułem Naming and Necessity. Twierdzi w nich, że pewne ustalenia, choć są dokonywane swobodnie, pociągają za sobą konsekwencje obowiązujące koniecznie. Tak się dzieje na przykład z imionami nadawanymi dzieciom. Nie ma imion tymczasowych. W ceremonii religijnej lub świeckiej niemowlę otrzymuje imię, które w intencji instytucji upoważnionych do przeprowadzenia tej ceremonii ma obowiązywać nieodwołalnie. Jeśli tak się nie stanie, to albo instytucja działa samozwańczo i nie powinna nadawać imion, albo społeczeństwo zamierza tolerować w swym życiu publicznym metafizyczny i prawny bałagan.
Z tym wiąże się mój ostatni bardzo ważny przykład, dotyczący konieczności. Proszę sobie wyobrazić, że późnym latem idę przez ogród i nagle od strony klombu z kwiatami słyszę dziwny furkot. To mały dron? Nie. Podchodzę bliżej i widzę dziwną ćmę, która wisi w powietrzu jak koliber i wypija trąbką nektar z kwiatu cynii. Przednie skrzydła ma szare, tylne pomarańczowe, odwłok pasiasty. Od razu rozumiem, że ten zawisak nie może usiąść na kwiecie, bo jest zbyt ciężki. Gdyby przysiadł, kwiat mógłby się zgiąć i owad musiałby pić nektar, wisząc nogami do góry. Tego nie potrafi, więc choć to, że wisi w powietrzu, jest faktem przygodnym. Faktem koniecznym jest to, że tylko tak potrafi się pożywiać. Czytam w Wikipedii, że to jest fruczak gołąbek. Jeśli go spłoszę, szybko odleci, nadal głośno furkocząc. Dowiaduję się też, że zużywa tak wiele energii do latania, iż w ciągu kilku minut temperatura jego ciała podnosi się o kilka stopni. To mu jednak nie szkodzi, jest bardzo energicznym owadem. Tylko jedna rzecz wydaje się niepewna. Czy to jest motyl, czy ćma?
I teraz okazuje się, że ustalenie gatunku, do którego ten owad należy, jest znacznie łatwiejsze niż ustalenie wyższego rzędu, do którego należy ten gatunek. Pierwsze jest konieczne, a drugie nie. Czyli mój ulubiony owad w tym roku musi należeć do gatunku fruczak gołąbek, ale nie musi być ani motylem, ani ćmą, choć musi być jednym z tych dwóch. Tylko proszę mi nie mówić, że to filozofia robi ten bałagan w metafizyce. Klasyfikacja fruczaka gołąbka zależy od wielu okoliczności: jaką ma budowę ciała (ćmy są ciężkie), jak ma wybarwione skrzydła (ćmy w ponurych kolorach), kiedy żeruje (ćmy nocą), jakie ma czułki (ćmy grzebieniaste, a motyle zakończone buławką), jak trzyma skrzydła po złożeniu (motyle złożone do góry, ćmy rozpłaszczone po bokach). To nas uczy czegoś bardzo ważnego. Zachodzi wielka różnica między rodzajami naturalnymi i kategoriami klasyfikacyjnymi. Gatunek ma status metafizyczny – bo przynależność do gatunku jest konieczna, do wyższych kategorii czasem tak (eukarionty vs. prokarionty), czasem nie (ćmy vs. motyle).
To nas doprowadza do sprawy szczególnie zagadkowej. Co różni myślących ludzi od maszyn AI? Oczywiście tysiąc rożnych okoliczności. Czy między innymi i ta, że my mamy podmiotowość, a one nie? To pytanie intryguje wielu matematyków, informatyków, psychologów, teologów i filozofów. Czy analiza metafizycznej konieczności pozwoli nam ten problem choćby częściowo rozwiązać? Przekonajmy się.
