
kpt. Ryszard Białous, AK Zośka
Od Redakcji: We współpracy z Instytutem Pamięci Narodowej proponujemy Państwu dokumenty niezwykłe: zapis Powstania Warszawskiego 1944 z archiwów służb specjalnych. Zbiór unikatowych dokumentów dotyczących Powstania Warszawskiego 1944 r. i późniejszych losów powstańców pochodzi z zasobu archiwalnego IPN oraz z Centralnego Archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Zostały wytworzone przez służby specjalne III Rzeszy Niemieckiej, „polskie” organy bezpieczeństwa publicznego oraz sowieckie służby specjalne. Są to meldunki, protokoły przesłuchań, ale także protokoły posiedzeń sądowych w procesach przeciwko zbrodniarzom wojennym odpowiedzialnym za likwidację powstania.
1945, b.m.w. Relacja dowódcy batalionu AK „Zośka”
kpt. Ryszarda Białousa, dotycząca walk na Woli i wyzwolenia Gęsiówki
Pierwsze dni powstania przyniosły batalionowi mojemu wiele zdobyczy i triumfów, wiele chwil radosnych i pełnych nadziei, ale też i mnóstwo strat najdotkliwszych. Wszystkie zamierzone cele zostały zdobyte, ale każdy kosztował wiele krwi i śmierć najbliższych przyjaciół.
.Stan posiadania nasz przedstawiał się imponująco. Cały niemal batalion uzbrojony, wszyscy chłopcy umundurowani jednolicie w esesmańskie panterki i hełmy z pokrowcami i jedynie orły białe na froncie hełmów, stylizowany znak GS-ów na boku i opaska biało-czerwona nadawały specyficzny powstańczy charakter. Uzbrojenie nasze również wzbudzało zazdrość powszechną. Weszliśmy do akcji jako najlepiej uzbrojony oddział powstania. Konspiracyjna walka przyniosła nam już poważne zdobycze, ale były one niczym wobec tej ilości uzbrojenia, jaką dostarczyli nam Niemcy, systematycznie bici przez nas od pierwszych dni powstania.
Cierpieliśmy jedynie na brak amunicji, a parokrotnie zapowiadane, lecz nieudane zrzuty nie przyniosły nam pod tym względem żadnej zmiany. Mimo to humory były świetne i nastrój zwycięski.
Duży teren, jaki obejmowaliśmy, pozwalał nam na swobodę ruchów, a samochody i motocykle z liliami na maskach czy bokach podkreślały „potęgę zmotoryzowanej armii”. Ukoronowaniem wszystkiego był nasz pluton pancerny, odcinający się od reszty czarnymi mundurami niemieckich „pancerniaków”, pluton rzeczywisty, nie efemeryda, wyposażony w dopiero co zdobyte [i] z niemałym nakładem pracy uruchomione „Pantery”. Ta jedyna artyleria powstania miała już za sobą piękne wyczyny i przyniosła oddziałowi pierwsze w powstaniu odznaczenie.
Łoskot motorów naszych „Panter”, obnoszących dumnie swe harcerskie lilie, wywołały u nas wszystkich uczucie dumy i mocy zarazem, a ogłuszający huk dział, niosących wrogowi zniszczenie, był muzyką dla naszych uszu.
I teraz też wre praca przy „Panterach”. Jedną z nich leczy z ran świeżo zadanych nasz wspaniały mechanik Uniewski, wokół drugiej uwija się żywo „Zygmunt” i kilku innych pancerników, przygotowując ją do nowego zadania.Tym nowym zadaniem jest uderzenie na teren getta i tak zwaną „Gęsiówkę” , tj. duży koncentracyjny obóz pracy, znajdujący się między ulicami Gęsią, Okopową, Niską i Bonifraterską.
Liczne murowane wieże wartownicze, tak zwane „bociany”, najeżone karabinami maszynowymi, bunkry i wysoki mur, zabezpieczony drutem kolczastym oraz linią wysokiego napięcia, odgradzają dostęp do kaźni tysięcy Polaków i Żydów, zmuszonych do pracy niewolniczej w najtrudniejszych warunkach.
