Połączyć umysł, wiarę i wolę. Praktyczny aspekt teologii politycznej
Polityka jest jedynie częścią, być może nawet nie decydującą, sztuki rządzenia. Sztuka rządzenia stanowi zaś filozofię praktyczną – pisze prof. Rémi BRAGUE
.Jak wiadomo, przymiotnik „teologiczno-polityczny” pochodzi z traktatu Barucha Spinozy, wydanego przez niego anonimowo wiosną 1670 roku. Traktat ten oczywiście poruszał kwestie teologii i polityki, lecz ironia tytułu leżała w tym, co gramatycy nazywają łącznikiem, a co w rzeczywistości jest jego zaprzeczeniem, gdyż Spinoza dowodzi, iż teologia nie powinna mieszać się do polityki.
Słowo „teologiczno-polityczny” było więc nowością, lecz jego ideę odnajdujemy już w epoce starożytnego Rzymu, mianowicie u Warrona, a więc tuż przed nastaniem naszej ery. Warron był największym erudytą swoich czasów. Jego poglądy w kwestiach teologii politycznej znamy dzięki św. Augustynowi, który cytuje go i omawia w Państwie Bożym. To nieco zapomniane od czasów św. Augustyna pojęcie wróciło jako idea do łask bliżej naszych czasów, a mianowicie w 1922 roku, gdy Carl Schmitt, niemiecki prawnik, zatytułował swoją książkę Teologia polityczna (Politische Theologie). Jego praca wywołała żywe i interesujące dyskusje. Jednym z ich przejawów był nieduży, acz wspaniały tekst Erika Petersona Monotheismus als politisches Problem, który pokazuje, do jakiego stopnia pojęcie teologii politycznej jest niemożliwe na gruncie teologii chrześcijańskiej, gdy wiemy, że model boskości w teologii chrześcijańskiej nie może być urzeczywistniony na ziemi (na przykład nie da się przenieść idei Trójcy Świętej).
Poszerzmy naszą perspektywę, dochodząc do teologii politycznej w wąskim znaczeniu.
Termin „teologiczno-polityczny” jest o tyle niedogodny, że sugeruje, iż może chodzić o dwie różne dyscypliny – czy też nauki – teologię i politykę. Tymczasem samo istnienie teologii, to znaczy wizji Boga postrzeganego przez pryzmat rozumu – logosu – samo w sobie nie jest czymś oczywistym.
.Nie odnajdujemy odpowiednika teologii chrześcijańskiej poza chrześcijaństwem. W innych religiach, starszych od chrześcijaństwa lub równoległych do niego, odnajdujemy nauki teologiczne w różnych stylach – prawniczym, mistycznym, ascetycznym, apologetycznym. Odnajdujemy w nich dzieła, które mają bardzo wysoki poziom techniczności i konceptualnego wyrafinowania, ale to chrześcijaństwo wymyśliło projekt racjonalnego rozpoznania boskości, co uczynił, idąc śladami św. Augustyna, św. Anzelm (cytowany przez Hegla) w słynnej formule fides quaerens intellectum: wiary, która wykorzystuje narzędzia rozumowe – te dostarczane przez filozofię – aby badać misterium Boga osobowego. To istnieje tylko w chrześcijaństwie. Mówienie więc o teologii politycznej w sensie ścisłym może dotyczyć tylko tej religii i tej cywilizacji. Problem w tym, że istnieją inne obszary cywilizacyjne. Należy więc zastąpić termin „teologiczno-polityczny” neologizmem „teopolityczny”, który jest moją autorską propozycją, aby wykazać, że element boski – Bóg – silnie kształtuje wymiar polityczny ludzkiej egzystencji, bez udziału logosu, bez udziału dyskursu racjonalnego. To pierwsze założenie.
