
Śmierć i święci
Śmierć w dzisiejszych czasach może być postrzegana jako wielki negat sensu albo dowód na absurd narodzin. Inni, na pewno liczniejsi, będą po prostu za wszelką cenę ignorować jej istnienie. Niezależnie od tego, jakiego wyboru dokonamy, stanięcie w prawdzie wobec własnego życia wymaga także, a może nawet przede wszystkim odniesienia się do faktu własnej śmiertelności i ograniczoności – pisze prof. Piotr CZAUDERNA
.„Żyjemy w epoce, w której prawda nie jest lubiana i nie jest poszukiwana. Prawda jest zastępowana przez pożytek i interes, wolę mocy. Niechęć do prawdy jest wynikiem nie tylko nihilizmu lub sceptycyzmu, ale także jej zamiany na jakąś wiarę i nauki dogmatyczne, w imię których dopuszcza się fałsz, uważany nie za zło, ale za dobro”. Powyższe zdanie pochodzi z ostatniego dzieła rosyjskiego filozofa, Mikołaja Bierdiajewa, Królestwo Ducha i królestwo cezara, opublikowanego już po jego śmierci, która miała miejsce w roku 1948.
Współczesne powszechne zamieszanie wokół prawdy jest w pewnym sensie zjawiskiem nowym mimo różnego rozumienia i definiowania pojęcia prawdy w dorobku filozofii przez wieki. Ma też ono absolutnie podstawowe znaczenie dla powstania wielkiego chaosu, w jakim obecnie znajduje się nie tylko nasz świat, ale i sama myśl ludzka. Jedynym sposobem jego przezwyciężenia wydaje się zrozumienie nierozerwalnego związku prawdy z istnieniem Logosu albo inaczej mówiąc, wielkiego Sensu świata i ludzkiej w nim egzystencji.
Sens ten każdy powinien odnaleźć wbrew zjawisku ludzkiej śmierci albo może lepiej – w bezpośrednim odniesieniu się do niego. Śmierć bowiem w dzisiejszych czasach może być postrzegana jako wielki negat sensu albo dowód na absurd narodzin. Inni, na pewno liczniejsi, będą po prostu za wszelką cenę ignorować jej istnienie.
Niezależnie od tego, jakiego wyboru dokonamy, stanięcie w prawdzie wobec własnego życia wymaga także, a może nawet przede wszystkim odniesienia się do faktu własnej śmiertelności i ograniczoności.

.Jak podkreśla wybitny psycholog Viktor Frankl, którego wielokrotnie cytowałem w swoich tekstach, w pewnym sensie to właśnie śmierć nadaje sens ludzkiemu życiu. Przemijalność życia nie jest w stanie zniszczyć jego sensu, ponieważ nic z przeszłości nie zostaje bezpowrotnie utracone. Cokolwiek zrobiliśmy lub stworzyliśmy, czegokolwiek się nauczyliśmy i doświadczyliśmy – wszystko to przenieśliśmy w przeszłość. Nie ma nikogo i niczego, co mogłoby to cofnąć.
Dlatego śmierć nie jest naszym wrogiem; jest raczej częścią naszego życia, a może i winna zostać naszą siostrą, jak nazwał ją w swoich ostatnich słowach św. Franciszek z Asyżu. Mimo to dla wielu życie jawi się jako bezsensowne w zestawieniu z faktem czekającej każdego człowieka naturalnej śmierci. Frankl pyta nawet: „Czy z góry nie zmusza ona do traktowania wszelkich podejmowanych wciąż na nowo działań jako bezsensownych – bo przecież nic nie jest trwałe?”. Następnie stawia drugie pytanie, będące logiczną konsekwencją pierwszego: „A co, gdybyśmy byli nieśmiertelni?”. I odpowiada: „Gdybyśmy byli nieśmiertelni, wówczas moglibyśmy wszystko, ale to naprawdę wszystko odłożyć na później. Nigdy bowiem nie byłoby istotne, czy zrobilibyśmy coś właśnie teraz, czy jutro lub pojutrze, czy też za rok albo dziesięć lat albo kiedykolwiek. Nie groziłyby nam ani śmierć, ani żaden kres, ani żadne ograniczenie możliwości, nie widzielibyśmy powodu, aby dokonać jakiegoś czynu lub oddać się jakiemuś doświadczeniu właśnie w danej chwili – w końcu byłby na to czas, mielibyśmy przecież nieskończenie wiele czasu”.