Pod koniec poprzedniego wieku zajęli się nim w podobny sposób dwaj autorzy – wspomniany już Hilary Putnam, autor zbioru esejów Wiele twarzy realizmu (tytułowy esej z 1987 roku), oraz Robert Nozick, autor książki Anarchia, państwo i utopia (oryginał z 1974 roku). Postawili podobne pytanie – czy zgodzilibyśmy się zamienić nasze życie, niepewne i mozolne, na stabilną egzystencję w wannie z biologiczną pożywką, gdyby nowy status zapewniał nam maksymalne bezpieczeństwo i izolację od wszelkich patologicznych czynników. Zauważmy, że w tym biofizycznym więzieniu wcale nie cierpielibyśmy losu skazańca. Obaj autorzy zakładają, że będziemy podłączeni do superkomputera zdolnego do współpracy z naszym mózgiem i spełniającego wszystkie nasze żądania. Przynajmniej teoretycznie mogłoby to znacznie obniżyć poziom codziennej frustracji i niepokoju. Nasze życie biologiczne byłoby w praktyce ograniczone do metabolizmu w obrębie kory mózgowej, więc prawdopodobnie także długość życia dałoby się wydłużyć na przykład dwukrotnie lub trzykrotnie. I to nie byłby wcale jakiś sen w wannie. Mielibyśmy silne poczucie tego, że nadal kierujemy swoim życiem, ponieważ zachowalibyśmy rozróżnienie między marzeniami i spełnionymi życzeniami. Samo wyobrażenie sobie naszej przyszłości nie pociągałoby za sobą żadnej realizacji. Dopiero gdybyśmy jakoś zasygnalizowali nadzorującemu nas komputerowi, że już chcemy przejść do realizacji jakiegoś projektu, nasz plan zacząłby się spełniać. Inaczej mówiąc, zachowalibyśmy nadal dwa tryby działania, tak jak w realnym życiu: tryb życzeniowy i tryb realizacyjny. Czyli bylibyśmy wolni. Oba te tryby miałyby równoległą realizację neuronową, informatyczną i świadomościową. Natomiast żaden nie miałby realizacji fizycznej i intersubiektywnej, ponieważ istnielibyśmy tylko jako mózg w naczyniu. Reszta ciała byłaby tylko zbędnym bagażem, z którego zresztą można by zrezygnować. Jednak gdybyśmy zaordynowali podróż do Monte Carlo lub do Las Vegas, wszystko wyglądałoby z naszego punktu widzenia jak w realnym świecie. Superkomputer, do którego bylibyśmy podłączeni, realizowałby wszystkie nasze żądania bez trudu. Nasz mózg najpierw odbierałby wrażenie, że z całym naszym ciałem, ewentualnie bardzo udoskonalonym, wsiadamy do taksówki, jedziemy na lotnisko, sprawdzamy dokumenty, zawartość portfela – i wszystko się zgadza. Nasze marzenia się spełniają. Oczywiście tylko w naszej świadomości, ale czy dotychczas, w realnym życiu, też nie odczuwamy naszych radości i smutków wyłącznie w świadomości? Poczucie realności naszego życia nie uległoby zatem zmianie, tylko poziom skuteczności naszego działania wzrósłby zasadniczo. Stać by nas było na jacht pełnomorski i na lamborghini. Mielibyśmy bogatych przyjaciół i dużo wolnego czasu. Moglibyśmy łowić ryby, wspinać się na skały, brać udział w wyścigu kolarskim, zdobywać nagrodę w konkursie tańca towarzyskiego (zawsze wygrywamy). To prawda, że rozgrywałoby się to tylko w naszej świadomości, ale choć nasze życie nie toczyłoby się już w świecie realnym, to mielibyśmy wrażenie, że nadal otacza nas realny świat, który otaczał nas od dzieciństwa. To by się nie zmieniło. Superkomputer nie pozwoliłby żadnemu intruzowi, by nam psuł humor podejrzeniami, że otaczający nas świat jest fikcją. Bylibyśmy szczęśliwi, jeśli tylko szczęście polega na spełnieniu marzeń.
