
Medycyna 3.0. Najważniejsza jest rozmowa
W szpitalu wszyscy są śmiertelnie zarażeni chorobą, która nazywa się brak czasu
.Kiedyś znałem wszystkich swoich pacjentów z imienia, dzisiaj nie. Kiedyś miałem czas, by wejść do każdej sali i porozmawiać z każdym chorym, dzisiaj biegam z komunią św. po całym szpitalu, a jak mi się trafią trzy spowiedzi na oddziale, to w duchu proszę, by były jak najkrótsze.
Po dwudziestu latach wycierania kątów w szpitalach, znam je od podszewki. W latach 90. przez osiem lat byłem kapelanem w bardzo dużym rzymskim szpitalu i już wtedy walczyłem, by chory człowiek odzyskał swoją godność, czyli imię. Przychodziły rodziny i pytały, gdzie leży ich mama, i słyszały: numer 4 w sali 21.
Praca kapelana sprowadziła mnie na ziemię, a moja kariera naukowa została przerwana przez jeden epizod w szpitalu. Kończyłem w Rzymie studia doktoranckie na Lateranie i równolegle pracowałem w szpitalu Pertini Sandro. Którejś nocy poproszono mnie, bym poszedł do pacjenta o imieniu Giuseppe. Chory był już po dwóch namaszczeniach, po spowiedzi, po komunii, zapytałem więc: „Czego potrzebujesz?”. On poprosił mnie, bym usiadł na łóżku i pomógł mu umrzeć. Ciarki po mnie przeszły, pomyślałem sobie: „No profesorze, moralisto, wykładowco, umoralniaj ludzi, prowadź dyskursy teologiczne, a tu widzisz, czego człowiek potrzebuje — tylko trochę ciepła”. Giuseppe zasnął i już się nie obudził. Wtedy zostawiłem karierę naukową i od tamtego czasu jestem kapelanem. To już 26 lat.
Widzę przepaść w relacjach między lekarzami a pacjentami. Dziś lekarze są śmiertelnie zarażeni chorobą, która nazywa się brak czasu. To system zabiera im czas, który mogliby poświęcić pacjentom. Wystarczy wejść do dyżurek lekarzy i pielęgniarek i zobaczyć, jak są obłożeni stertą kartek. Wielu lekarzy nie ma biegłości komputerowej jak dzisiejsza młodzież, więc często stukają jednym palcem w klawiaturę. Widzę, jakim horrorem jest wypisanie kart szpitalnych i dokumentacji. Nierzadko przygotowywane są z kilkudniowym opóźnieniem, ale trudno się dziwić lekarzom, że nie wyrabiają się z biurokracją. Wszystkiemu są winne wielkie oszczędności. Przede wszystkim tracą na tym pacjenci, choć lekarze również. Zauważam, jak są coraz bardziej sfrustrowani, wielu z nich ma dodatkową pracę i normalny jest widok lekarza nerwowo spoglądającego na zegarek, bo już powinien wychodzić do kolejnej pracy, a przed nim leży „kupa papierów”. Taniej byłoby, gdyby szpital zatrudniał osoby tylko do „papierkowej roboty”, ale na to „urzędnik za biurkiem” nie przeznaczył pieniędzy.
Poza tym komercjalizacja i cyfryzacja w służbie zdrowia doprowadziła do tego, że chory człowiek jest sprowadzony do jednostki chorobowej, która ma zarabiać, za którą trzeba zapłacić, i decyduje o tym wspomniany już urzędnik. Przecież to lekarz wie, ile potrzeba czasu na leczenie danego pacjenta i ile pieniędzy należy na nie przeznaczyć. Tymczasem lekarze mają związane ręce, bo na konkretną jednostkę chorobową mogą wydać tylko tyle, ile ustalono w Narodowym Funduszu Zdrowia. Moim zdaniem to również wyobcowuje relacje pacjent – lekarz. W diagnozie najważniejsza jest rozmowa, solidny wywiad, ale nie ma na to czasu. Nie wiem, kto wymyślił, że na chorym trzeba zarabiać, że szpital ma zarabiać!
Z kim ma rozmawiać pacjent, kiedy lekarz nie ma czasu, pielęgniarki „latają jak oszalałe”, bo są dwie albo trzy na jednym oddziale i mają czterdziestu pacjentów? A w tym wszystkim krąży kapelan i też ma coraz mniej czasu.