Drugie założenie zawiera się w jocie. Wiadomo, że w dziedzinie teologii jota może mieć zasadnicze znaczenie. Przypominam sobór nicejski i kontrowersje wokół absolutnie fundamentalnych różnic między homoousios i homoiousios. Nie będę więc posługiwał się terminem „teopolityczny”, ale „teiopolityczny”. Dlaczego? Oczywiście ze snobizmu, ale także dlatego, że kryje się za tym wszystkim pewna niebagatelna różnica konceptualna. W przymiotniku „teio” nie chodzi o Boga, lecz o boskość, o to, co jest boskie. Pojęcie to nie zawsze odwołuje się do postaci Boga osobowego, który ma wpływ na historię i który ma do czynienia z człowieczeństwem. Nie jest oczywiste, że boskość równoważna jest idei Boga osobowego. Tym, co czyni Boga boskim – gdyż Bóg nie jest boski sam w sobie – jest odniesienie się do tego, co jest pełnoprawnie boskie, to znaczy do idei. Nie należy zatem przenosić biblijnej idei Boga osobowego na zjawiska polityczne. Może istnieć polityka boska, która nie implikuje obecności Boga osobowego. Tak jest w przypadku pierwszego tekstu, w którym pojawia się słowo „teokracja”. To słowo w uproszczeniu oznacza dla nas władzę księdza, władzę mułły (myślę tu o pewnym dobrze znanym wszystkim kraju na Bliskim Wschodzie), ale gdy pojawia się po raz pierwszy w tekście historyka Józefa Flawiusza, będącym apologią judaizmu (Przeciw Apionowi), pojawia się w znaczeniu przede wszystkim pochwalnym, pozytywnym. Słowo to oznaczało, że lud Izraela nie znajduje się pod panowaniem monarchii, arystokracji czy też demokracji, ale pod panowaniem teokracji będącej władzą jakiegoś pierwiastka boskiego, czymś więcej niż tylko władzą jakiegoś konkretnego Boga, lecz władzą prawa. Prawa Mojżeszowego oczywiście, które miało pochodzić od Boga.
Trzecie założenie dotyczy stosunku między tym, co „teiopolityczne”, a tym, co „teiopraktyczne”. Co takiego mam na myśli, mówiąc „praktyczny”? Po prostu to, co rozumie przez to najbardziej klasyczna filozofia grecka, rozwinięta przez myślicieli średniowiecznych. Mam tu szczególnie na myśli wielkiego myśliciela judaizmu, Majmonidesa, zmarłego w 1204 roku. W jednym ze swoich pierwszych dzieł, które jest niewielkim traktatem logicznym, streszczając myśl wielu współczesnych mu filozofów języka arabskiego, którymi się inspirował, wyróżnił sztukę (technologię, naukę) rządzenia. A wewnątrz rodzajów rządzenia wyróżnił trzy zhierarchizowane gatunki: po pierwsze rządy jednostki nad nią samą, co nazwalibyśmy moralnością lub etyką; po drugie rządy tego, co my nazwalibyśmy rodziną, a co on w języku epoki nazywa „ekonomią” – oczywiście nie ma to nic wspólnego z „ekonomią polityczną”, gdyż to wyrażenie byłoby dla starożytnych wewnętrznie sprzeczne. Mówienie o ekonomii politycznej byłoby dla starożytnych równie dziwne, jak mówienie o astrofizyce. Były to wykluczające się pojęcia. „Ekonomia” to nic więcej, jak zarządzanie domem, rodziną, żoną, sztuka rządzenia dziećmi przez ojca, a także sposób – dalej pozostajemy w świecie starożytnym – w jaki pan zarządzał niewolnikami. Dostosowując tę ideę do naszych czasów, moglibyśmy powiedzieć, że jest to zarządzanie podwładnymi przez ich przełożonego; po trzecie w końcu to rządzenie obywatelami, co nazwiemy polityką. Polityka jest więc jedynie częścią, być może nawet nie decydującą (to już inna kwestia), sztuki rządzenia. Sztuka rządzenia stanowi zaś filozofię praktyczną. To czysty, klasyczny arystotelizm.