Każdy, kto upatruje sens swego życia w osobistym szczęściu, powinien bez namysłu przyjąć zaproszenie do spędzenia reszty swego życia w tak działającym urządzeniu, różnie nazywanym: „maszyną szczęścia”, „mózgiem w naczyniu”, „fabryką doznań” itp. W różnych miejscach na świecie pytano studentów, czy przyjęliby taką propozycję. Odpowiedzi były różne, jednak wszędzie tylko niewielu młodych twierdziło, że jest to atrakcyjna propozycja i że chętnie by ją przyjęli, gdyby okazała się realna. Większość wolała swe szare, codzienne życie. Sami uczestnicy komentowali ten wynik sondażu w ironiczny sposób. Ludzie narzekają na swój los i mają poczucie „niespełnienia”. Gdy jednak otrzymują propozycję całkowitego spełnienia – cokolwiek by to miało znaczyć – odrzucają ją, ponieważ okazuje się, że jest mniej atrakcyjna od męczącej codzienności. Jak to jest możliwe?
Putnam uważa, że los człowieka zamkniętego w „kapsule dobrobytu” jest krańcowo nieatrakcyjny, ponieważ zależy nam na realnym świecie znacznie bardziej, niż się nam wydaje. Mamy silne, choć nieuświadomione potrzeby metafizyczne. Po zamknięciu w wannie z pożywką tracimy kontakt z realnym światem, który niemal zawsze wydaje nam się lepszy od uporczywie snującego się przed nami życia urojonego. Mózg w naczyniu jest skazany na kosmiczną samotność. Jest rodzajem pogubionej mrówki, która przed ludźmi odgrywa scenę bezsilnego porozumienia. Putnam opisuje taką mrówkę.
Jesteśmy na jakiejś plaży, zupełnie niestylowej i pustej. Widzimy, jak po piasku idzie mrówka, zostawiając za sobą ślad przebytej drogi. Dostrzegamy, że mrówka nie idzie na wprost, tylko chodzi tam i z powrotem po niewielkiej płaszczyźnie. Przypatrujemy się bliżej i widzimy, że jej ślad układa się w karykaturę Winstona Churchilla (w latach 50. rosyjskie czasopisma robiły dość chętnie takie żarty rysunkowe swym czytelnikom, ale w opisywanej sytuacji jest to chyba skojarzenie nietrafne). Ogarnia nas zdumienie, jak to jest możliwe, że mrówka narysowała Churchilla. Przecież wiemy, że mrówki tego nie robią.
Putnam podejmuje heroiczną (niemal wzruszającą) próbę wyjaśnienia tej sytuacji. Twierdzi, że nie mamy podstaw do uznania, że mrówka istotnie narysowała Churchilla w zwykłym sensie słowa „rysować”. Powstał wizerunek Churchilla na piasku, ale musiało to się stać jakoś inaczej.
„Podobieństwo (nader złożone) do rysów Winstona Churchilla nie wystarcza do uznania śladu za reprezentację Churchilla, za coś, co się do niego odnosi. Nie jest również do tego niezbędne. W naszej wspólnocie kulturowej wydrukowany napis: Winston Churchill, a także wypowiadane słowa Winston Churchill i wiele innych rzeczy służy do reprezentowania Churchilla (aczkolwiek nie obrazowo), chociaż żadna z nich nie jest podobna do Churchilla w taki sposób jak portret ani nawet jak schematyczny szkic” (Wiele twarzy realizmu).
Dlaczego, ściśle biorąc, Putnam uważa, że mrówka nie narysowała Churchilla na piasku, choć widzieliśmy, że tak właśnie było? Odpowiedź jest paradoksalna, ale kusząca. Mrówka należy do rodzaju naturalnego, który nie rysuje wizerunków. Czyli powód jest metafizyczny. Mrówka należy do rodzaju naturalnego organizmów nierysujących. Na piasku musi być coś innego niż rysunek. Tylko co?
