
Pogranicze, humanizm a polska racja stanu
To, jakie zagadnienia jednostka czy większe społeczności, jak narody, uznają za naczelne, decyduje o ich losach. Może więc pochylenie się nad tą kwestią nie będzie stratą czasu? – pisze prof. Piotr BIŁOS
.Częściowa zagłada i przesiedlenia dotykające polską inteligencję i ziemiaństwo w XIX i XX wieku, a po 1989 roku aspiracje europejsko-natowskie odciągnęły Polskę i polską kulturę od obszarów leżących na wschód (a także na północ i południe) od jej granicy, co doprowadziło do zerwania wielowiekowych z nimi więzów. Dziś odradza się coraz groźniej wyglądający imperializm rosyjski.
Równolegle do niego daje się we znaki nawiązująca do europejskiej tradycji ksenofobii, oparta na nierównym podziale Zachód-Wschód, postkolonialna arogancja okazywana przez państwa tworzące jądro Unii Europejskiej. Skutkuje to polityką podwójnych standardów oraz nastrojami wrogości w tamtejszych społeczeństwach, które podżega odpowiednio spreparowany przekaz medialny (to zjawisko niewystarczająco zbadane i rozpoznane). Tymczasem rozszerzenie Unii na wschód i południe, które zostawiło na boku kraje takie jak Ukraina, Białoruś czy Gruzja, nieuchronnie stało się zachętą dla Moskwy do odbudowy imperium (przed taką „Jałtą bis” przestrzegał w 2003 roku Bohdan Cywiński).
Zjawiska te każą przemyśleć na nowo fundamenty polskiej racji stanu. W obliczu tych zagrożeń i w perspektywie przewrotu kopernikańskiego, jakim było obalenie sowietyzmu, dzięki czemu doszło do emancypacji państw zza żelaznej kurtyny, przed Polską i polską kulturą stoi wyzwanie odnalezienia się w kontekście Europy Środkowo-Wschodniej i (względnego) przemodelowania ideowej tożsamości na tej podstawie. Dopiero wykonanie tego zadania zaowocować może oderwaniem się od zaklętych kręgów peryferyjności, solipsystycznego niekiedy nacjonalizmu, a nawet patriotyzmu oraz klientelizmu części elit politycznych.
Wbrew pozorom do zadania tego polska kultura przystępuje potężnie uzbrojona. Jest wszakże jeden warunek – powinniśmy przemóc w sobie (kolonialną) spuściznę PRL-owską i zacząć umiejętnie czerpać z tradycji pogranicza. Pogranicze to przestrzeń wielowymiarowa, którą XX-wieczne totalitaryzmy – hitlerowsko-niemiecki i sowiecko-rosyjski – starały się obrócić wniwecz, zastępując ją homogenizacją i poddaństwem. Z jakimi skutkami? Do dziś trudno jest nam objąć bezmiar spustoszeń, a na zawsze pozostanie bezdenna otchłań po zagładzie europejskich Żydów i ich wielowiekowego uniwersum[1].
Współcześnie kultura pogranicza stać się może ważnym sprzymierzeńcem w dziele odbudowy podmiotowości, ale także kulturowej samowiedzy – dziedzin poważnie nadwątlonych erą totalitaryzmów. Dodajmy, że pokrewne jest jej pojęcie „akulturacji”, określające sytuacje, w której „grupy jednostek z różnych kultur wchodzą ze sobą w ciągły i bezpośredni kontakt, co powoduje późniejsze zmiany w oryginalnych wzorcach zachowań tych grup”[2]. W humanistyce XX-wiecznej szczególną rolę w podkreślaniu zasług takiego modelu interakcji kultur odegrał Wolfgang Welsch – mając na względzie globalizację, Welsch podjął polemikę z XVIII-wiecznymi koncepcjami Johanna Gottfrieda Herdera. Osią sporu było samo rozumienie „kultury” – u Herdera odniesionej do duchowej tożsamości narodowej, wyraźnie skoncentrowanej na sobie i oddzielonej od pozostałych kultur.
Warunkami rozkwitu kultury pogranicznej są dialektyczna relacja z Innym(i) i współpraca między narodami i kulturami regionu. Aliści trudno wyobrazić sobie te działania przebiegające w próżni, w oderwaniu od korzeni i bez solidnego oparcia w kulturze, a zatem bez czynników, które – owszem – prowadzą do antagonizmów, ale mogą także, poprzez naderwanie obcości tego, co inne, dać piękne owoce. Rozwój naszych stosunków wewnątrz regionu zależy w dużej mierze od wielorakiego przyswojenia i twórczego wykorzystania znaków pogranicznych, które podsuwa nam dziedzictwo wieków. Zależy również od odnajdywania niezbędnych nam do poruszania się w tych rejonach pośredników.
Niepowtarzalnej okazji do realizacji tych zadań dostarcza antologia esejów Pogranicze kultur i narodów. Polska, Europa, Ameryka (wybór i opracowanie Bogusław Wróblewski i Łukasz Janicki), wydana w 2020 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik. Zbiór obejmuje kilkadziesiąt tekstów (ponad 50) wstępnie opublikowanych w lubelskim „Akcencie”. „Akcent” to czasopismo założone w latach 80. w mieście nad Bystrzycą przez Bogusława Wróblewskiego. Od przeszło 40 lat Wróblewski pełni w nim funkcję redaktora naczelnego i to on napisał otwierający antologię artykuł programowy (Pogranicze – intuicje i racje).

Fot. Jacek Świerczyński / Dziennik Wschodni
Tematyka pogranicza jest centralna dla „Akcentu”. Na stronie internetowej czasopisma czytamy: „»Akcent« analizuje procesy kulturowe, jakie zachodzą na pograniczu narodowości”. Nie będzie przesadą, jeśli uznamy, że „Akcent” Wróblewskiego kontynuuje w kraju program postulowany niegdyś na emigracji (i wygnaniu) przez „Kulturę” z Maisons-Laffitte Jerzego Giedroycia, w czasach, kiedy obowiązywała satelizacja Polski przez ZSRR.
Nigdy nie lubiłem określenia „małe ojczyzny”, uznając je za nieco mdłe i pretensjonalne, zanadto zadłużone w niemieckiej Heimat. Wolę od niego inne pojęcie – prywatnych Atlantyd, mimo że to zwrot wymagający pewnej erudycji. Chodzi o to, że byty, o których mowa, przez burze historii często podarte na strzępy, zatarły się lub przepadły. Ślady, które po nich zostały, wymagają obecnie wysiłku odszukania ich i pielęgnacji. Co więcej, stając wobec nich, słyszymy nie tylko wezwanie do umysłowego choćby odtworzenia tego, co było, ale również apel do ich aktywnego wykorzystania w bieżących układankach i celach.
We wspomnianej antologii znajdziemy wiele takich Atlantyd, nie tylko zresztą prywatnych. To rzucający się w oczy pierwszy jej rys. Od niego też pragnę zacząć swoją opowieść.
Zanim wgłębimy się w sekrety Atlantyd i bytów utraconych, doprecyzujmy. Stawką refleksji jest Polska w kontekście Europy Środkowo-Wschodniej, co nie oznacza, że tracimy z oczu samą jednostkę, indywiduum. Człowiek pojedynczy, samodzielny to wielka wartość. Nie wolno mu ulegać we wszystkim ciśnieniu zbiorowości, a wolny wybór to nieodłączny atrybut godności człowieka. Niegodziwością byłoby jednak rozpatrywanie jego istnienia w oderwaniu od jego najbliższego otoczenia, zatem od tradycji, z której się wywodzi. Celowo używam tego terminu, by jak najmniej czynników wykluczyć, a jak najwięcej włączyć – tradycja obejmuje bowiem szereg elementów, nie tylko język czy kulturę w jej aspektach narodowych. A zatem intymność człowieka wikła się w relacje powstające na gruncie jego działalności jako obywatela, a świat polityki czy geopolityki wkrada się w najgłębsze zakamarki jego duszy. Sfery te, co oczywiste, kształtują również samą kulturę.
Zarówno intymne relacje człowieka, jak i te wplątane w sferę polityczną rozjaśnić się dają dopiero w odniesieniu do tradycji. Niezbędnym krokiem jest zapukanie do drzwi tradycji, a zatem do tego, co było. Przy czym samo pukanie może nie wystarczyć, potrzebny będzie klucz, może nawet cały pęk kluczy. Zważmy jednak – stawką w tej grze jest uzyskanie bądź odzyskanie władzy nad sprawami bieżącymi, nie chodzi zatem o zachłystywanie się przeszłością ani nawet o ustalanie wiedzy historycznej w oparciu o konkretne fakty i daty. Za drzwiami mieszkają żywe istoty. Wektorem wtajemniczenia stają się tutaj zmysłowe wręcz doznania i fizyczne spotkanie z tym, co niegdyś było, a co obecnie może się stać wytrychem do teraźniejszości. Oto nauka płynąca z pierwszego eseju antologii Na pograniczu narodów…, autorstwa Łukasza Marcińczaka, o znamiennym podtytule Niezwykły świat lubelskich nekropolii. Człowiekowi zachodzącemu w głowę, co może osiągnąć teraz i w przyszłości, trudno odmówić słuszności. Ale czy tę zagadkę da się rozwiązać bez drogowskazów, których dostarcza przeszłość? Warto zaglądać do jej ksiąg – a nuż okaże się, że nie są ostatecznie zamknięte ani martwe.