Niedawno napisałem książkę o islamie. Często słyszymy, że problemem islamu jest brak umiejętności oddzielenia tego, co religijne, od tego, co polityczne. Koran nie daje odpowiedzi na pytanie, który ustrój jest najlepszy. Mówi natomiast dużo o tym, jak jednostka powinna postępować z sobą samą w zgodzie z wolą Bożą, a także zawiera liczne informacje o tym, jaki stosunek powinien mieć mąż do żony itd., liczne odniesienia do tego, co nazywamy etyką czy też ekonomią. Problemem w islamie nie jest więc nieoddzielanie tego, co religijne, od tego, co polityczne, ale nieoddzielanie tego, co religijne, od tego, co praktyczne.
.W chrześcijaństwie widoczny jest oczywiście problem teologiczno-polityczny – po pierwsze dlatego, że istnieje teologia, a po drugie dlatego, że istnieje otwarta przestrzeń dla tego, co polityczne, i tego, co praktyczne. Istnienie tego, co boskie, w chrześcijaństwie nie jest równoznaczne z obowiązkiem posłuszeństwa. Bóg chrześcijan nie jawi się jako Bóg prawodawca.
Nie lubię określenia „prawodawca chrześcijan”, które odnajdujemy w tekstach XVIII-wiecznych. To coś okropnego. Bóg zaczyna się objawiać jako krzew gorejący, a potem następuje wędrówka Boga ze swoim ludem wywiedzionym z niewoli egipskiej, i dopiero dochodząc do ziemi obiecanej, Bóg mówi swojemu ludowi, proszę wybaczyć to określenie – „tak wygląda regulamin”. Odpowiedzią na to jest Tora, czyli regulamin Ziemi Świętej, regulamin budynku, zostawiony ludowi przez Boga, w którym to regulaminie znajdujemy wskazania, jak wycierać obuwie, chodzić po schodach, wyrzucać śmieci itp. Tora jest regułą komunii z Bogiem, regułą wspólnotowego życia z Bogiem. To jedynie drugorzędnie nazywamy prawem. Bóg chrześcijan jawi się, a dokładniej: daje siebie samego, zanim poprosi o cokolwiek. Nie prosi o nic więcej niż o przestrzeganie reguł, które czynią nas ludźmi. Nie każe nam robić tego, co On chce. Nie chce niczego więcej niż pełnego szczęścia ludzi. Jest takie piękne zdanie, i założę się, że nie odgadną Państwo jego autora: „Bóg nie chce od nas niczego więcej niż nas samych”.
Wspaniałe zdanie. Jego autorem jest Monteskiusz. Odbiega ono od wizerunku tego filozofa wykreowanego przez nasze historiograficzne święte krowy epoki oświecenia. Uważam, że to niezwykle głęboko chrześcijańskie zdanie. Dlatego więc, że słowo Boga jest takie, jakie jest – najpierw manifestacją Boga, a potem dopiero wymogiem posłuszeństwa – można uznać istnienie teologii będącej czymś na kształt opisu Boga z wszelkimi możliwymi cudzysłowami, gdyż skoro nie potrafimy w pełni opisać pojedynczej osoby ludzkiej, to jak moglibyśmy opisać byt ponadosobowy, a zarazem jeszcze bardziej osobowy niż jakakolwiek inna osoba.
.Teologia może istnieć dzięki temu właśnie, że istnieje takie, a nie inne słowo Boga. Dzięki niemu mogą istnieć niezależnie od siebie moralność, ekonomia i polityka, powierzone temu, co otrzymaliśmy od Boga u zarania, czyli szarym komórkom (drogim Herkulesowi Poirotowi), wolności, godności, wszystkiemu temu, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem. Zagadnienie teologiczno-polityczne istnieje więc jedynie w chrześcijaństwie, ponieważ tylko w chrześcijaństwie istnieją zazębiające się teologia i polityka. Zagadnienie to jest rozwiązywalne, gdy weźmie się na poważnie wszystko to, co implikuje sposób, w jaki Bóg wypowiedział się poprzez logos, będący dla chrześcijan wcielonym słowem i wpisujący się w snop światła dziesięciu przykazań, które są słowami wyzwolenia, a zaczynają się od zdania: „Jam cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli”.
Rémi Brague
Tekst ukazał się w nr 58 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]