Putnam pozwala nam snuć własne domysły, więc to zróbmy. Weźmy pod uwagę cztery możliwe hipotezy. Po pierwsze: ta mrówka jest samobieżnym chipem elektronicznym, który wykonuje polecenia przesyłane z jakiegoś komputera obcego mocarstwa lub jego hackerów. Po drugie: mrówka zachorowała nagle na nieznaną dotąd wersję „mrówczej pląsawicy” (odpowiednik choroby św. Wita u ludzi), która objawia się rysowaniem polityków. Po trzecie: ktoś tu wczoraj leżał na piasku i malinową kredką do ust rysował karykaturę Churchilla na bibule. Drobinki kredki przesączały się przez bibułę, ale pozostały niewidoczne dla człowieka. Rano mrówka weszła na piasek, wywąchała drobinki i skrupulatnie je wyjadła. Potem sobie poszła. Po czwarte: mrówka wyleciała ze statku kosmicznego i spadła na Ziemię. Nic się jej nie stało, gdy spadała, ponieważ jest lekka i zwinna. Ale choć malutka, jest piekielnie inteligentna. Pochodzi z planety mrówek, na której poziom nauczania w szkołach wyższych jest taki sam jak na Ziemi. Mrówka ma doktorat z kosmicznego odpowiednika Harwardu. Przyleciała tu, by nawiązać kontakt typu jumelage z ludźmi z Harwardu. Dlatego zaczęła od prof. Putnama i zaproponowała mu grę: „Zgadnij, kto to jest”. Putnam zgadł, czyj wizerunek powstał na piasku, a nawet zainteresował się zagadką. Mrówka ma nadzieję, że uda się jej w przyszłości nawiązać współpracę naukową z prof. Putnamem.
Obawiam się, że się nie uda, ponieważ Putnam nie godzi się na uznanie, że to, co zostało wykonane na piasku, jest rysunkiem przedstawiającym byłego premiera. Podkreśla z zapałem (chyba silniejszym niż jego uzasadnienie), że schemat widoczny na piasku powstał z zupełnie innych powodów niż chęć pokazania komukolwiek Churchilla, w szczególności Putnamowi. Czyli mając do wyboru jedną z czterech hipotez wyliczonych wyżej, nie wybierze czwartej.
Dalsze wyjaśnienia w tekście można odczytać jako argumenty za tym, że każda z trzech wstępnych propozycji interpretacyjnych zachowania mrówki jest lepsza niż propozycja czwarta. Te wyjaśnienia są lekko enigmatyczne, ale konsekwentne. Przede wszystkim Putnam przestrzega, że nie należy się koncentrować na nazwach własnych, np. Churchill, w nadziei, że nazwy są jednolicie interpretowane w całym kosmosie. Odwrotna postawa to objaw naiwnego przywiązania do prymitywnej teorii przyporządkowania nazw, popularnej wśród pierwotnych społeczeństw.
„Niektóre ludy pierwotne uważają, że pewne reprezentacje (w szczególności imiona) łączy jakiś związek konieczny z ich przedmiotami (nosicielami), że znajomość czyjegoś »prawdziwego imienia« lub »prawdziwej nazwy« z jakiegoś powodu daje władzę nad tym kimś lub czymś” (Wiele twarzy realizmu).
To niezgrabny i mało przekonujący argument, ponieważ jest inspirowany poczuciem kulturowej wyższości, więc idźmy dalej. Jakąś rolę w niechęci Putnama do wersji czwartej może odgrywać obawa, że w przypadku pojawienia się domysłu, iż mrówka chce koniecznie dać nam coś do zrozumienia, ale nie potrafi, będziemy bezradni. Zazwyczaj taką niepewność potrafimy przezwyciężyć.
Gdy na dworcu w obcym kraju ktoś nas zagaduje, patrzy nam w oczy i dyskretnie pokazuje, że nic nie trzyma w rękach, to próbujemy jakoś się z tą osobą porozumieć. Prosimy o powtórzenie zdania w innym języku. Gdy to nie pomaga, unosimy ręce w geście bezradności. Zakładamy, że szukanie porozumienia słownego jest podejmowane jako wstęp do osiągnięcia jakiegoś konkretnego celu, a nie jako small talk. Może nieznajomy prosi o informacje, może o pieniądze. Metoda omijania konwersacji pantomimą daje często dobre skutki. Ale jak ją zastosować wobec mrówki, jeśli nie wiemy, kiedy mrówka się uśmiecha, a kiedy grozi brwiami?