U Marcińczaka główny wątek to kwestia na pozór techniczna – czy po latach, czy nawet wiekach możliwe jest odtworzenie zmysłowych kształtów, w które oblekało się życie człowieka, by choć trochę je sobie wyobrazić? Jak łatwo się domyślić, chodzi o ikonografię, portrety, fotografie, pergaminy i kartki papieru, przedmioty użytkowe, bibeloty, różne drobiazgi… Co jednak, gdy nic nie zostało? Wtedy wyobraźnia może oprzeć się na zapiskach cmentarnych, kamieniach nagrobnych. Prawda, one również nie są wieczne, a już na pewno podlegają erozji, zarastają pleśnią i mchem i może się zdarzyć, że trzeba będzie je oczyścić i w ogóle do nich dotrzeć – poprzez gąszcz alejek i zapomnianych niekiedy mogił. To właśnie o tych czynnościach pisze Marcińczak.
Warto postąpić jeszcze jeden krok – czyż nie jest to symboliczne? Refleksję o ładzie politycznym i geopolitycznym zaczynamy od memento mori, a ściślej od przypomnienia, jak bardzo kruche jest życie, do którego przecież przywiązujemy wagę absolutną, skoro dopokąd żyjemy, mamy tylko to jedno życie, które jest nam dane, nasze własne… Ale ten nasz absolut jawi się jako pyłek, ułamek w perspektywie wszechświata. Warto choć raz przeniknąć tę prawdę, by życie cenić i doceniać w różnych jego wymiarach… To właśnie takiego gestu dokonuje Marcińczak i podpowiada nam – ilu jest ludzi, po których nie pozostał nawet żaden ślad materialny, choćby w postaci mogiły. „Iluż fizjonomiom w ogóle nie dane było przechować się na fotografii, ileż wierszy przepisanych do sztambucha kończy w składzie makulatury, ileż jest czynów pomniejszych, o których pamięć przechowuje jedna, dwie głowy, a potem ginie to na zawsze, idzie jak kamień na dno pełnej mułu rzeki”. Tak jest. Refleksję o świecie politycznym, o tym, czy i jak potrafimy go modelować, warto zacząć od przyjrzenia się pustce, nicości, rozpadowi. Czyż nie jest to punkt zerowy, od którego przyjdzie nam się odbić. Być może temu służy kultura jako kategoria nadrzędna wobec samej polityki, to jest odbijaniu się od materialnego rozpadu, na który człowiek i tak jest skazany?
Kruchość czy przemijalność potrafią jednak być kojące. Dzięki nim lepiej rozumiemy, że świat, jakkolwiek ułomny, czasami nieznośny i nabrzmiały cierpieniem, nie wziął się znikąd, że pod jego powierzchnią pulsują echa stuleci i konkretnych ludzi. To tego rodzaju pocieszenie Marcińczak odnalazł w swoich cmentarnych wędrówkach, choć – Bogiem a prawdą – odnalazł on także coś bardziej wymiernego, namacalnego. Tak, przeszłość jest od nas oddzielona, jak za drzwiami. Dla Marcińczaka dystans dzielący nas od przeszłości przybrał złowrogo wyglądającą postać muru, muru „broniącego miejsc zakazanych i kuszących”. Mimo to – jako młodemu jeszcze człowiekowi – udało mu się ten mur „sforsować”. Co ukazało się po drugiej stronie? Najpierw – cmentarz żydowski, którego bogato dekorowane nagrobki dają szeroki wgląd w intelektualno-religijną historię żydowskiego Lublina, miasta nazywanego niegdyś żydowskimi Atenami, przede wszystkim za sprawą utworzenia w jego granicach w 1567 roku za zgodą ostatniego Jagiellona „pierwszej na ziemiach polskich jesziwy, czyli akademii talmudycznej”. Z inskrypcji wyrytych na kamiennych stelach, a także za pośrednictwem historyka Majera Bałabana Marcińczak stawia przed oczami czytelnika sylwetki wielkich żydowskich uczonych Lublina – Szaloma Szachny, Salomona Lurii, Efraima Zalmana Szora, marszałka Sejmu Czterech Ziem Abrahama Heilperna, Jakuba Icchaka Horowica o przezwisku Widzący z Lublina, nad którym, jak nad Szachną, Marcińczak pochyla się nieco dłużej, czy rabina „Żelazna Głowa”… Oto stajemy się świadkami licznych sporów na temat doktryny – walk toczonych przez zwolenników rabinackiej ortodoksji – a to przeciwko egzegetom posługującym się scholastyką, a to przeciwko charyzmatycznym chasydom… Następnie Marcińczak oprowadza nas po cmentarzu przy ulicy Lipowej (zwanym niegdyś „pod Lipkami”). Kiedy obserwuje podział cmentarnej przestrzeni na osobne strefy – bo cmentarz dzieli się na część prawosławną, protestancką i katolicką, a każdą strefę otacza mur – zastanawia się nad zwyczajem rozbierania kawałka muru, tak by móc pogrzebać razem małżeństwa mieszane… To wymowny symbol, ale nie on jeden decyduje o tym, że za sprawą Marcińczaka miasto nad Bystrzycą staje się dla nas zarówno symbolicznym, jak i zmysłowym centrum świata: „Cmentarz w Lublinie, gdzie splatały się nici całego świata, jest taki, jaki być powinien. […] Łączą się tutaj nie tylko religie, ale także kultury i cywilizacje. […] Jeśli nawet lirnicy do samego Lublina nie docierali, woń stepu i Dzikich Pól była tu już wyczuwalna”. Pogranicze, tak, bywa centrum świata, ale to także strefa otwarta szeroko na ożywcze wpływy z dalekich jego stron.
Kolejne pięć tekstów także podejmuje żydowskie wątki oraz kwestię relacji żydowsko-polskich. Monika Adamczyk-Garbowska poddaje analizie stosunek rodzeństwa Singerów, Isaaca Bashevisa, Israela Jehoszui oraz Hindy Estery, do Biłgoraja, będącego miastem dziadków i letnich podróży czy nawet kilkuletniego pobytu (jak w przypadku przyszłego autora Sztukmistrza z Lublina). Rozpatruje także to, jak w twórczości Isaaca Bashevisa odzwierciedla się polskość. Israel Zamir, syn noblisty, opowiada o „Biłgoraju swojego ojca”.
Jacka Łumińskiego (Tańce i obrzędy żydowskie) interesuje to, jak „obrzędy, zwyczaje i tańce” żydowskie zmieniły się pod wpływem diaspory, czyli życia w rozproszeniu na świecie, które pociągnęło za sobą utratę pierwiastka agrarnego.
Władysław Panas (Literatura polsko-żydowska: pismo i rana) stara się rozszyfrować narodziny na polu literatury polskiej, pisanej po polsku, żydowskiego podmiotu. Wbrew pozorom nie jest to zjawisko tak dawne, bo nie chodzi o samo pojawienie się Żydów jako temat polskiej literatury; ono występuje przynajmniej od utworu Lejbe i Siora Juliana Ursyna Niemcewicza (z 1821 r.). Abstrahując od pewnych śladowych zdarzeń, można powiedzieć, że fenomen literatury polsko-żydowskiej, który Panas określa mianem pojawienia się Innego na terenie macierzystej literatury, powstaje w latach 30. XX wieku. Problemy z pogodzeniem rozmaitych wymiarów obu (kilku) tożsamości Panas nazywa „raną poet[ów], którą usiłuje się zabliźnić pismem” – co ciekawe, te słowa ranią także ich czytelnika, który „również zaczyna mówić”. Panas nie może odtąd uwolnić się od śledzenia tego, jak złożone formy przybiera to zapętlenie i rozdzielenie zarazem.
Wreszcie Romuald Jakub Weksler-Waszkiniel (Niedobre dziedzictwo wieków) zagłębia się w rozważaniach dotyczących oznak antysemityzmu oraz antyjudaizmu (są to zjawiska niekiedy powiązane, ale odrębne) w historii Polski, jak również – przeciwstawnego wobec nich – dziedzictwa tolerancji, współpracy i ekumenizmu, co prowadzi do wniosku o konieczności odrzucenia wszelkich prostych kwantyfikatorów, które te złożone stosunki starają się podciągnąć pod prostą i przez to niesprawiedliwą tezę.
Szczególne miejsce przypada węgierskiemu tryptykowi, czyli esejom napisanym kolejno przez Sándora Csoóriego, Csabę G. Kissa oraz Istvána Kovácsa. Ich główna zaleta to jasne powiązanie problematyki polskiej z kontekstem Europy Środkowo-Wschodniej. Czytając te teksty, uświadamiamy sobie, jak rozliczne polskie wyzwania, ale także bolączki, trudności czy cechy (niezależnie od ich ujemnej czy pozytywnej oceny) dają się z powodzeniem rozpatrywać jako związane z całym regionem, a wewnątrz niego, w jeszcze większym stopniu, z krajami wyszehradzkimi.