Czy potencjalna nieśmiertelność nie pozbawiłaby nas zatem samej istoty człowieczeństwa opartej na wolnym wyborze? I czy ta perspektywa nas nie przeraża, zwłaszcza w kontekście uroszczeń transhumanizmu?

.Wiele może nas nauczyć postawa chrześcijańskich świętych. Przypomnę, że pojęcie świętego można rozumieć dwojako: jako każdą duszę, która po śmierci znalazła się w niebie, oraz w drugim, bardziej rozpowszechnionym znaczeniu – jako człowieka, który przeszedł pomyślnie oficjalny kościelny proces kanonizacyjny, a jego osoba została dopuszczona do kultu powszechnego. Liczbę świętych w tym drugim rozumieniu szacuje się obecnie na dziesięć tysięcy.
Patrząc z czysto ludzkiego punktu widzenia, można powiedzieć, że wielu z nich było całkowicie przegranych. Jednak sens ich życiu nadała zupełnie inna metafizyczna perspektywa, o której nie chcemy dzisiaj ani słyszeć, ani jej znać, a tym bardziej przyjąć ją za własną. Sprzyja temu wybitnie odsunięcie postrzegania zjawiska nieuchronnej śmierci poza nawias naszej codzienności, co jest immanentną cechą dzisiejszej cywilizacji.
Tymczasem w przeszłości śmierć w naturalny sposób towarzyszyła normalnej egzystencji człowieka, przez co była jakby „oswojona”, może z wyjątkiem wielkich, nieprzewidzianych zjawisk, takich jak kataklizmy, epidemie i wojny. Dawna kultura była niejako bardziej odporna na umieranie. Do przemiany pod tym względem doszło w wieku XIX, kiedy ludzkość dzięki postępowi naukowo-technicznemu i myśli ery oświecenia uwierzyła we własną wielkość i możliwość dowolnego kierowania własnymi losami. Ten sposób myślenia wydaje się trwałym dziedzictwem intelektualnym oświecenia, a później myśli lewicowej, utrzymującym się do dzisiaj, kiedy to śmierć stała się tematem powszechnego tabu, a indywidualna świadomość własnej śmiertelności została stłumiona.

.Ponad dziesięć lat temu miała miejsce w Muzeum Mikołaja Kopernika we Fromborku wspaniała wystawa poświęcona staropolskim rytuałom pogrzebowym, zatytułowana „Mors ianua vitae” (Śmierć bramą życia). Tytuł wystawy pochodził od jednego z eksponatów, którym był fragment epitafium zwieńczony podtrzymywaną przez barokowe putta tarczą herbową z tym właśnie napisem, pochodzący z kościoła ewangelickiego w Pasymiu.
Inskrypcję „Mors est ianua vitae” spotkać można na wielu cmentarnych bramach, zwłaszcza na Dolnym Śląsku, na przykład na bramie przy wrocławskim kościele garnizonowym pw. św. Elżbiety, łączącej dwie znane kamieniczki wrocławskie, „Jasia” i „Małgosię”, a niegdyś wiodącej na przykościelny cmentarz. Sentencja ta wyraża podstawową prawdę wiary chrześcijańskiej, czyli wiarę w zbawczą śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.
Wystawie towarzyszyło też łacińskie motto „Media vita in morte sumus” (Jesteśmy w środku życia w śmierci), pochodzące ze średniowiecznego gregoriańskiego hymnu, będącego antyfoną za grzesznych. Na wystawie zaprezentowano nie tylko ołtarze, obrazy (w tym tak typowe dla Polski portrety trumienne), rzeźby i witraże, ale także żałobne ornaty i kapy, chorągwie pogrzebowe, katafalki i trumny, szaty grobowe, epitafia oraz płyty nagrobne, a więc obiekty, które służyły rytuałowi śmierci i przeżywaniu żałoby. W internetowym opisie wystawy dobitnie przypomniano, że proces umierania jest wydarzeniem nie tylko egzystencjalnym, ale też i duchowym, każdy bowiem człowiek zostaje zmuszony do konfrontacji z Bogiem lub „nicością”, jeśli istnienie Boga odrzuca, a jednocześnie do zmierzenia się z własnym życiem, jego wartością i sensem.