Poza tym to jest kosmiczna mrówka, więc nie wiemy, czy w trawie nie chowa się tysiąc jej koleżanek, które spadły z kosmosu. Na co one liczą? Czy chcą się tu osiedlić, czy chcą z nami handlować, czy chcą wstąpić do Unii Europejskiej, czy chcą założyć mrowisko w Harrow School, gdzie uczył się Churchill? Nie wiadomo. Jednak zakładamy, że mrówki działają jak automaty. Obywają się bez celowego informowania, tylko uruchamiają rozmaite bodźce bez intencji porozumienia. Gdy coś jedzą, resztki rozrzucają wokół siebie lub noszą ze sobą. Inne mrówki wyczuwają zapach i szukają podobnego zapachu w terenie.
Jeśli tak, to może obraz świata realnego jest u mrówek zawsze prywatny. Mrówka oddziałuje na inne mrówki tylko mimochodem. Może inne mrówki zachęcać, straszyć, skłonić do współpracy, do ucieczki, do obrony i do budowania mrówczego mostu. Kevin Hartnett z Quanta Magazine nazywa mrówki: cheap, dumb robots. Twierdzi, że most mrówczy powstaje automatycznie i z niezwykłą szybkością (12 cm na sekundę!?) w oparciu o trzy proste zasady: pierwsza zasada – idź w szeregu, druga – zawiśnij na końcu, trzecia – nie ruszaj się, gdy ktoś idzie po tobie. Zatem budujące mrówki nie mają żadnej koncepcji tego, co robią. Co za tym idzie, nie mają koncepcji świata realnego i możliwości wspólnego działania w takim świecie. Patrolując otoczenie, idą szeregiem. Pierwsza staje na brzegu urwiska i wyciąga czułki w stroną przeciwnego brzegu. Druga wchodzi po niej i też wyciąga czułki. Nie dosięga drugiej strony, ale jest bliżej. Za drugą idzie trzecia i następne. Mrówki nie obrazują sobie świata i nie relacjonują sobie nawzajem żadnych sytuacji. Stosują behawiorystyczną filozofię: zawsze wystarczy działanie bezrefleksyjne, pozbawione własnego komentarza i odniesienia do stanów wewnętrznych. Dla Putnama „ludzkie mózgi w naczyniu” są analogią do mrówek zamkniętych w minimalnym prywatnym świecie.
„Wyobraźmy sobie, że pewien człowiek […] poddał się operacji wykonanej przez niegodziwego uczonego. Jego mózg został usunięty z ciała i umieszczony w naczyniu wypełnionym pożywką, która utrzymuje ten mózg przy życiu. Zakończenia nerwowe zostały podłączone do superkomputera, który powoduje, że osoba, której mózg wyjęto, doświadcza iluzji, iż wszystko jest w najlepszym porządku” (Wiele twarzy realizmu).
Izolowane mózgi żyją tylko dla siebie. Z zewnętrznego świata korzystają bez zastanowienia i nie wnoszą do niego niczego nowego. Za zgodą wszystkich zainteresowanych są autystycznymi pasożytami. Czy mogą być zadowolone z takiego życia? W pewnym sensie tak, ponieważ wszystko, na co liczą, jest spełnione, i jeśli nadzorujący je komputer nie jest sadystą, nigdy nie cierpią. W innym sensie nie, ponieważ odebrano im zdolność cierpienia. Gdyby zdały sobie sprawę ze swego stanu, musiałyby popaść w rozpacz, ponieważ nie potrafią autentycznie zareagować na swoje osamotnienie i mentalne oddalenie od innych ludzi. Nie mają z nimi żadnych wspólnych stanów wewnętrznych – radości, nadziei, dumy z własnych celów i z prób ich osiągnięcia. Mają tylko dwie możliwości do wyboru – zapomnieć o tej samotności albo dać się okłamywać, że tkwią w jakiejś fikcyjnej wspólnocie wygenerowanej przez superkomputer. To ograniczenie musi rodzić w każdej odczuwającej świadomości poczucie ostatecznego porzucenia. Taki stan bywa ukazywany w filmach SF (np. w Gravity z Sandrą Bullock) – astronauta zostaje ostatecznie odcięty od wszelkiego kontaktu z innymi statkami kosmicznymi i samotnie oddala się w kosmos bez możliwości powrotu. Widzimy i czujemy – jeśli nie pomyśleliśmy o tym wcześniej – że w realnym świecie bardziej nam zależy na realności naszych najbliższych przyjaciół niż na realności własnej.