Csaba G. Kiss, odwołując się do historii Węgier, przypomina fatalne skutki tendencji do traktowania wielojęzycznych grup zamieszkujących państwa Europy-Środkowej jako ludności jednolitej pod względem językowym i kulturowym. Tendencja ta przejawiała się w żądaniu od wspólnot obcojęzycznych, by przyswoiły sobie język grupy dominującej i zaakceptowały asymilację. Wielekroć wynikało to z błędnego utożsamiania państwa politycznego z państwem historycznym. „Pomieszanie ludów i języków” to zjawisko, które można było zaobserwować w całej Europie Środkowo-Wschodniej – to region, gdzie granice terytorialne nie pokrywały się z terenami etnicznymi. A kiedy nowoczesne nacjonalizmy, czerpiące wzory z Zachodu, usiłowały wdrożyć ramy państwa narodowego wbrew etnicznemu rozlokowaniu ludności czy nawet przy jego pogwałceniu, miało to z reguły fatalne skutki.
Obok słabości i źródeł konfliktów charakterystycznych dla regionu Csaba G. Kiss wyróżnia jego atuty, do których zalicza „negację skrajności”, „formy wolności samorządów, praw wolności stanowych”, „szeroką warstwę średnią” (składającą się z drobnej i średniej szlachty oraz grup wolnego chłopstwa). Zwraca uwagę, że w Europie Środkowej głównie Polacy, Węgrzy i Czesi świadomość odrębności politycznej opierali na pamięci państwowej wielkości (Corona Regni Poloniae, Korona Świętego Stefana, Korona Świętego Wacława). Niektóre ruchy narodowe rozpoczynały swoją działalność bez dziedzictwa odrębnego państwa (jak Słoweńcy czy Słowacy). Wówczas swoje aspiracje i cele kształtowały na podstawie kryterium językowo-kulturowego, ale – zwłaszcza w epoce romantycznej – kryterium tym posługiwały się również te narody, których przeszłość państwowa była poza dyskusją. Ogólny wniosek jest taki, że Europa Środkowo-Wschodnia to obszar, gdzie wytwarzanie się językowo-kulturowych paradygmatów (kwestia języka literackiego) oraz granic państwowych miało charakter często o wiele bardziej złożony aniżeli na wschód czy na zachód od tych ziem. I znowu na to zjawisko przychodzi patrzeć dwojako – nie tylko jak na przejaw słabości czy zapóźnienia. Stanowi ono także atut – o tyle, o ile jedną z cech Europejczyków zamieszkujących ten region jest to, że przemieszani byli z obcojęzycznymi sąsiadami. Tak oto powraca zagadnienie pogranicza, nabierające nowych znaczeń w dobie globalizacji i wyzwań związanych z rozpowszechniającą się międzykulturowością. Można by rzec, że środkowo-wschodni Europejczycy to urodzeni „pogranicznicy”, a skoro dzięki nowym technologiom i globalnemu urynkowieniu ostrze konfliktów, które powodowały różnice kulturowe, nierzadko ulega stępieniu, w świecie współczesnym powinni się oni poczuć jak ryby w wodzie…
Sándor Csoóri, drugi węgierski eseista, przypomina, że w Europie Środkowo-Wschodniej sztuka, w tym literatura, bardziej zależała od sytuacji polityczno-społecznej niż na zachodzie Europy, gdzie przeważa rozgraniczenie na sferę duchową i świecką, jednostkę i państwo. Tam sztuka uważana jest za twór odrębny od państwa i społeczeństwa. Nad Wisłą i nad Dunajem sztuka zabarwia się opozycyjnie, walcząc z cenzurą zarówno o wolność słowa, jak i – szerzej – wolność obywatelską i polityczną. To region, gdzie artystom niezwykle trudno zapomnieć o „wspólnym nieszczęściu”. Paradoksalnie wymowa tego eseju (napisanego w 1990 r.) jest optymistyczna – skoro środkowo-wschodni Europejczycy przeżyli to, co przeżyli, zwłaszcza w XX wieku, i przetrwali, to czyni to ich bardziej przywiązanymi do kwestii duchowych, do „tradycyjnej metafizyki i kultury”. Na tej podstawie Csoóri apeluje o odnowę kulturalną i odrodzenie myśli i uczuć – znajdują się one bardziej w gestii wielkich twórców niż naukowców i polityków…
Tekst Csoóriego jest wart namysłu także z innego powodu. Omawiając wątek zależności i losów bytów zdominowanych przez zewnętrznego hegemona, autor stwierdza, że w tym rejonie Europy narody i państwa żyły „w odbitym świetle tego czy innego mocarstwa”. Warto zauważyć, że aby scharakteryzować poczucie ułomności takiej egzystencji, posługuje się on takim samym terminem jak ten przywołany w liście oponentki Tomasa Venclovy, autora innego tekstu antologii (o którym za chwilę) – mianowicie terminem „garbaty karzełek”. Taki autoportret (!) budzi opór i oburzenie Venclovy, który stara się wyjaśnić, dlaczego ten autoportret jest błędny. Fakt, iż ta sama przenośnia wraca w innym kontekście, dowodzi jej zakorzenienia w psychice i mentalności narodów regionu. Uwidacznia skalę pewnych kompleksów oraz trudności, na które natykają się próby przezwyciężenia tych wypaczeń.
István Kovács (poeta, prozaik i dyplomata, w latach 1990–1995 radca do spraw kultury i konsul generalny w Polsce, następnie założyciel jednej z katedr polonistyki na Węgrzech) z kolei stawia fundamentalne pytanie o związek między polityką a moralnością, przy czym odwołuje się do dwóch polityków – jednego polskiego, żyjącego w XIX wieku, drugiego czeskiego, w XX wieku – którzy przestrzegali przed fatalnymi skutkami oderwania jednej sfery od drugiej. Chodzi o Adama Jerzego Czartoryskiego (kierującego polityką zagraniczną Rosji i starającego się wpłynąć na cara Aleksandra I) i o Václava Havla. Obaj myśliciele-politycy głosili zasadę, że ludzkie współżycie i społeczeństwo obywatelskie nie są możliwe bez kultywowania porządku moralnego.
Widać, jak trudno wprowadzić je w praktykę – całkiem niedawno, jak przypomina Kovács – kraje Grupy Wyszehradzkiej zamiast się wspierać nawzajem w staraniach do przystąpienia do Unii, wolały grać w pojedynkę kosztem „konkurentów”, co miało zarówno tragiczny, jak i śmieszny przebieg. W rezultacie nikt nie zdobył palmy pierwszeństwa, a do Unii przystąpiło w tym samym czasie dziesięć krajów.
W tym miejscu tekst Kovácsa dokonuje dwóch zwrotów. Wnioski, które z nich wynikają, nie mogą być obojętne dla polskiej racji stanu. Oto one:
1. Tragikomiczny epizod Wyszehradzkiej Czwórki walczącej o pierwszeństwo w kwestii przystąpienia do Unii Europejskiej pokazuje, że zabrakło lidera potrafiącego myśleć w kategoriach regionu – to, co może uratować poszczególne kraje, to myślenie i działanie według zasad współpracy i harmonizacji dążeń. Kraje te silne są wtedy, kiedy występują razem.
2. Jak pokazała historia polskiej drogi do odzyskania niepodległości, największy rozgłos i autorytet mieli przedstawiciele świata kultury, tacy jak Chopin, Mickiewicz (to on rozsławił Karola Levittoux, o którym w przeciwnym razie mało kto w Europie by wiedział), Słowacki i Krasiński, Paderewski, Sienkiewicz. Ludzie kultury potrafią być „skuteczniejszymi realizatorami bezpośrednich działań politycznych czy dyplomatycznych niż tak zwani fachowcy”. Nie sposób więc przecenić rolę kultury w działaniach współczesnej polityki zagranicznej państw. Kovács apeluje, by MSZ-ty kierowały się tą zasadą, gdyż wymiana kulturowa oraz dyplomacja kulturowa urastają do rangi kluczowego, wręcz najważniejszego ich zadania.