.Od komendanta politycznego „Gęsiówki”, którego dostaliśmy w ręce w pierwszym dniu powstania wiemy, że w obozie tym pozostają obecnie tylko Żydzi – niedobitki żydowskiego powstania w getcie i różnego rodzaju specjaliści, ściągnięci z różnych punktów Europy. Uwolnienie ich i otwarcie drogi na Stare Miasto – oto główne zadanie dzisiejszego natarcia.
Najpierw sam z „Piotrem” i „Janem” robimy rozpoznanie terenu, wyznaczając miejsca poszczególnym drużynom i układając plan, w którym „Pantera” nasza ma odegrać pierwszorzędną rolę.
W szkole zwanej „Twierdzą” robimy odprawę d[owódc]ów plutonów, które mają wziąć udział w natarciu, przy czym zasadnicze zadanie wykonuje komp[ania] „Rudy” i częściowo „Giewont”. Reszta zaś obsadza teren Cmentarza Żydowskiego, ul. Spokojną i ubezpiecza nas od Powązek, a równocześnie daje dwuplutonowy odwód.
Zadanie jest dość skomplikowane. Już obsadzenie stanowisk wokół „Gęsiówki” w ruinach getta nastręcza poważne trudności, a pomoc „Pantery”, wobec niewielkiej ilości pocisków, ograniczyć się musi do działania na psychikę wroga. Jedynie oddanie pojedynczych strzałów do każdej wieżyczki i bunkra ułatwić ma wtargnięcie do wyznaczonych do tego zadania chłopców do wnętrza „bocianów” i, co za tym idzie, na teren samej „Gęsiówki”.
Bardzo starannie wyznaczamy trasy posuwania się czołgu, ustawiamy kolejność, z jakiej wieżyczki mają być ostrzelane, określamy czas natarcia dla poszczególnych sekcji i sposób wzajemnego ubezpieczania się. Czoło natarcia stanowi czołg, który burzy dwie barykady na drodze do wielkiej żelaznej bramy zamykającej obóz. Oddaje kolejno strzały do dwu narożnych i dwu środkowych wieżyczek, a następnie, wykonawszy pół obrotu, ma rozbić uderzeniem bramę, po czym stojąc w niej, ma razić ogniem następną wieżyczkę i bunkry według kolejności z góry ustalonej.
Lewym skrzydłem dowodzić ma „Kuba”, prawym „Giewont”, ja z „Piotrem” na wysokości „Pantery”, by mieć jak najlepszy wgląd na całość terenu.
Padają pytania i odpowiedzi. Kilka szczegółów wywołuje gorętszą dyskusję, wreszcie regulujemy zegarki i: „Do oddziałów!”. Pogoda jest piękna, słońce oblewa zwaliska gruzów jaskrawym blaskiem, cienie „bocianów” kładą się na ziemię wyraźnymi plamami i getto świeci czerwienią rozbitych murów, jakby chciało zrobić konkurencję krwawej czerwieni pożarów szerokim łukiem okalających Wolę. Kłęby gęstych, czarnych dymów przewalają się nad horyzontem i raz po raz przesłaniają słońce rudą plamą.
Do uszu naszych dobiega echo dalekich, to znów bliższych detonacji.
.Warkot motorów przelatujących sztukasów przyciąga nasze spojrzenia ku zachodowi, skąd płynie wzmagający się szybko odgłos silników, by po chwili roztopić się w huku bomb lecących na domy Woli. Snopy ognia i dymu rozrywają czarny od dymów i czerwony od płomieni pierścień horyzontu, a ziemia drży, przynosząc odgłosy silnych wybuchów. Wskazówki zegarka przesuwają się dziwnie powoli, a uczucie oczekiwania napina nerwy do ostatnich granic.
Aż wreszcie…
Pusta pozornie przestrzeń wielkiego rumowiska, jakie stanowi teren getta, ożywia się w jednej chwili. Ze stanowiska, na którym stoimy z „Piotrem” i „Andrzejem Morro”, widać przesunięcia, jakie poszczególne oddziały wykonują dążąc na podstawy wyjściowe do natarcia. Oto ktoś przebiega pospiesznie, wykorzystując przesłonę muru, ktoś inny pełznie powoli, co chwila zapadając [się] w rozpadliny.