Czasem mówiono, że mózgi żyją w naczyniu cały czas w zamroczeniu narkotycznym i karmią się złudzeniami, bo tylko człowiek kompletnie bezkrytyczny może uwierzyć, że tkwi w realnym świecie, a mimo to wszystko idzie mu lekko jak we śnie i nigdy nie doznaje zawodu. Wspominano też, że aby uniknąć katastrofy przez zdemaskowanie, nadzorujący komputer musi ściśle filtrować tematy lektur usidlonego mózgu. Trzeba wymazać w nim wszelkie wspomnienia z preegzystencji w realnym świecie, by nie nasunąć myśli, że tkwi w izolującej bańce. Trzeba także jakoś rozbroić przyrodzoną tendencję do jego podejrzliwości i sceptycyzmu, czyli trzeba mu dogłębnie obrzydzić całą historię europejskiej epistemologii, psychologicznej manipulacji i politycznego zakłamania. Wyłuskany mózg trzeba stale utrzymywać w stanie dziecięcej naiwności. Mózg w bańce nie może w szczególności dowiedzieć się niczego na temat testów Turinga.
Rozważmy to bliżej. Alan Turing zaproponował w 1950 roku, by ktoś przeprowadził test, w którym żywy człowiek będzie prowadzić rozmowę, mającą strukturę pytań i odpowiedzi, z jakimś anonimowym partnerem, którym będzie albo inny człowiek, albo komputer. Zadaniem postawionym w teście jest odgadnięcie, z kim się rozmawia – z innym człowiekiem czy z maszyną. W teście może brać udział jednocześnie wiele osób. W 1988 roku program CleverBot oszukał ponad 58 proc. uczestników, udając ludzkiego rozmówcę.
To samo zadanie można też postawić dwóm autonomicznym programom komputerowym. Można zażądać, by to komputer rozpoznawał, czy rozmawia z człowiekiem, czy z innym komputerem. Można nawet postawić przeciwko sobie dwa komputery starające się udawać, że są ludźmi. Putnam tę ostatnią grę uważa za odstręczająco perwersyjną.
„Jeśli postawić obok siebie dwie maszyny i kazać im rozgrywać ze sobą grę w naśladownictwo, nie przestaną nigdy »nabierać się« wzajem, nawet gdyby reszta świata przestała istnieć” (Wiele twarzy realizmu).
Trudno nie mieć podobnych odczuć jak Putnam. Maszyna, która nic nie wie o świecie, bo w żaden sposób nigdy nie była w stanie niczego swobodnie poznać wokół siebie, stara się oszukać inną maszynę, równie niekompetentną i szachrajską jak ona sama, że jest człowiekiem rozumiejącym pytania, wybierającym odpowiedzi i kierującym swymi decyzjami. Zatem wracając do pytania o autentycznie autonomiczne stany poznawcze komputera, mamy dwie możliwości – albo zablokujemy mu możliwość rozważania, czy on sam jest mózgiem w maszynie, albo narazimy go na destrukcyjne podejrzenie niemające żadnego naturalnego rozwiązania, że to on sam jest mózgiem w bańce, a nie ludzką, manipulowaną świadomością w maszynie, albo znieczulimy go na horror odkrycia, że może być mózgiem w maszynie. Ten dylemat może każdą świadomość doprowadzić do kryzysu. Zatem większość, która odmawia zamknięcia w „kadzi szczęścia”, słusznie wybiera przyziemny los ludzki. Mózgi „internowane w pojemnikach” mają ostatecznie do wyboru oszołomienie, otępienie lub szaleństwo.
Podobną sugestię formułuje Robert Nozick. Najpierw pyta: „Załóżmy, że istniałaby maszyna przeżyć, zapewniająca każde przeżycie, jakiego tylko zapragniesz. Arcyzwodziciele neuropsychologii mogliby pobudzić twój mózg tak, że myślałbyś i czuł, że piszesz wielką powieść albo nawiązujesz przyjaźń, albo czytasz ciekawą książkę. Przez cały czas pływałbyś w laboratoryjnej wannie z elektrodami podłączonymi do mózgu. Czy podłączyłbyś się do tej maszyny na całe życie, zaprogramowawszy z góry wszystkie swoje przeżycia?” (Anarchia, państwo i utopia).