Esejowi wspomnianego już Tomasa Venclovy impuls nadał list „od pewnej znajomej”. W odpowiedzi poeta apeluje o taką miłość ojczyzny, która będzie w stanie odpowiedzialnie spoglądać na jej dzieje i bieżącą sytuację. Oznacza to podjęcie prób krytyki każdego zjawiska, które na krytykę zasługuje. Są to kwestie, w których uczucia i logiczne myślenie powinny się wzajemnie wspierać. Jak już wiemy, Venclova sprzeciwia się użyciu wobec Litwy przenośni „garbatego karzełka”, przy czym w jego argumentacji w ogóle nie chodzi o rozmiary terytorium (które w przypadku Litwy można by uznać za niewielkie) – „bezkrytycznym” patriotom Venclova wytyka swoistą perwersję w ich stosunku do tradycji narodowej – ci ludzie woleliby zabronić krytycznych sądów pod adresem Litwy i Litwinów (ofiarę gwałtu powinno się oszczędzać), co prowadzi do wniosku, że są to naród i kraj upośledzone, niepełnosprawne, niezasługujące na normalne traktowanie, tak jak traktuje się człowieka normalnego, zdrowego. Ta perwersja ukryta w rozumowaniu bezkrytycznych patriotów budzi instynktowny i intelektualny sprzeciw Venclovy. Przestrzega on także swoją rozmówczynię przed pokusą mesjanizmu, uświadamiając jej, że nie tylko Polacy, lecz również sami Litwini nie są od niej wolni – ta zaś polega na sakralizacji własnego narodu, któremu przypisuje się czystość i szlachetność, ostro kontrastujące ze zbójeckim charakterem sąsiadów. Każdy naród popełnia błędy, niezależnie od tego, jakie ma rozmiary, każdy więc winien dokonać rachunku sumienia. W tym miejscu poeta-eseista wskazuje na pewne prawidło, z którym nie bardzo się zgadzam, a w każdym razie nie w takiej formie – jego forma jest na tyle charakterystyczna, że zasługuje na przytoczenie: „Taki rachunek sumienia, sądzę, jest najważniejszym zadaniem każdej inteligencji [nie to zdanie jest kontrowersyjne, tylko dwa następne – P.B.] […]. Otóż wielkie narody posiadają wielu takich inteligentów. Może częściowo właśnie dlatego są one wielkie?”. Nie wiem, co Venclova ma na myśli, mówiąc o wielkich narodach. Czy chodzi tylko o wielkość moralną, czy – jak się zdaje – o wielkość, której wyznacznikiem są militarna potęga i polityczno-kulturowe wpływy? Jeśli to drugie, to wyrażam daleko idące wątpliwości…
Dalszy ciąg tekstu poświęcony jest kwestii stosunku Litwinów do mniejszości polskiej na Litwie. Autor okazuje szlachetność i bystrość umysłu, kiedy broni polskiej mniejszości i jej praw do zabiegania o własne prawa, jeśli dzieje się to zgodnie z demokratycznymi procedurami, na przykład prawa do posiadania większej liczby szkół. Nie należy żywić obaw, że oto „Polacy na Litwie podnieśli głowy” – pisze Venclova – bo „demokracja jest właśnie po to, żeby wszyscy unosili głowy i żądali praw”. Ogólnie rzecz biorąc, Venclova pragnie wyeliminować złe emocje wywołane brakiem wiary w siebie. Stara się przekonać, że Słowianie nie zagrażają Litwinom, gdyż ci nie tylko przetrwali huragany historii, ale się demograficznie umocnili, co pokazuje, że są „bardzo silnym i witalnym narodem”.
Słowom Venclovy o polskiej mniejszości na Litwie przydaje językowo-historycznego kontekstu szkic Władysława Makarskiego o Polakach i języku polskim na Litwie na przestrzeni wieków. Dokonuje on przeglądu badań naukowych, których celem było tropienie procesów polonizacji na tych ziemiach, jak również wskazanie ich źródeł, zakresu, charakteru…
Tekst Tadeusza Konwickiego to częściowo prywatny, a częściowo publiczny zapis tego, dlaczego i jak pisarz-reżyser postanowił przenieść na ekran Dziady Mickiewicza, ów arcydramat, będący zdaniem Konwickiego dziełem współczesnego poety i zawierający „samo sedno naszego losu”.
Artykuł Karoliny Przesmyckiej (opublikowany w 2013 r.) przedstawia zjawisko „litwinizmu” – słabo kojarzone w Polsce, choć w świetle bieżących zdarzeń zasługujące na pilną, a nawet arcypilną uwagę. Tożsamość narodową Białorusinów litwinizm wiąże na nowo z dziedzictwem Wielkiego Księstwa Litewskiego i jego unii z Polską. „Litwa”, słowiański termin, którym określa się Wielkie Księstwo, różni się od „Lietuvy” (czyli litewskiej nazwy współczesnego państwa litewskiego) oraz „Lituanii” (nazwy łacińskiej). „Litwinizm” został przez wybranego w 1995 r. prezydenta Aleksandra Łukaszenkę zepchnięty do opozycyjnego podziemia, lecz mimo to cieszy się on rosnącym poparciem Białorusinów. Łukaszenka powrócił do wzorów sowieckich, podczas gdy litwinizm odcina się od sowietyzmu i jego nieodłącznych atrybutów – szarzyzny i braku godności. Warto wiedzieć – o czym za profesorem Aleksandrem Krawcewiczem przypomina Przesmycka – że w historiografii radziecko-rosyjskiej Wielkie Księstwo Litewskie przedstawiane było nieodmiennie – co wydawać się może dziwne – jako państwo wrogie Białorusinom, bo w jej wykładni Wielka Ruś została najechana zarówno przez Tatarów (od wschodu), jak i Litwinów (od zachodu). W czasach, kiedy artykuł się ukazywał, litwinizm jako pojęcie przede wszystkim symboliczne (niewykluczające żadnej nowożytnej narodowości) starał się dotrzeć do nowych adeptów między innymi za pomocą działalności w internecie. Co zaskakujące i także dające wiele do myślenia z punktu widzenia polskiej racji stanu i celów polityki zagranicznej RP, w kręgach lansujących litwinizm odzywają się głosy nawołujące do zawarcia federacji polsko-białoruskiej. Jeden z publicystów cytowanych przez Przesmycką, A. Worotnickij, wypowiada się o nim w sposób zasługujący na pełne przytoczenie: „Kwestię Konfederacji Republiki Białorusi i Rzeczpospolitej Polskiej wydobyć [należy] ze stanu głuchej ciszy i postawić na pierwszym planie w białorusko-polskim dyskursie politycznym”.
Publicysta bynajmniej nie jest odosobniony w tym odczuciu. Ciekawie współbrzmi z tym fragment artykułu (na portalu salon.24.pl), pod którym podpisał się Grim Sfirkow: „Jak trafnie zauważyli autorzy białoruscy, Polska i Białoruś razem tworzą zupełnie inną jakość niż osobno. Polska i Białoruś w skali Europy to waga lekka, z ambicjami do lekkopółśredniej. A w skali świata? Piórkowa. Polska i Białoruś razem to waga średnia w Europie z ambicjami do ciężkiej. W skali świata to już waga lekka. A gdyby jeszcze doszła do federacji Ukraina? No, to już by była waga ciężka, bez dwóch zdań”.
A białoruski portal Brama zgłosił ideę przeprowadzenia w Polsce i na Białorusi referendum w sprawie „zjednoczenia Rzeczpospolitej Polskiej i Republiki Białorusi w jedno państwo w ramach konfederacji”.
Konsolidacji więzi pomiędzy współczesnym tematem białorusko-polskim a dawną Polską dokonują teksty poświęcone Tatarom związanym najpierw z Wielkim Księstwem Litewskim, a następnie także z Polską i Rzecząpospolitą Obojga Narodów. Selim Chazbijewicz postanowił przyjrzeć się ich obecności na kartach polskiej literatury (oraz piśmiennictwa naukowego), co powoduje, że jego przegląd to także tyleż wybitne, co niecodzienne spojrzenie na tę domenę. Jakże ożywcze jest przeczytanie na przykład, że „Maciej Stryjkowski w Kronice polskiej, litewskiej, żmudzkiej i wszystkiej Rusi, wydanej w Krakowie w 1582 roku, jedno z opowiadań tytułuje: O porażeniu wojska krzyżackiego przez Polaków i Tatarów litewskich pod Niessową i Puckiem”. Im bliżej naszych czasów, tym wyraziściej ukazują się sylwetki postaci realnych, a nawet działaczy politycznych, jak Aleksander Sulkiewicz (Hózman Mirza Sulkiewicz), „współzałożyciel PPS i bliski przyjaciel Józefa Piłsudskiego”, opisany przez Andrzeja Struga i Juliusza Kadena-Bandrowskiego. W tekście Chazbijewicza znaleźć można jeden z najbardziej sugestywnych opisów regionu – nie pozostaje nic innego, jak przytoczyć go in extenso: „Kultura Europy Środkowo-Wschodniej, tak specyficzna i tak inna od reszty półwyspu Azji, jakim jest Europa, najwyższą tkankę duchową zgromadziła w obszarze Międzymorza, na zwężeniu między Bałtykiem a Morzem Czarnym. W tej przestrzeni geograficznej i duchowej Tatarzy krymscy, budziaccy, dobrudzcy czy też litewscy nie tylko odegrali dość istotną rolę historyczno-polityczną, ale zarazem odcisnęli piętno na kształcie tego, co nazwać można kulturową ekologią”.
Chazbijewicz kreśli także portret tatarskiej inteligencji dążącej do pogłębienia własnej kulturowej tradycji i jej związków z Polską i Wileńszczyzną, zarówno w kraju, jak i na uchodźstwie. Swoistym uzupełnieniem i rozwinięciem jego tekstu jest reportaż literacki Piotra Nesterowicza pisany w pierwszej osobie o współczesnych Kruszynianach, z którymi związane są postaci legendarnych bojowników tatarskich, pułkownika Samuela Krzeczowskiego i rotmistrza Aleksandra Kryczyńskiego (Lekcje martwego języka).