Podnoszę do oczu lornetkę, by stwierdzić, że „bociany” wartownicze nie zdradzają żadnym ruchem, by to, co się dzieje na rumowisku, zwróciło ich uwagę.
Muszę przyznać, że nam, którzy wiemy, co się na przedpolu dzieje, a poza tym patrzymy na scenę „zza kulis”, ruch, jaki się odbywa w ruinach wydaje się zanadto widoczny, mimo iż rudo-plamiaste panterki, w jakie chłopcy są ubrani, znakomicie zlewają się z czerwonym tłem rumowiska, na którym odbywa się akcja.
Dzielę się swoimi uwagami na ten temat z „Piotrem” i „Janem”, który nie wytrzymał i przyszedł wraz z adiutantem, by wziąć udział w zamierzonej akcji.
Panuje całkowita cisza. Wieże milczą i jedynie dalekie echo gdzieś z Cmentarza Pową[zkow]skiego przynosi odgłos chaotycznej strzelaniny, który dowodzi, że na obwodzie naszej pozycji rozgrywa się normalna już dla nas rozmowa broni maszynowej. Łatwo odróżniamy nasze km-y od km-ów przeciwnika, bo choć jedna i druga strona używa tej samej broni, to serie przeciwnika są długie i dowodzą bogactwa amunicji, podczas gdy nasze są jak szczeknięcia złego psa – krótkie i zjadliwe.
Spoglądam na zegarek. Zbliża się godzina 10-ta, a równocześnie spokój panujący od pewnej chwili w ruinach zostaje zakłócony warkotem motoru naszej „Pantery”, która powoli i majestatycznie rusza sprzed „Twierdzy”,by za chwilę ukazać się w szeroko otwartej bramie getta. Znów spoglądam na wieże i dopiero teraz dostrzegam ruch w ich wnętrzu. Równocześnie w pobliżu zaszczekał nasz karabin maszynowy, a odpowiedziały mu długie serie z kilku wież naraz.
.Wielka i potężna barykada, która oddziela nasze pozycje na Gęsiej od ziemi niczyjej, rozciągającej się między murem „Gęsiówki” a nami, okazała się bardzo łatwa dla naszej „Pantery”, która przetoczyła się po niej jak po śmietniku odpadków żelaznych i jedynie do łoskotu motorów i jazgotu karabinów maszynowych dołączył się hałas miażdżonego muru, trzask łamanych desek i szyn żelaznych. „Pantera” jest już na wysokości drugiej barykady, którą bierze równie łatwo, jak poprzednią. Huk karabinów maszynowych milknie na chwilę, jakby Niemcy, zdetonowani pojawieniem się niespodziewanego prawdopodobnie „przeciwnika”, zastanawiali się, co dalej robić. Przerwa to krótka jednak i już nasz czołg znajduje się we wściekłym ogniu km-ów, które lilie harcerskie na bokach przekreślają smagnięciami śmiercionośnych bryzgów.
Przebiegamy teraz z „Piotrem” i „Janem” pustą przestrzeń, dzielącą nas od długiego budynku stolarni, do której wpadamy, by pod osłoną muru podsunąć się jak najbliżej muru „Gęsiówki”. Biegnę długą halą maszyn, w niskim skłonie, omijając wielkie okna.
Przeciągłe gwizdy pocisków i wściekły jazgot rykoszetów, odbitych od maszyn, wypełniają halę innym wprawdzie od stuku motorów hałasem, a mimo to ma się wrażenie, jakby spokojna, nieczynna fabryka ruszyła nagle, by rozpocząć dziwną jakąś produkcję.
„Piotr” zwraca mi krzykiem uwagę, bym zanadto głowy nie wystawiał, i biegniemy dalej pochyleni, by za chwilę dopaść szczytowej ściany budynku, której okna wychodzą naprzeciw narożnej wieży „Gęsiówki”.
Starannie wykorzystując przesłonę muru, spoglądamy na „Panterę”, która w tym momencie właśnie oddaje pierwszy strzał. Huk dział łączy się niemal z okrzykiem „Hurra!”, z jakim chłopcy „Kuby” dopadają pierwszej wieży. Drugi strzał i nasza wieża otacza się kłębem pyłu i dymu.