Niech każdy sam odpowiada sobie na to pytanie, ale ci, którzy zamierzają powiedzieć „tak”, powinni z góry wyjaśnić sobie nie tylko, co na tym zyskają, ale także, co na tym stracą. Przede wszystkim stracą zdrowy rozsądek, bo będą musieli zrezygnować z istotnego rozróżnienia przebiegającego w poprzek całego świata między autentycznością i pozorem. Tak jak istnieją prawdziwe diamenty i sztuczne diamenty, autentyczne charty i mieszańce, pierwsze wydania Szekspira i ilustrowane wydania Szekspira, pełne wydania klasyków i wydania „szkolne”, podobnie możemy wyobrażać sobie mózgi związane z ludzkim życiem i mózgi odcięte od wszelkiego ludzkiego życia. W stylu istnienia tych ostatnich nie ma różnicy między realnym robieniem czegokolwiek i jedynie sprytnym udawaniem, że się robi to samo. Zatem w ostatecznym podsumowaniu mózg w kadzi tylko udaje, że żyje. Nie ma realnego rozróżnienia między realnym mnożeniem różnych liczb i mnożeniem liczb przez wielokrotne dodawanie. Liczy się efekt, a nie procedura. Zachodzi jednak różnica między realnym istnieniem jako człowiek i udawanym istnieniem jako człowiek. Tu liczy się tylko procedura, a nie efekt.
„Co jeszcze ma dla nas znaczenie oprócz naszych przeżyć? Po pierwsze, chcemy robić pewne rzeczy, a nie tylko mieć poczucie, że je robimy. […] Druga racja przeciwko podłączeniu się polega na tym, że chcemy być w pewien sposób, chcemy być kimś określonym. Człowiek pływający w laboratoryjnej wannie jest nieokreśloną połacią mięsa. Nie ma odpowiedzi na pytanie, kim jest człowiek, który od dawna pływa w takiej wannie. […] Po trzecie, podłączenie się do maszyny przeżyć zamyka nas w rzeczywistości stworzonej przez człowieka, w świecie ani głębszym, ani bardziej doniosłym niż świat, jaki mogą zbudować ludzie” (Anarchia, państwo i utopia).
Autentyczność zawsze jest kosztowna. Trud zbudowania własnego domu jest ogromny, dobre wychowanie i wykształcenie własnych dzieci to długotrwałe zadanie, pielęgnowanie ogrodu to mordęga powtarzająca się co roku. Człowiek podejmujący te prace po upływie jakiegoś czasu odczuwa jednak dumę, że zrobił wszystko, co mógł, by mieć autentyczne życie. W tym ujawnia się zmysł metafizyczny – nasze życie jest realne, a nie uproszczone i zastępcze. „Kształtowanie własnego życia w myśl pewnego ogólnego planu jest sposobem nadawania mu sensu; tylko byt zdolny kształtować własne życie może żyć lub usiłować żyć sensownie. […] Czy zdolność kształtowania życia jest sama w sobie zdolnością sensownego życia (lub zabiegania o sensowne życie), czy też trzeba czegoś więcej?” (Anarchia, państwo i utopia).
.Mózg w kadzi po upływie jakiegoś czasu może pomyśleć o sobie tylko jedno – byłem mózgiem w kadzi. Jego całe „niby-życie” było udawane. Wszystko, co ważne, wybrał za niego komputerowy nadzorca. Może nawet ten nadzorca w trosce o spokój izolowanego mózgu zabronił mu uświadomić sobie, jak trywialny wybrał los. Warto ponadto pamiętać, że nasze życie zawsze składa się z dwóch perspektyw – tego, co było, i tego, co będzie. Żyjemy przyszłością nie mniej niż przyszłością. To są perspektywy nie do pogodzenia, jeśli się damy złowić na łatwe szczęście. Nikt z nas nie wybrałby dla siebie życiorysu komputera.
Jacek Hołówka
Tekst ukazał się w nr 55 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]