O Ukrainie traktują wprost trzy teksty, choć przybierają nieco inny układ aniżeli tryptyk węgierski – bardziej bezpośrednio dwustronny, to znaczy polsko-ukraiński i ukraińsko-polski. Ton i przesłanie tych tekstów dobrze oddają cztery fragmenty eseju Dmytra Pawłyczki. Można je uznać za wyznaczające kierunki i priorytety polskiej polityki zagranicznej na obszarze Europy, toteż przytaczam je w ich oryginalnej formie:
1. „Nadszedł czas zupełnie nowej perspektywy historycznej w stosunkach między Ukrainą i Polską. Czas, kiedy od tego, na ile Ukraina i Polska będą działać razem, zależeć będzie los nie tylko Europy Środkowej, ale całego kontynentu”.
2. „Polska jest adwokatem Ukrainy na Zachodzie. Polska rozumie – dzięki Józefowi Piłsudskiemu – swoją zależność od Ukrainy, a Ukraina – dzięki Tarasowi Szewczence – swoją zależność od Polski. Nasz poeta [czyli ukraiński poeta Taras Szewczenko – P.B.] zwracał się do ukraińskich hetmanów: »Chełpicie się, żeście kiedyś Polskę obalili, taka prawda wasza, że upadła i was przywaliła«. Zatem dopóki stoi Polska, stać będzie Ukraina, i odwrotnie – dopóki stoi Ukraina, będzie stała Polska”.
3. „W ukraińsko-polskich wojnach przegrywali jednocześnie i Polacy, i Ukraińcy, a wygrywały – imperialne siły Rosji i Niemiec”.
4. „Nadmierne zapatrzenie na Wschód lub na Zachód może mieć negatywne następstwa i dla Ukrainy, i dla Polski. Musimy tworzyć wspólną i samowystarczalną Europę Środkową, dążąc, by miała ona jak najściślejsze powiązania z zachodnią częścią kontynentu, ale również swą demokratycznością, dobrobytem i duchowością wpływała na wschód Europy, a więc na Rosję […]”.
.W tych zasadniczych punktach Mykoła Riabczuk, autor tekstu zatytułowanego Polska, Ukraina, Europa – między wyobraźnią a rzeczywistością, zgadza się z Dmytrem Pawłyczką. Riabczuk eksploruje równolegle opozycję pomiędzy dwoma wyobrażeniami Ukrainy – pierwsze czyni z niej przestrzeń, która należy do (wymarzonej) Europy, lecz została chwilowo zagarnięta przez sowietyzm, a druga rozpatruje ją jako część „ruskiego mira”. Następnie opierając się na wyborczej mapie współczesnej Ukrainy – tej, która wyłoniła się po rozpadzie Związku Sowieckiego – Riabczuk zwraca uwagę na „instytucjonalny i kulturowy wpływ” dawnych organizmów państwowych, takich jak dawna Rzeczpospolita czy imperium habsburskie, na preferencje i zachowania polityczno-cywilizacyjne. Wpływ ten jest realny, nawet jeśli najczęściej jest nieuświadomiony, choćby z tego względu, że oba rosyjskie reżimy imperialne, carski i bolszewicki, stosowały „propagandę antypolską” i zwalczały pamięć po jej obecności na tych terenach; były zbieżne – jak dodaje Riabczuk – z antypolskim nastawieniem kozackiego mitu. Wszystkie te tendencje utrudniają – jak zaznacza autor – traktowanie dawnej Rzeczypospolitej jako „w pewnym stopniu także ukraińskiego dziedzictwa”. Riabczuk przestrzega także przed „ahistoryczną interpretacją przednowoczesnych wydarzeń [czyli sprzed narodzin nowoczesnych nacjonalizmów – P.B.] w nowoczesnych kategoriach”, „karmiącą resentymenty obu stron”. Tymczasem, dodaje, sama „hetmańszczyzna była instytucjonalną kontynuacją Rzeczpospolitej”. Mimo czynników, które stoją na przeszkodzie stosunkom pozbawionym uraz i uprzedzeń, sytuacja się poprawia, poza tym Polska i Ukraina wydają się skazane na współpracę, jeśli naprawdę pragną zapewnić sobie trwały byt, uodporniony na zagrożenia płynące ze wschodu.
Jerzy Bartmiński (Z ruska po polsku łagodniejsza mowa) przygląda się „bogatemu folklorowi pieśniowemu i prozatorskiemu” polsko-ruskiemu, zwłaszcza polsko-ukraińskiemu. Twórczość ta, przeplatając elementy dwóch języków, zarówno na poziomie słownictwa, jak i składni, wymyka się zarzutowi błędów czy zniekształceń. Jawi się jako żywa emanacja pogranicza. Jej korzenie są tyleż szlacheckie, co ludowo-plebejskie. Można ją (było) spotkać w dawnym powiecie buczackim, we wsiach pod Przemyślem, w regionie sanocko-krośnieńskim, na Rusi Czerwonej, po obu stronach Bugu, górnego Sanu i Dniestru. Przeważnie są to utwory artystyczne, bo w komunikacji potocznej ludność doskonale odróżniała dwa języki. Wektory wpływów są dwukierunkowe – znane są przypadki kompozycji, które przyszły do Polski z Ukrainy, i na odwrót, które trafiły z Polski na tereny ruskie. Przesiąknięte są kontaktem i współdziałaniem języków i kultur.
Jan Miziński (Kompleks polski Guntera Grassa) dokonuje oględzin polskich motywów w twórczości autora Blaszanego bębenka na tle historycznych rozrachunków Niemiec z własną historią, których Grass był głośnym animatorem.
Tekst Janusza Golca przywołuje mało w Polsce znaną postać Karla Emila Franzosa, Żyda podolskiego pokładającego całą nadzieję w misji cywilizacyjnej, którą przypisywał niemieckiemu kręgowi kulturowemu. Jednocześnie Franzos był zapiekłym wrogiem ortodoksji żydowskiej, tradycji talmudycznej, chasydów i cadyków, którym przeciwstawiał oświeceniową postępowość (prowadzącą do awansu społecznego i asymilacji). W tekście Golca występuje on jako autor szkiców zatytułowanych Aus Halb-Asien, którym to terminem (pół-Azji) Franzos określał terytoria wymykające się niemieckiemu porządkowi i opanowane przez „żywioł słowiańsko-żydowsko-bałkański”. W hierarchii zagrożeń Franzos szczególnie wysoko sytuuje Polaków „dążących do podporządkowania, ba, zniewolenia innych grup etnicznych” (Golec). W tej wizji język i kultura niemiecka, w przeciwieństwie do polskiej, jawią się jako czynnik łagodzący konflikty pomiędzy grupami narodowościowymi i jako nośnik tolerancji. Konkretną ilustrację tym tezom miał przydać szkic Od Wiednia do Czerniowiec (1876 r.), w którym autor opisuje podróż pociągiem pomiędzy tymi miastami, wiodącą przez Przerów, Dziedzice, Bielsko-Białą, Kraków i Lwów – granicę pół-Azji przekracza się w momencie zatracenia się bieli obrusów w restauracjach dworcowych. Szczególnie znamienny jest sposób, w jaki Franzos odnosi się do swoich pobratymców z ziem zalanych barbarzyńskim morzem słowiańskości – przede wszystkim podkreśla ich brud, a o „dworcowych Żydach-pośrednikach pisze jak o »robactwie« (w oryginale »Das Ungeziefer«)”. Golec zauważa, że pojęcie to było bardzo chętnie i często używane przez narodowosocjalistyczną propagandę, szczególnie zaś przez jej czołowego animatora – Josepha Goebbelsa. W świetle tego zestawienia wniosek artykułu Golca brzmi logicznie: „Historia pokazała, jak bardzo autor szkiców zatytułowanych Aus Halb-Asien mylił się w swoich przekonaniach i nadziejach. Kultura niemiecka, w której posłannictwo głęboko wierzył, spreparowana odpowiednio przez wyznawców germańsko-aryjskiego nadczłowieczeństwa, przygotowała bowiem »barbarzyństwu« Żydów Europy Wschodniej, ale także innych narodowości pół-Azji »ostateczne rozwiązanie« (Endlösung)”.
Esej Adama Hochschilda poświęcony jest postaci Jana Yoorsa. Ten dwunastoletni belgijski chłopiec dobrowolnie dołączył w 1934 roku do kompanii Cyganów z plemienia Lowarów, z którą powziął długą wędrówkę po Europie i… przez wojnę – od Hiszpanii do Turcji, przez Polskę i Czechosłowację – a następnie spisał swoje przygody i przeżycia w dwóch książkach (Cyganie i Przeprawa). Jego opowieść to „jedna z najbardziej niezwykłych odysei tego [czyli XX – P.B.] wieku” i zarazem ziszczenie mitycznego snu o ponownych narodzinach.
Karol Piasecki przypomina postać starszego brata Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego, Bronisława. Jego życiorys i dokonania są wciąż nie tylko słabiej znane niż te jego młodszego brata, co dałoby się w końcu uzasadnić, ale po prostu słabo znane, co uzasadnić już nie sposób. Historia Bronisława Piłsudskiego to historia Polaka, który na skutek podbicia jego ojczyzny przez imperium rosyjskie zaczął wieść życie zesłańca-badacza, przez co stał się jednym z najwybitniejszych i zarazem pionierskich badaczy „ludów zamieszkujących tereny leżące na wschód od Uralu, określane w całości jako Syberia”. Piłsudski interesował się przede wszystkim ludem Ajnów (obok Orochów i Niwchów), potężnych niegdyś, następnie pokonanych i przesiedlanych. Spotkał ich w liczbie 1360 osób na wyspie Sachalin. Miał się stać pionierem i naukowym gigantem w dziele ocalenia tego ludu od zapomnienia.