Nie znam pacjentów, bo okres leczenia jest skrócony w porównaniu z dawnymi latami. Obserwuję, jak pacjenci przychodzą do szpitala i odchodzą niczym wezbrana woda. Jest ogromna rotacja, bo łóżko „musi zarabiać”. Na oddziałach, które zarabiają, pacjent jest po prostu przedmiotem. Jeśli jakiś urzędnik ustanowił, że dana choroba ma trwać trzy dni, to tyle trwa, i koniec. Jeszcze niedawno w moim szpitalu im. J. Dietla w Krakowie słyszałem, jak lekarz pytał pacjenta o samopoczucie, i nawet jeśli ten odpowiadał, że jest dobrze, to lekarz i tak zostawiał go o jeden dzień dłużej. Lekarz robił to dla dobra pacjenta. Dziś jest to niemożliwe.
Zawsze byłem dumny z wyjątkowej cechy mojego szpitala, bo przyjmował każdego chorego: zawszonego, ze szkorbutem, bez nazwiska, bezdomnego. Dzisiaj to zanika, bo nie ma miejsca dla takich ludzi, są kontrole, standardy, jednostki chorobowe… Służba zdrowia jest zbiurokratyzowana, a przecież biurokratyzacja zabija, spowalnia i prowadzi do rutyniarstwa. W szpitalu jest choroba, człowiek, potrzebne są dynamizm, odwaga, a nawet czasami spontaniczność. Nie ma na to czasu, więc lekarze nie rozmawiają z pacjentami i często to pielęgniarki wiedzą więcej o pacjentach niż ich lekarze prowadzący.
Dziś lekarze są śmiertelnie zarażeni chorobą, która nazywa się brak czasu. To system zabiera im czas, który mogliby poświęcić pacjentom.
.W Kościele w Polsce nie ma, niestety, konkretnego, sfinalizowanego programu duszpasterstwa chorych czy duszpasterstwa szpitalnego. A jest to niezwykle ważny, wręcz newralgiczny sektor. Przecież Jan Paweł II miał dla chorych szczególne zrozumienie i współczucie. Pamiętam, jak na przykład przed jego ważną podróżą czy wydaniem encykliki były telefony z Watykanu: „Ojciec Święty prosi o modlitwę chorych w jego intencji”. Nasz papież bardzo wierzył w modlitwę chorych.
Kiedy pracowałem jako kapelan w Rzymie, szpital był, po pierwsze, moją parafią, po drugie, domem i oczywiście miejscem pracy na pełnym etacie. Obok kaplicy znajdowało się moje biuro, do którego mógł przyjść każdy chory czy członek personelu, by w spokoju porozmawiać. Tymczasem w Polsce kapelani poza pracą w szpitalu mają jeszcze co najmniej dwie działalności — są katechetami, konsultantami, wikariuszami. Kapelan jest w biegu między szpitalem, dyżurami w kancelarii czy pracą w szkole.
Trzeba robić tylko to, co jest konieczne: komunia św., sakrament i msza św. Czas dla kapelana też został bardzo okrojony. Niestety, przez parafię czy zakon praca kapelana traktowana jest jako dodatek, przecież nie przynosi dochodu. Kiedy wróciłem z Rzymu i zacząłem pracę w krakowskim szpitalu, to spędzałem w nim czas od 15.00 do 21.00. Byłem za to krytykowany, pytano, co ja tam robię, po co tyle godzin. A przecież ja też mam obowiązki i dostaję za to wypłatę (ok. 1500 zł). Pamiętam, że byłem porównywany do innych zakonników, którzy w przeciwieństwie do mnie potrafili o 6.00 rano rozdać komunię św., a potem wracali zaraz do klasztoru, a więc można było na nich liczyć przez cały dzień.
W swojej pracy mam do czynienia ze starszymi ludźmi i 90 procent z nich potrzebuje rozmowy z kapelanem. Jeden chory potrzebuje dnia, drugi dwóch dni, a jeszcze inny trzech dni, by zdecydować się na taką rozmowę. Ci starzy, schorowani ludzie muszą przyzwyczaić się do szpitala, zrozumieć, co się z nimi dzieje, a kiedy już się zorientują, zaakceptują miejsce, to są wypisywani.