.Nie czekając długo, wyskakujemy wraz z „Piotrem” i biegniemy do otwartych szeroko drzwi garażu, który przylega do wieży. Granat wrzucony do środka zabezpiecza nas przed ewentualną niespodzianką i już jesteśmy w środku wraz z kilkoma chłopcami, którzy przeskoczyli wraz z nami.
„Pantera” powoli odwraca swą wieżyczkę i po chwili nowy huk i znów huk wstrząsają powietrzem, a okrzyki, trzask granatów i serie pm-ów dowodzą, że i inne drużyny wykonują swe zadania.
Ruchem ręki i krzykiem staram się wskazać naszym czołgistom żelazną bramę, na której sforsowanie przyszła kolej i choć wątpię, czy krzyk mój był dla nich słyszalny, to jednak czołg rusza, by za chwilę zdruzgotać swym ciężarem potężną zda się przeszkodę, która drze się jak papier i wyskakuje z zawias[ów], by otworzyć drogę do serca obozu.
W tym samym czasie, kiedy się to odbywa, chłopcy mi towarzyszący usiłują przy drzwiach garażu dostać się na dach, skąd oknem wtargnąć można do wieży.
„Piotr” z kilkoma ludźmi trzyma uchylone drzwi garażu, ja po zawiasach i szprosach wdzieram się na dach, by przywrzeć na nim plackiem, obok mnie zjawia się Krzysztof12 i teraz razem pełzniemy w kierunku okna wieży, w którym przewieszony przez karabin maszynowy zwisa martwy czy też ranny Niemiec. Wieża rozbrzmiewa jakimś stukotem, który milknie po wrzuceniu do wnętrza granatu. Wskakujemy przez okno, po karku i plecach leżącego Niemca. W kącie wieży, na podłodze widzimy drugiego w agonii. Podczas gdy Krzysztof nachyla się nad nim, by zabrać „na wszelki wypadek” broń, ja zza węgła muru usiłuję dostrzec przez lornetkę, co dzieje się na innych wieżach.
Jedna skrajna płonie, na innych poznaję naszych chłopców.
„Pantera” wolno i systematycznie przenosi ogień swego działa z jednej wieży na drugą według ustalonego z góry schematu, a precyzja, z jaką pociski padają, budzi we mnie poczucie prawdziwej dumy. Strzał, kłęby kurzu i dymu i pojedyncze postacie biegnących chłopców – oto widok, który powtarza się z dokładnością maszyny.
Nagle w szkłach lornetki dostrzegam coś, co w tej uregulowanej pozornie grze jest niebezpiecznym zgrzytem. Oto z jednej z wież wyskakują Niemcy. Jeden roluje ścigany bryzgami naszego km-u. Jeszcze nie padł strzał z działa, a już widzę chłopców „Kuby”, jak wpadają do wieży. O, gdybym mógł ich powstrzymać.
Nowy huk wstrząsa powietrzem i za chwilę wieża przez naszych obsadzona otacza się chmurą pyłu, z którego powoli wynurzają się postacie żołnierzy. Jednego prowadzą pod ręce dwaj koledzy. Pcham gońca w ich kierunku, a sam, choć obawiam się tam poważniejszych jakichś strat, przenoszę wzrok na inne wieże, które są w tej chwili celem dla naszego czołgu.
„Pantera” stoi w bramie i razi ogniem bunkier, znajdujący się naprzeciw.
Dostrzegam „Jana”, który pod osłoną czołgu podbiega i widzę go wykrzykującego coś do „Wacka”, którego twarz wychyla się przez klapę. „Czarny Karol”, „Laudański” i inni przebiegają z lkm-em, by zająć nowe pozycje za przesłoną wału z kamieni, już wewnątrz „Gęsiówki”, kilkanaście metrów przed czołgiem.
Zbiegam schodami na dół, by za chwilę znaleźć się u stóp wieży za murem. Po chwili dołącza do mnie „Piotr”, który kilkoma skokami drogą utorowaną przez czołg przebiega bramę, by zapaść się w jakiś rów znajdujący się przed nami.