Dwa eseje traktują o losach polskich emigrantów w Ameryce, swobodnie przechodząc od porządku mityczno-historycznego do społeczno-politycznego. Danuta Mostwin przytacza historyjkę sięgającą XVII wieku, czyli czasów, kiedy Polacy przyjeżdżali do Jamestown na zaproszenie kapitana Johna Smitha, prezydenta angielskiej kolonii. Jej bohaterką jest Marysia, córka świeżych emigrantów, która wbrew zakazom rodziców wyrusza w głąb puszczy, a krwawej śmierci unika tylko dzięki swoiście brzmiącemu w ojczystym języku okrzykowi: „O Matko Bosko, ratuj mnie!”. Zarówno Danuta Mostwin, jak i Stanislaus A. Blejwas (autor drugiego tekstu) pogłębiają zagadnienie różnych rodzajów emigracji. Różnice pomiędzy emigracją polityczną i ekonomiczno-zarobkową legły u podstaw niesprawiedliwych sądów i uprzedzeń natury klasowej. Oboje autorzy zwracają pilną uwagę na aspekt równowagi psychicznej – i jej rozchwiania – u emigrantów, oboje stawiają pytanie o potencjał licznej Polonii amerykańskiej w dobie postpeerelowskiej. Na tym tle ciekawie brzmi następująca obserwacja: „Im bardziej [emigranci] usamodzielniali się w Ameryce, tym bardziej pielęgnowali tradycje własnego kraju”.
Niezwykle istotną rolę odgrywa swoisty tryptyk o książkach brytyjsko-walijskiego historyka Normana Daviesa, umieszczony w końcowej części publikacji. Wyjątkowymi oraz przydatnymi czyni te eseje to, że starają się wydobyć główne rysy filozoficznego rozumienia zwłaszcza europejskiej historii, cechujące pisarstwo Daviesa. Najbardziej rozbudowany i zawierający wiele ważkich diagnoz jest esej pierwszy, autorstwa Tadeusza Szkołuta. Zbigniew Zaporowski napisał recenzję książki Daviesa o II wojnie światowej. W trzecim tekście Janusz Wrona skupia się na książkach Daviesa, które poruszają polskie wątki i zagadnienia. To okazja, by uwypuklić powracającą w nich refleksję na temat traum, „których nie szczędziły Polakom ostatnie dwa stulecia”. Na użytek tego przeglądu pozwalam sobie wymienić następujące punkty z tekstu Tadeusza Szkołuta:
1. Ideologizacja historii nie jest wyłączną domeną historyków pozostających na usługach państw totalitarnych. W równej mierze, choć inaczej, dotyczy ona historyków krajów demokratycznych, zwłaszcza tych z czołówki mocarstw europejskich czy światowych. Na zachodzie Europy, ale także za oceanem da się zauważyć protekcjonalno-pogardliwe traktowanie „małych” narodów i państw, raczej „państewek”, z tzw. „peryferii Europy, zwłaszcza z jej wschodnich obrzeży”.
2. Taki zabieg „barbaryzujący” Europę Środkowo-Wschodnią wyrasta z długowiekowej ogólnoludzkiej, w naszych realiach głównie zachodniej tradycji ksenofobii, występującej już w czasach antycznych, kiedy słowo greckie barbaros określało „każdego obcego, który nie władał greką i wypowiadał się – w mniemaniu [Greków – P.B.] bełkotliwie”. Tę postawę pogardy przejęli od Greków Rzymianie.
3. Historia Europy, to prawda, nierozerwalnie związana jest z chrześcijaństwem, choć niekoniecznie tak jak w wielu obiegowych wyobrażeniach. W tym aspekcie wyróżnić wypada trzy serie czynników. „Niezastąpioną rolę w okrzepnięciu tożsamości Europy odegrał islam” – po prostu dlatego, że stworzył układ opozycyjny, który sprzyjał zjednoczeniu się Europejczyków. Tymczasem jednak teokracja, poddająca kontroli różne dziedziny życia, w wydaniu chrześcijańskim nigdy nie osiągnęła pełni z powodu utrzymania się pozostałości pierwiastków pogańskich, ale także współistnienia elementów judaizmu oraz islamu, obok których rozwijały się liczne prądy heretyckie. W końcu jednolity początkowo świat chrześcijański rozpada się na różne Kościoły – najpierw na katolicki na Zachodzie oraz na grecki i prawosławny na Wschodzie (przełomem jest tu rok 1054), następnie na różne odłamy reformacji. W epoce renesansu poczęła wyłaniać się Europa świecka, a wraz z nią pojawił się humanizm coraz śmielej odseparowujący się od teokracji. Skutki tych tendencji okazały się znaczące dla takich dziedzin, jak sztuka oraz – rzecz jasna – nauka, odwołująca się do obserwacji oraz metod indukcyjno-empirycznych. Krwawe konflikty religijne pustoszące zwłaszcza Europę Zachodnią doprowadzają do rozpadu europejskiej tożsamości chrześcijańskiej w dotychczasowym rozumieniu. Skutki tych wstrząsów warto podkreślić, bo w kraju takim jak Polska, której historia miała potoczyć się nieco innymi torami, będą one miały wydźwięk wręcz niezrozumiały. Nad Wisłą w obliczu utraty suwerenności i groźby wynarodowienia Kościół jawi się częstokroć jako ostoja rodzimej kultury i wolności. Na Zachodzie wskutek chaosu wywołanego bratobójczymi wojnami religijnymi etykietę Christianitas zaczęto zastępować terminem… Europa właśnie! I tak ostatni dokument odwołujący się do „władców świata chrześcijańskiego” to traktat zawarty w Utrechcie w 1713 roku – później używać się będzie już tylko określenia Europa. Stąd się biorą dzisiejsze kłopoty z eksponowaniem chrześcijańskich korzeni Europy czy wręcz odmowa wprowadzania takiego zapisu w tekstach o dużej randze międzynarodowej, jak konstytucja europejska.
W tym miejscu dodaję uzupełnienie – w eseju niewystępujące. Wiele w przyszłości będzie zależało od tego, jakie rozumienie owej świeckiej Europy oraz samej świeckości zyska przewagę. Osobiście dostrzegam trzy zasadniczo różne, a nawet opozycyjne możliwości. Świeckość może być rozumiana jako wyższy stopień religijności, czyli jako paradygmat obejmujący religijność i ją – na swój sposób – rozszerzający i podciągający w górę, nawet jakoś ją przewyższający. Ale może ona także przybrać postać indyferentyzmu bądź mniej lub bardziej otwartej antyreligijności i wojującego, nietolerancyjnego ateizmu.
4. Poprzez głoszenie „hasła prymatu rozumu we wszystkich sferach ludzkiej aktywności” oświecenie nie zrywa wprawdzie z dziedzictwem chrześcijaństwa, ale ustanawia nowy porządek i nową hierarchię wartości. W ich centrum ulokowana zostaje idea racjonalności.
Przerzucając niejako pomost pomiędzy tym aspektem pierwszego tekstu o Daviesie a tekstem trzecim, warto zwrócić uwagę na powstałą opozycję. Podczas gdy dla oświecenia i Europy pooświeceniowej odwoływanie się do autorytetu rozumu nabiera cech swoistego imperatywu, a nawet absolutu, Polakom przyszło borykać się z szeregiem doświadczeń traumatycznych. Tymczasem – jak pisze Janusz Wrona – trauma, a ta zbiorowa okazuje się niezwykle trwała, „oznacza ten rodzaj doświadczenia, który przekracza możliwości z r o z u m i e n i a [podkreślenie moje – P.B.], przepracowania przez ludzką psychikę”.
5. Z oświeceniem wiąże się także wyłonienie się nowego porządku polityczno-geopolitycznego, który dla Polski, a ściślej, dla dawnej Rzeczypospolitej miał się okazać zgubny. Porządek ten opiera się na wspólnocie kilku potężnych państw, „elitarnego klubu potęg”, które wspólnie i między sobą rozdają karty, decydując o losie wszystkich mniejszych organizmów politycznych, czy to narodów, czy państw (lub wytworów państwopodobnych). Konsekwencje tego stanu rzeczy nie sprowadzają się jednak do aspektu „koncertu mocarstw”, lecz przenikają także w obręb kultury i jej rozmaitych obiegów. Na tym gruncie już wkrótce wyrośnie swoista imperialna arogancja narodów znajdujących się w czołówce rywalizacji o dominację nad Europą i światem, skąd już tylko krok do takich zjawisk, jak eugenika i przeświadczenie o wyższości cywilizacyjnej, a następnie rasowej.