Kapelan nie jest tylko dla umierających. Dzisiaj ludzie są odważniejsi i mówią wprost: „Za komunię św. dziękujemy, ale chętnie porozmawiamy z kapelanem”. Nie ma dnia, by jakiś pacjent nie chciał porozmawiać. Kobiety są bardziej otwarte niż mężczyźni; ci potrzebują więcej czasu, nigdy ich nie naciskam. Chory człowiek potrzebuje zwykłej rozmowy, ciepła drugiego człowieka, wrażliwości, zażartowania sobie. Potrzebuje też być w centrum uwagi, potrzebuje poczucia, że ktoś jest nim zainteresowany, że innym zależy na nim, że jest dostrzeżony. To stwarza poczucie pewności, nadzieję i chęć walki z chorobą i słabością, a jak jest jeszcze dodatkowo potwierdzone szczerą rozmową czy spowiedzią i komunią św., przyjmowaną ze łzami, to taka mikstura bardzo dobrze działa na dusze. To pomaga.
Pamiętam pewnego profesora UJ — agnostyka, z którym zaprzyjaźniłem się, bo jak to on określił, nie byłem nachalny z sakramentami. Podczas jego pobytu kilkakrotnie rozmawialiśmy, nie spowiadał się, w końcu wyszedł ze szpitala, ale po miesiącu wrócił na spowiedź, a niedługo potem zmarł.
„Proszę, ojcze, ja się z radiem modlę i jedyna rzecz, z jaką mogę rozmawiać, to Radio Maryja”. To są dla nich rozmowy.
.Ponad 70 procent moich pacjentów poza chorobami fizycznymi cierpi na samotność. Takich ludzi jest coraz więcej i otwarcie mówią o tym, że nie mają nikogo. Mam wiele zastrzeżeń do ojca Dyrektora, ale dopóki żyje pokolenie 50-, 60-, 70-latków, to jego radio będzie trwało. Uważam, że to kpiny, kiedy jakiś młody człowiek krytykuje swoją babcię za to, że wysłała ojcu Rydzykowi ostatnie 10 zł. Mnie ci starzy ludzie mówią wprost: „Proszę, ojcze, ja się z radiem modlę i jedyna rzecz, z jaką mogę rozmawiać, to Radio Maryja”. To są dla nich rozmowy.
Ile jest wzruszenia i płaczu, gdy chorzy dostają malutki prezent, na przykład w dzień św. Mikołaja, albo kiedy mogą porozmawiać z młodym wolontariuszem. Ci ludzie płaczą, bo od lat nie widzieli swoich dzieci czy wnuków i nikt nie daje im żadnych prezentów. I to jest bzdura, że ludzie na wsiach są mniej samotni. Guzik prawda, oni czują się jak „kundelki obite ze wszystkich stron”. Na samotność cierpią nie tylko starzy ludzie w miastach.
Powinno się przede wszystkim uzdrawiać duszę, ale ja nie jestem uzdrowicielem. Uzdrowicielem był Chrystus. Wiem, że niedzielna msza św. dla chorych często jest jedyną szpitalną atrakcją. Mówię do pacjentów, że szpital jest miejscem, w którym ludzie się rodzą, zdrowieją i umierają, by nie czuli się wyizolowani, by zadbali bardziej o swoje ciała i ducha. Lekarze niech myślą o ciele, a my w kaplicy będziemy myśleli o wzmacnianiu ducha, bo jedno ma wpływ na drugie — jak to się mówi, w zdrowym ciele zdrowy duch. W kaplicy szpitalnej organizuję projekcje filmów nie tylko religijnych, są loterie, mam zaangażowanych młodych wolontariuszy. Lekarze, z którymi pracuję, widzą potrzebę moich działań. Sami często wskazują mi pacjentów, z którymi powinienem porozmawiać. Personel medyczny docenia pracę kapelana.
Jestem zadowolony z moich wyborów życiowych, choć coraz częściej narzekam, że brakuje mi czasu; że politycy wmawiają nam, że taka służba zdrowia jest dla dobra pacjentów, co nie jest prawdą; że świat zwariował. Ale nie tracę nadziei. Świata nie zbawimy, możemy tylko dokładać małą cegiełkę, by go ulepszać.
Stanisław Wysocki
oprac.Magdalena Wadowska