Jak wielokrotnie w przeszłości pisałem, współczesny człowiek nie umie cierpieć i dlatego cierpienie odrzuca jako nonsensowne i niezrozumiałe. Ucieka też przed świadomym procesem umierania, który na ogół nierozerwalnie wiąże się z cierpieniem. Rodzimy się i umieramy w szpitalach. Choć i z faktem śmierci bliskich w szpitalu też już niełatwo przychodzi nam się godzić. Coraz częściej wolimy wskazywać ewentualne błędy i niedopatrzenia personelu medycznego. Uwalnia to wprawdzie człowieka od myślenia o śmierci, ale nie znosi przecież egzystencjalnego niepokoju, lęku i strachu przed nią.
W przeszłości „oswojeniu” śmierci miały właśnie służyć określone rytuały pogrzebowe. Służył też temu okres żałoby, tak indywidualnej, jak i zbiorowej. Tymczasem dziś jawne okazywanie i manifestowanie żałoby niemal zupełnie zanikło. Philippe Ariès skonstatował: „Pojawia się przekonanie, że publiczne okazywanie żałoby, a także uparte i długie zachowywanie jej w życiu prywatnym jest przejawem jakiejś choroby”.
Żałoba jest obecnie uważana w najlepszym razie za dziwactwo, a publiczne obnoszenie się z nią dowodzi słabości. Jak słusznie zauważono przy okazji fromborskiej wystawy, kultura masowa zaciemnia ostateczne znaczenie śmierci indywidualnej i traktuje ją jako sprawę prywatną umierającej osoby. Media rzadko pokazują ludzi umierających, odchodzących, żegnających się z tym światem. Pewnym wyjątkiem była tutaj reakcja mass mediów na agonię św. Jana Pawła II.
Skoro jak dotąd nie potrafimy pokonać śmierci, to w naszej cywilizacji nastawionej na sukces i wolność, witalność i energię życiową musi ona podlegać zignorowaniu. Uległa ona w pewnym sensie odrealnieniu, tak jakby miała nas nigdy nie dotyczyć. Wskutek tego przestaliśmy sobie radzić z prawdziwą śmiercią. Dziś coraz więcej ludzi chce umrzeć jak najszybciej, bez bólu, żeby nawet nie poczuć, że już ich nie ma. Nie pragnie też przy umierających czuwać, pomagając im modlitwą w przejściu na tamten świat. Najlepiej umrzeć ze znieczuleniem albo we śnie, albo poddać się eutanazji, a więc śmierci na życzenie – szybkiej, lekkiej, bez bólu i cierpienia, ale przecież będącej rodzajem samobójstwa, przynajmniej w sensie decyzyjnym.
Tymczasem wspomniany już Viktor Frankl napisał, odnosząc się do problemu samobójstwa, iż narusza ono życiowe reguły gry, które bynajmniej nie wymagają od nas, byśmy za wszelką cenę wygrali, jednak wymagają od nas, byśmy w żadnym przypadku się nie poddawali. Jakże odmienne jest to od paradygmatu odnoszenia sukcesów (finansowych, towarzyskich, politycznych, kulturalnych czy nawet dotyczących własnego wyglądu i poczucia wiecznej młodości), który przyświeca naszym czasom. Sam Frankl często powtarzał swoim studentom: „Nie gońcie za sukcesem – im bardziej ku niemu dążycie, czyniąc z niego swój jedyny cel, tym częściej on was omija. Do sukcesu bowiem, tak jak do szczęścia, nie można dążyć. Musi on z czegoś wynikać. Występuje jedynie jako niezamierzony rezultat naszego zaangażowania w dzieło większe i ważniejsze od nas samych”.