6. Idea zjednoczonej Europy powstała jako rezultat apokalipsy II wojny światowej, ale także niezdolności Europy do przezwyciężenia hitlerowskiego totalitaryzmu bez pomocy zewnętrznej, w tym wypadku amerykańskiej i… sowieckiej. Proces zjednoczenia pominął jednak kraje znajdujące się po drugiej (złej) stronie żelaznej kurtyny, a dziś, gdy się one wyswobodziły, elity zachodnie patrzą na nie „często z lekceważeniem i niechęcią”, oceniając ich przywiązanie do tradycji narodowych ze stanowiska „nowoczesnego” i „postępowego” jako „anachroniczne”.
7. Okazuje się jednak, że wielu Europejczyków z Europy Środkowo-Wschodniej przejęło te zachodnie uprzedzenia (a przecież wymierzone są przeciwko nim!). Prowadzi to do dość kuriozalnych zjawisk, kiedy ci mieszkańcy rzekomo gorszej Europy prześcigają się we wprowadzeniu u siebie z coraz większą gorliwością wzorców zachodnich. Także tych nieskutecznych lub szkodliwych oraz tych, które oparte są na krzywdzącym stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej.
8. Wszystko to powoduje, że wzajemne porozumienie jest i będzie trudne. Aby mogło się ziścić lub postępować, konieczna jest rewizja czy wręcz zburzenie „wielu zastarzałych konstruktów ideologicznych”, które skutecznie zagradzają dostęp do tych innych.
.Kwestie, które podejmuje Dariusz Skórczewski, nabierają kluczowego znaczenia w perspektywie dzisiejszej polskiej debaty o strategii rozwoju państwa i postawy obywateli. Od razu i stanowczo powiem, że nie zgadzam się z odzywającą się tu i ówdzie krytyką, jakoby zastosowanie do Europy Środkowo-Wschodniej omówionej metodologii miałoby wynikać z rozpaczliwych prób dopasowania do tych realiów narzędzi pojęciowych stworzonych dla innego kontekstu (sąd ten nie dotyczy praktyki, ale samych ram i modelu pojęciowego). Jako świadek francuskich pryzmatów odbioru i przedstawiania Polski mam pewność, jak bardzo podejście postkolonialne jest – a raczej byłoby – adekwatne do ich odmalowania i demistyfikacji.
Artykuł Skórczewskiego to szeroko rozbudowana recenzja zbiorowego tomu, który z inicjatywy Bogusława Bakuły ukazał się nakładem biblioteki „Porównań”, poznańskiego periodyku akademickiego. Bardzo istotny jest wątek podwójnego wypierania pewnych niewygodnych faktów związanych z kolonialną przeszłością krajów i narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Mówiąc wprost, niedoszacowanie efektów relacji pomiędzy hegemonem a terytoriami zależnymi jest nie tylko udziałem dawnych imperiów (Rosji zwłaszcza, lecz także Niemiec i Austrii), ale odnosi się również – co wydać się może paradoksalne – do krajów poddanych. Dawne imperium jest przekonane o swojej racji i nie tylko nie dopuszcza myśli „imperialnej winy”, ale ochoczo kwestionuje prawo dawnych kolonii do autonomii. W perspektywie relacji Europy Środkowo-Wschodniej z Rosją prowadzi to do przeświadczenia – niestety nadal popularnego również w świecie zachodnim (por. fantazmatyczny i poręczny koncept Europy Wschodniej…) – że ten region to niegdyś przybudówka Związku Sowieckiego, a dziś Rosji. Problem polega na tym, że takie myślenie imperialne, łudzące pozorem czegoś naturalnego, cechuje się swoistą ślepotą, bo hegemonowi z ogromnym trudem przychodzi uznać, że jego podbój podejmowany był na gruncie innym niż cywilizacyjna racja. Żywi on przekonanie – nawet szczerze – iż terytoria podbite pozbawione są własnej, specyficznej kultury.
A kraje i kultury niegdyś zależne od hegemona, o ograbionej przez niego suwerenności? Koniec jego panowania nie oznacza sam przez się powrotu do „normalności”. Cytując Bakułę, Skórczewski wskazuje na okres „trudnej emancypacji” – w istocie jest to zagadnienie palące i wieloaspektowe, gdyż kraje wyzwalające się od imperialnej zależności zmierzyć się muszą, poza odbudową i przekierowaniem torów polityki, z takimi wyzwaniami, jak przezwyciężanie kompleksów, podjęcie krytycznego spojrzenia zarówno na innych, jak i na siebie, oderwanie się od tendencji do solipsyzmu. Szczególnie ten ostatni punkt powinien stać się podstawą do współpracy pomiędzy partnerami całego regionu. Ci zaś, mimo iż borykali się z podobnymi problemami, pozostają w dużej mierze dla siebie nieznani, czasem nawet jedni drugich traktują z dystansem. To coś, do czego z trudem przychodzi się przyznawać – coś, czego odruchowo wolimy nie dostrzegać. Samo zrzucenie jarzma nie gwarantuje przystąpienia jak równy z równym do klubu wolnych społeczeństw Europy Zachodniej, i to nie tylko z uwagi na uwarunkowania zewnętrzne, lecz także z uwagi na zachowanie wielu nawyków wyniesionych z epoki zniewolenia. Emancypacja wymaga zatem podjęcia wysiłków w sferze mentalności i przyzwyczajeń myślowych, co obejmuje zarówno autoocenę, jak i ocenę najbliższego otoczenia. Przeszłość należy (re)interpretować, a teraźniejszość odkryć na nowo na podstawie nowego, postkolonialnego, postimperialnego odczytania świata, zwłaszcza zaś regionu, skoro ten wprzężony jest w gwałtowny proces zmian, który wymyka się utrwalonym wizjom i ocenom. W ten sposób powraca wątek, który się pojawił przy okazji omówienia książek Normana Daviesa – obok negatywnych nawyków przeszłości pojawiły się nowe postawy negatywne, takie jak „pogardliwe stereotypy zbiorowe” zwłaszcza wobec „gorszego Wschodu”, a zatem je też należy zwalczać – nie tylko w imię postulowanej odnowionej świadomości europejskiej, ale również ze względu na samopoznanie.
Trzy eseje przybierają bardzo literacki charakter, jednocześnie pobrzmiewając bardzo filozoficznie, co czyni zadanie ich streszczenia nie tyle niemożliwe, ile skazane na drażliwą ułomność, a nawet ponury niedostatek, radzę zatem sięgnąć po nie bezpośrednio. Są to teksty Sergiusza Sterna-Wachowiaka (Axis mundi Wschowa), Jerzego Święcha (Schulz – pisarz galicyjski) i Stefana Symotiuka (Ejdetyka bramy). Wschowa to miasto piastowsko-jagiellońskie, które znalazło się na pograniczu polsko-niemieckim, by w końcu przyjąć wygnańców z polskich Kresów Wschodnich. Traktuje o nim tekst starający się uchwycić napływy, wpływy i zapośredniczenia kulturowe, etniczne, religijne, poetyckie, które ukształtowały to miejsce zabarwiające się swoistym mistycyzmem, ów ośrodek uśmierzający konflikt przeciwieństw. Niezwykle barwnie wypadają fragmenty o symbolice herbu oraz protoherbu, jak również te poświęcone samej etymologii nazwy miasta. Esej profesora Jerzego Święcha, wykorzystując dane z zakresu geografii politycznej oraz hierarchicznej przestrzeni państwa, poddaje analizie relację pomiędzy światem bliskim a światem zewnętrznym w opowiadaniach Brunona Schulza. Stanowią one próbę przeniknięcia Schulzowskiej „ojczyzny”. Zagadnienie to okazuje się skorelowane z pojęciem ironii, mającej swe źródło tyleż w materii świata, co w aspiracjach pierwszoosobowego bohatera. To ona prowadzi do „rozluźnienia tkanki rzeczywistości”, daje upust drzemiącej energii, która organizuje świat od nowa. Ten Schulzowski kosmos, wynoszący nas poza historię, nie mógłby się objawić i zdyskontować potencjału ożywczego buntu bez oparcia w mitycznej glebie prowincji i domu rodzinnym. Esej Stefana Symotiuka to minitraktat o architekturze i urbanistyce, opowiadający o burzliwych losach bram(y). Te losy są wypadkową zmiennych relacji pomiędzy przeciwstawnymi wartościami, jak wnętrze-zewnętrze, światło-cień, front-podwórze (dziedziniec wewnętrzny). Podstawową funkcją bramy jest bowiem zapewnienie przejścia pomiędzy ulicą a wnętrzem domu, choć w istocie swej brama zabarwia się pewną ambiwalencją – wpuszcza, ale jednocześnie „szczerzy kły”, budzi respekt, onieśmiela, dając do zrozumienia, że nie każdy jest tu mile widziany lub też że należy się pilnować, zachować stosownie. Poza tym istnieją różne rodzaje bram – brama wjazdowa i brama triumfalna różnią się mimo tożsamości nazwy. Ponadto brama często występuje w liczbie mnogiej: akwedukty, portyki, podcienie, krużganki… Tym samym wraca pojęcie ruchu, przemiany, łączności…
Jednak nie na to chciałbym położyć nacisk, lecz na pewną cechę strukturalną całej antologii. Symbolicznego znaczenia nabiera bowiem fakt, iż zaczyna się ona (od frontu) murem, który trzeba było sforsować, a kończy esejem o bramie, która – niezależnie od tego, na ile pełni funkcję obronną – służy jednak ostatecznie przejściu pomiędzy dwoma światami, wymiarami, materialnie uosabia owo przejście. Przejście to jest przejściem przez granicę, jest pograniczem.