Teraz już wyraźnie widzimy, jak z budynków i wież pryskają Niemcy bezładnymi grupkami, uciekają w kierunku Starówki. Ścigają ich serie naszych km-ów, a wieża, którą przed chwilą opuściłem, rozbrzmiewa warkotem lkm-u, który przed chwilą jeszcze raził swoim ogniem.
Coraz częściej widać przebiegających chłopaków, którzy podciągają broń maszynową ku przodowi, na wysokość pierwszych baraków. Dziwi nas zupełny brak oznak jakiegoś ruchu w pustych, zda się, budynkach. Do tej pory wszystko odbywa się, jak w zegarku. Strzelanina milknie powoli.
Ogień działa umilkł i teraz znów „Pantera” posuwa się w kierunku pierwszego z rzędu baraków. Wołam do „Laudańskiego” i „[Czarnego] Karola”, by usunęli się nieco z drogi i żelazny kolos przetacza się koło nas, by za chwilę stanąć, jak zamurowany, gdyż widok, który otworzył się przed naszymi oczami był co najmniej dziwny. O ile dotąd niepokoiła nas nieobecność ludzi na terenie, na który wtargnęliśmy, to teraz nagle drzwi baraków rozwarły się pod naporem, a całe przedpole zaroiło się masą pasiastych postaci, z niebywałym krzykiem i wymachiwaniem rąk biegnących w naszą stronę, odgradzając nas tym samym jakby żywym murem od uciekających Niemców. Radość z uwolnienia promieniała ze wszystkich twarzy. Była ona na pewno większa od naszej, zmąconej faktem, że przez chwilę byliśmy bezradni wobec nieprzyjaciela. Km-y nasze musiały zamilknąć, co Niemcy wykorzystali, uciekając długimi susami w kierunku Starego Miasta.
Przez moment poczułem, jak gardło moje ściska skurcz radości, że zdążyliśmy na czas. Obawialiśmy się bowiem, by Niemcy nie zlikwidowali więźniów przed naszym przybyciem. Ale gdy poczułem się nagle uwięziony przez masę cisnących się do mnie Haftlingów (pot, od Schutzhaftling, więzień polityczny obozu koncentracyjnego), usiłujących w różnych językach wyrazić swą wdzięczność i radość z uwolnienia, zdałem sobie sprawę z trudności położenia i nakazałem ostro kierować się do dużego murowanego garażu, który przylegał do muru. Pasiasta masa potulnie, choć radośnie wykonała ten rozkaz i nasze km-y mogły zacząć swą przerwaną muzykę, która dla wroga była muzyką śmierci.
Od lewego skrzydła, kolejno ubezpieczani przez czołg i sąsiadów, zaczęli chłopcy penetrować baraki. Posunęliśmy się ku przodowi. Jedynie „Piotr” został z uwolnionymi. Do budynku zarządu wpadł „Giewont” z jednym ze swych plutonów, ja z „Janem” i adiutantem wpadliśmy za nim. Widok, który ukazał się naszym oczom, był widomym znakiem całkowitego zaskoczenia, jakim był dla Niemców nasz atak. W dużej, pięknymi umeblowanej sali meblami, stał stół nakryty białym obrusem, a na nim waza z dymiącą jeszcze zupą, wina i wódki. Jedynie powywracane krzesła dowodziły, że uczta została przerwana niespodziewanie, a biesiadnikom bardzo było spieszno opuścić piękną salę.
Wielki antyczny zegar w kącie sali poważnie wydzwaniał godzinę 11-tą.
Sypnęły się dowcipy, a „Giewont”, wypchnąwszy część ludzi na ubezpieczenie, zaczął celebrować rozpoczętą ucztę. Wesołość i radość powiększały się w miarę, jak przybywali wciąż nowi koledzy, przynosząc broń, granaty i amunicję, tak cenne dla nas zdobycze. Opuściłem rozbawione towarzystwo, nakazując „Giewontowi” zaciągnąć konieczne ubezpieczenie i patrolami przetrząsnąć teren całej „Gęsiówki”, i udałem się wraz z „Janem” do uwolnionych.