.Warto przypomnieć, że w przeszłości modlono się nie tyle o uniknięcie śmierci, ile o dobrą śmierć, która nie będzie nagła i niespodziewana, lecz do której będzie się można przygotować poprzez pojednanie z Bogiem i ludźmi.
Iluż to świętych jest wzywanych przez wiernych na okoliczność śmierci albo jest wręcz uważanych za patronów dobrej śmierci, w pierwszym rzędzie sam św. Józef, ale i: św. Archanioł Michał, św. Agata, św. Andrzej Bobola, św. Anna, św. Antoni z Padwy, św. Barbara, nawrócony na Krzyżu łotr – św. Dyzma (uznawany za pierwszego chrześcijańskiego świętego), św. Jan Chrzciciel, św. Jan Nepomucen (patron szczerej spowiedzi), św. Benedykt z Nursji (który w kilka dni po śmierci swojej siostry, św. Scholastyki, ujrzał w widzeniu, jak jej dusza wznosiła się wprost do nieba), św. Bernard z Clairvaux (założyciel zakonu cystersów), św. Brygida Szwedzka (gdyż przepowiedziała datę swojej śmierci), św. Krzysztof (orędownik w śmiertelnych niebezpieczeństwach), św. Małgorzata z Antiochii (dziewica i męczennica z czasów cesarza Dioklecjana), św. Mikołaj z Tolentino (pokładano nieograniczone zaufanie w jego modlitwie za dusze w czyśćcu cierpiące, a szczególnie chętnie zwracali się do niego bliscy osób umierających) czy wreszcie św. Teresa z Ávili (patronka dusz pokutujących w czyśćcu). A to tylko niektórzy z całej rzeszy!
Śmierć była też częstym tematem przedstawień w sztuce, często spotykane były na przykład obrazy ukazujące śmierć św. Józefa w otoczeniu Maryi i Chrystusa, którzy czuwają przy jego łożu. W kulturze sarmackiej wokół śmierci wykształciły się specyficzne rytuały, które zobrazowała fromborska wystawa. Św. Karol Boromeusz, kardynał Mediolanu, który w okresie epidemii dżumy nękającej jego miasto prowadził osobiście, idąc boso, wielkie pokutne procesje z Przenajświętszym Sakramentem, upraszał swego Anioła Stróża w specjalnie spisanym na okazję śmierci oświadczeniu o trzy ostatnie łaski:
1. Aby nie wyszedł z tego świata nieposilony Sakramentami Kościoła;
2. Aby Zbawiciel nasz Jezus Chrystus raczył uśmierzyć i uspokoić boleści i tęsknotę jego serca, darując mu jedną łzę z owych, które na krzyżu wylewał, i żeby Najsłodsza Matka Jego darowała mu przynajmniej jedno spojrzenie z onych, które w Synu Swoim konającym zatopiła;
3. Aby sam Anioł Stróż raczył go wspierać w oną ostatnią godzinę, kiedy dusza od ciała się odłączy, i uczynił mu łaskawym Jezusa Chrystusa.
.Ta piękna modlitwa jest przykładem podejścia, które nadaje ludzkiej śmierci i rytuałowi przejścia zupełnie inną eschatologiczną perspektywę. Podobną rolę odgrywały też bractwa dobrej śmierci oraz obrazy i ryciny ukazujące taniec śmierci, tzw. danse macabre. Motyw ten pojawił się po raz pierwszy na paryskim Cmentarzu Niewiniątek na początku wieku XV. Najsłynniejszy zachowany do dziś obraz tańca śmierci, namalowany przez niemieckiego mistrza Bernta Notkego pod koniec XV wieku, znajduje się w średniowiecznym kościele św. Mikołaja w Tallinnie (drugie, bardzo podobne jego dzieło z kościoła w Lubece zniszczone zostało w czasie II wojny światowej).
Jeszcze inny obraz przedstawiający taniec śmierci wisi w krakowskim klasztorze Bernardynów. W jego centralnym panelu znajdziemy napis: „Różnych stanów piękne grono gęsto śmiercią przepleciono. Żyjąc, wszystko tańcujemy. A że obok śmierć – nie wiemy”.