Ostatnim tekstem, zamykającym część właściwą antologii (bo po niej czytelnik znajdzie jeszcze suplement), jest refleksja poświęcona zagadnieniu globalizacji autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego (Uwagi o globalizacji). Można by zaryzykować taką przenośnię – z dziedzińca i ogrodów znajdujących się na tyłach posiadłości, dworu, które są symbolem historii, przez bramę wejściową przechodzimy z powrotem na gwarną, ruchliwą i groźną ulicę współczesności. Szkic Kapuścińskiego zorganizowany jest w ten sposób, by jego puentą stało się pytanie, o czym za chwilę. Punktem wyjścia jest dylemat, z którym podróżnik-myśliciel dość szybko się rozprawia. Dotyczy on czasowej skali globalizacji. Nie sposób wyznaczyć punkt graniczny, od którego człowiek zaczął się przemieszczać, pchany dążeniem do opanowania przestrzeni – tendencja ta towarzyszy mu jak cień, a skoro człowiek „naturalnie” wysforowuje się poza granice „własnego” świata, to staje się on łącznikiem pomiędzy oddalonymi od siebie kulturami. Niemniej jednak proces stykania się kultur nabrał tempa po odkryciu Kolumba, a już w ogóle wstąpił w nową fazę dzięki rewolucji elektronicznej oplatającej świat swoją siecią, podczas gdy człowiek stawał się coraz bardziej mobilny dzięki rozwojowi środków lokomocji. Globalizacja ma także wymiar historyczno-polityczny – stała się zjawiskiem galopującym wraz z końcem zimnej wojny; wtedy jakby zamki puściły i wszystko toczy się już bardzo szybko. Taka globalizacja nie pozostaje bez wpływu na rolę państwa, które musi liczyć się z tym, że wyrasta mu konkurencja w postaci korporacji międzynarodowych, prywatnych armii, ale także organizacji przestępczych czy systemu finansowego umożliwiającego przepływy kapitału na niespotykaną dotąd skalę, także za pomocą równoległych ścieżek. Ten krajobraz zdominowany przez konsumpcję, ekspansywny przemysł rozrywki i liberalną demokrację (któremu niektórzy – Fukuyama – wróżą rychłe całkowite zwycięstwo) zakłóca 11 września 2001 r. zamach terrorystyczny przeciwko USA. To moment przełomowy – stara się argumentować Kapuściński – gdyż od tej chwili konkurują ze sobą dwie koncepcje dalszego rozwoju ludzkości: jedna głosząca, że dochodzić będzie do zderzenia cywilizacji, bo tylko zachodni jej model dopuszcza ciągłą korektę i samokrytykę (Huntington), druga dopuszczająca, że obce sobie i rywalizujące ze sobą cywilizacje mogą jednak ze sobą współpracować (Mauss i Malinowski). Która koncepcja okaże się zbieżna z dalszym rozwojem ludzkości? Tym pytaniem Kapuściński zamyka swój esej i jest to pytanie, którym zamyka się antologia.
Pora również domknąć nasz przegląd. Oto kilka uwag. Projektując i budując przyszłość, nie da się ignorować przeszłości, ostentacyjnie od niej odcinać. By wiedzieć, jaki obrać kierunek, jakimi ścieżkami i po co, należy skonfrontować się z pytaniem symetrycznym, czyli skąd pochodzimy, przyszliśmy, jakimi ścieżkami dotarliśmy do punktu, w którym jesteśmy. Jest to lekcja pokory, ale także języka (w antologii obok esejów znajdziemy także teksty o charakterze poetyckim). Zagłębiając się w pokłady przeszłości, uczymy się mówić o świecie, który nas otacza tu i teraz. Powoli ukazuje się głębia, podszewka zjawisk występujących na powierzchni, a nasze słowa przenika wewnętrzna różnorodność.
Jak te sprawy się mają do Polski? Człowiek-Polak, czy tego chce, czy nie, mierzy się z Polską. To samo dotyczy osób z polskim pochodzeniem. Korzenie polityki sięgają sfery głębokiej uczuciowości, a ta zanurzona jest w trzewiach – to nieuniknione. Zważmy jednak – to, co nazywamy Polską, w toku historycznego rozwoju rodziło się, powstawało z napięcia pomiędzy wyjściową swojskością a przytrafiającą się jej innością. Na tej podstawie powstawała „różnorodność samej swojskości”, „różne jej odcienie i oblicza”. Inność bowiem dzieli się (co najmniej) na dwie kategorie – to, co inne i zarazem zewnętrzne (niekiedy wrogie), i to, co wprzęgnięte w proces integracji z tym, co (już) swojskie.
Gdy dziś (to jest z perspektywy czasu i historii) wypowiadam słowo „Polska”, mogę jej dziedzictwo rozpatrywać w jak najszerszej rozciągłości, ale mogę także hołdować którejś z jej zredukowanych i małostkowych wersji – przy czym wersja jednoznacznie potępiająca („Polska jest be”) stanowi tylko rewers tej ślepo afirmatywnej („Polska to pępek świata, a nam Polakom, śpiewającym jak Caruso, nikt nie doskoczy”), gdyż obie opierają się na wykluczeniu. Każde dziedzictwo, w tym i polskie, składa się z różnorodnych pierwiastków. Jego siłą napędową jest relacja pomiędzy tym, co centralne, a elementami grawitującymi wokół. Dialektyka swojskości, na którą składa się to wszystko, co dany organizm polityczny już wchłonął, oraz pukająca do jego drzwi inność – tyleż do swojskości pretendująca, co jej zagrażająca – to potężna siła napędzająca rozwój politycznych organizmów. Ich żywotność zależy bowiem od zdolności integrowania przytrafiającej się im obcości. Ale z perspektywy czasu taka obcość ulega udomowieniu i staje się częścią wspólnego dziedzictwa nawet w tych obszarach, które los obarczył współczynnikiem konfliktowości czy odrzucenia. Oznacza to, że człowiek współczesny, przychodzący zawsze po…, tym bardziej człowiek jutra, czy tego chce, czy nie, polskość dziedziczy w różnych jej wymiarach, w jej różnorodności. Od tego, czy i jak będzie on w stanie przemyśleć te pierwiastki, które tworzyły polskość w toku rozwoju historycznego, również te, które znalazły się poza jej (tyleż postulowanym, co fantazmatycznym) jądrem, i uczynić je swoimi, przerobić na swój sposób, zależy stopień, w jakim przyswaja samą polskość.
A zatem – każdemu budującemu przyszłość przyjdzie zmierzyć się z dziedzictwem, co oznacza, że przyjdzie mu podjąć wyzwanie przemyślenia na nowo jego różnorodnych składników. To wyzwanie to nie żadna katorga czy syzyfowe prace, tylko wielka radość. Dla Polaków dojrzewanie do polskości – szerokiej, różnorodnej, hojnej, dialektycznej, przekraczającej nieprzekraczalne – jest bowiem miarą człowieczeństwa.
.Jeśli dziś coraz wyraźniej widać, że polski patriotyzm należy rozpatrywać w wymiarze środkowo-europejskim, że pora ułożyć na nowo stosunki z sąsiadami, których zresztą na nowo przyjdzie poznać, to również dlatego, że Polska w perspektywie długiego trwania powstawała w relacji do Wielkiego Księstwa Litewskiego, w ramach unii, a następnie Rzeczypospolitej Obojga Narodów, która faktycznie była Rzecząpospolitą Wielu Narodów (mimo że z dzisiejszego punktu widzenia nietrudno ocenić fatalne skutki niewystarczającej integracji i zrównania praw wszystkich jej narodowych komponentów). Mickiewicz, Kościuszko, Piłsudski byli polskimi patriotami, lecz z żalem by przyjęli lub faktycznie przyjmowali rozwój nowoczesnych nacjonalizmów, które miały doprowadzić do rozpadu na odrębne i skonfliktowane cząstki niegdyś wspólnego państwa. Ewolucja nie musiała iść tą drogą, jak w wizji Maussa czy Malinowskiego, było miejsce na współpracę, na przykład w formie (kon)federacji – umiejącej w ramach wspólnych instytucji uszanować każdą specyfikę narodową. Wniosek z tego jest prosty – Europa Środkowo-Wschodnia to (także) taka rozszerzona, większa ojczyzna.
Piotr Biłos
Na pograniczu narodów i kultur. Polska – Europa – Ameryka, wstęp i suplement: B. Wróblewski, wybór i opracowanie: B. Wróblewski, Ł. Janicki. Wyd. Czytelnik i Wschodnia Fundacja Kultury „Akcent”, Warszawa-Lublin 2020.
[1] Zob. Mordechaj Canin, Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce, przeł. Monika Adamczyk-Garbowska, Wydawnictwo Nisza (we współpracy z Żydowskim Instytutem Historycznym im. Emanuela Ringelbluma), Warszawa 2018. [2] Marzena Karwowska, Akulturacja i jej literackie oblicza, „Prace Polonistyczne”, LXXII, 2017.