Natychmiast otoczyła nas zwarta ciżba rozpromienionych postaci. Posypały się błogosławieństwa, ktoś usiłował ucałować mi rękę, co wprawiło mnie w najwyższe zakłopotanie. Zaraz też rozpoczęły się chóralne niemal prośby: „Dajcie nam broń! Dajcie mundury! Chcemy walczyć [wspólnie] z wami”. Ponad innymi górowały głosy polskie. Ten i ów podawał swoje nazwisko. Wielu okazało się obrońcami getta.
Patrzyłem na ich twarze rozradowane, a myśl moja wybiegała do tych strasznych chwil, kiedy w obliczu tragedii, jaką przeżyli nasi współobywatele w oblężonym getcie, czuliśmy całą swą bezsilność. Oddział był wtedy „na dorobku”. Mieliśmy zaledwie kilka stenów, jakiś lkm zdobyty za cenę życia naszych kolegów i wszystko, co mogliśmy zrobić, to oddać tę broń, jak nakazywał rozkaz „Grota”, bohaterskim obrońcom.
Pamiętam odprawę, na której zakomunikowałem chłopcom ten rozkaz.
Wiedziałem, jak trudno będzie rozstać się z bronią, z takim trudem zdobytą, ale nie odezwał się żaden głos protestu i jedynie nieśmiała propozycja: „Czy nie moglibyśmy z tym, co nam zostanie, spróbować zlikwidować przynajmniej jedną placówkę niemiecką, by swoją cegiełkę dołożyć”, była dowodem zrozumienia bohaterskich obrońców getta.
Dołożyliśmy i tę cegiełkę, a skromna rozmiarami akcja odbyła się w miejscu o kilkaset metrów zaledwie odległym od tego, w którym obecnie znajdowaliśmy się, a podziękowania przyszły z ust tych, którym wtedy istotnie skutecznej pomocy nie byliśmy w stanie okazać. Poleciłem kilku energiczniejszym uformować z uwolnionych jakąś względnie porządną kolumnę i zaprowadzić ich do „Twierdzy”, gdzie „Fil”, nieoceniony kwatermistrz, miał zająć się nakarmieniem i umundurowaniem uwolnionych.
Sam udałem się do pułkownika „Radosława”, by mu zameldować, że „zadanie wykonano, więźniowie uwolnieni” i prosić go o zezwolenie na zatrzymanie tych, którzy wyrażą chęć walki w moim oddziale i dyspozycje dla pozostałych.Uścisk dłoni pułkownika i krótkie „Dziękuję” były aż nadto wymowne, a zgoda na zaciąg i umundurowanie przyjęta została przez uwolnionych z największym entuzjazmem.
Z jakimś gorączkowym pośpiechem zrzucili oni swoje pasiaki, by ubrać się w mundury, które do niedawna mieli prawo nosić jedynie ich prześladowcy. Ile radości promieniało z twarzy tych, którym tylekroć śmierć zaglądała w oczy.
„Zygmunt” i „Wacek” dobierali mechaników do obsługi czołgów i samochodów. „Fil” poszukiwał kucharzy. Zgłaszali się krawcy, szewcy i fryzjerzy. Każdy chciałby walczyć w oddziale, który ich uwolnił, i widziałem pewien zawód w oczach tych, których musiałem przekazać innym oddziałom.
Całe to targowisko odbywało się w atmosferze wielkiej radości, gdyż natarcie na „Gęsiówkę”, poza uwolnieniem Żydów, przyniosło nam moc broni i amunicji, a maskarada, która się odbywała na podwórzu „Twierdzy”, dawała co i raz powód do ogólnej wesołości, gdy z magazynu „Fila” wynurzał się jakiś amator dziwnego nakrycia głowy, jakim bez wątpienia był pokrowiec od hełmu, lub delikwent ubrany w mundur o wiele nań za duży lub za mały.
Trzask rozrywających się na podwórzu pocisków moździerza przerwał ogólną wesołość, a wszyscy schronili się do budynków. Jedynie grupka sanitariuszy schodziła, powoli niosąc rannego, niedawnego Haftlinga, obecnie żołnierza Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, którego oblicze mimo bólu promieniało radością, bo wokół widział twarze życzliwe i zatroskane braci walczących o wspólną sprawę.
kpt. „Jerzy”
Tekst pochodzi ze zbioru Powstanie Warszawskie 1944 w dokumentach z archiwów służb specjalnych, wyd IPN