Również w Krakowie w roku 1595 przy kościele ojców franciszkanów powstało, istniejące do dziś, bractwo śmierci, założone przez księdza kanonika Marcina Szyszkowskiego, późniejszego biskupa krakowskiego. Oficjalnie zwane jest Arcybractwem Męki Pańskiej. Jego początki sięgają nawet XV wieku. Działa ono nieprzerwanie od swego założenia, a jego członkami bywali nawet polscy królowie: Zygmunt III Waza, Władysław IV oraz Jan III Sobieski. Oficjalnym godłem arcybractwa jest Pieta, a jego hasłem są słowa „Memento homo mori” – „Pamiętaj, człowieku, o śmierci”. Jednak bracia do dzisiaj recytują ten werset w pierwotnej, archaicznej formie: „Pamiętaj, człowiecze, na śmierć”.
Również wiele z kościelnych nagrobnych epitafiów wyraża prawdę o śmierci, np. to z gdańskiego kościoła św. Mikołaja, poświęcone znanemu miejskiemu i królewskiemu lekarzowi Janowi Ernestowi Schefflerowi, który zmarł w roku 1663. Umieszczono na nim sentencję: „Dokądkolwiek się zwracamy, wszystko niepewne, jedynie śmierć pewna i jej ostateczny kres – wieczność. Tam zmierzamy, tam gonimy, tam jesteśmy porywani, wszyscy razem i każdy z osobna. Pomny tego kresu, a jeszcze za życia wolny od strachu, Johann Ernst Scheffler”. Te głębokie słowa pokazują, że świadomość nieuniknioności własnej śmierci może uwolnić człowieka od egzystencjalnego strachu.
Jeszcze dalej idzie w swej intuicji Viktor Frankl, stwierdzając, że to właśnie śmierć nadaje sens ludzkiemu życiu. Napisał on wprost, że fakt naszej śmiertelności i poczucie, że nasze życie ma kres, że nasz czas jest skończony, a możliwości są ograniczone, stanowią o tym, że w ogóle sensowne wydaje się podejmować coś, urzeczywistniać jakąś możliwość i wypełniać dany nam czas.
Dlatego z taką siłą działa na nas przykład ludzi, którzy usiłują się wznieść ponad ograniczenia własnej egzystencji, zwłaszcza za cenę ogromnego wysiłku i przezwyciężenia własnego cierpienia. Na tym zawsze polegał prawdziwy heroizm. Nie ma przy tym znaczenia, jak długo trwa ludzkie życie, bo to nie jego długość czyni je sensownym. Wielu świętych i innych wielkich postaci historycznych umarło młodo. To nasza unikalność i niepowtarzalność, nieodwołalność wszystkiego, czego dokonujemy lub co pozostawiamy niespełnionym, jak i niemożliwość powrotu i przeżycia na nowo określonych chwil naszego życia (Frankl nazywa to pięknie „niepowrotnością” – Irreversibilität) nadają naszemu bytowi ciężar znaczeniowy.
.Znaczenie ma niepowtarzalność nie tylko każdego człowieka, ale i każdego przeżytego przez nas dnia, przeżytej godziny i chwili. Świadomość tego stanu rzeczy stanowi wielkie obciążenie i napełnia nasz byt poczuciem zarówno straszliwej, jak i wspaniałej odpowiedzialności; co więcej, pozwala to nam pokonać ograniczenia naszej przemijalności. Tym bowiem, co po nas zostanie, jest to, co urzeczywistniło się w naszym bycie, czyniąc go skutecznym. Frankl nazywa nawet przeszłe bycie najpewniejszą formą bycia, któremu przemijalność nie może uczynić już nic złego! Jak wielkiej i stałej czujności oraz siły charakteru jednak to wymaga!
Niech nam przyświeca w tym trudnym zadaniu wspaniała myśl zapisana przez Viktora Frankla: „Dopiero śmierć stanowi kontekst, w którym nasze bycie jest właśnie byciem odpowiedzialnym (verantwortlich). […] Śmierć w sposób sensowny przynależy do życia – podobnie jak ludzkie cierpienie. I jedno, i drugie nie czyni bytu człowieka bezsensownym, lecz dopiero go usensownia”.