"Jak mówić i pisać o nowych mediach? Kłopoty tłumaczy, ludzi korekty i redakcji"
Internet i nowe media jawią się jako sfera komunikacji przede wszystkim potocznej, jako pogranicze między drukiem (pismem) a mową. Łatwo przeocza się tu drobiazgi, takie jak literówki, błędnie postawione przecinki, a nawet źle odmienione czy brakujące w zdaniu wyrazy. Rozmaite niedociągnięcia tego typu, np. na portalach informacyjnych, zazwyczaj są tolerowane, a działalność na tym polu podmiotów takich jak twitterowe konto @dziennikarzom traktujemy życzliwie i uważamy ją najwyżej za sympatyczne czepialstwo.
W szybkiej komunikacji internetowej koncentrujemy się na przekazach z głębszego poziomu — semantyczno-tematycznego — i mniej dbamy o zewnętrzną formę (ortograficzną, gramatyczną) wypowiedzi. Na poziomie powierzchniowym jest już tylko estetyka (ortografia), a nie właściwa treść, którą chcemy przekazać. Nadawcom na forach internetowych czy w mediach społecznościowych chodzi o zrealizowanie działania — poinformowanie o czymś odbiorców — a nie o wyprodukowanie nienagannych zdań. Nikt nie będzie przejmował się literówką, niedopracowaną interpunkcją, dziwaczną ortografią (grafią może nawet tylko), która niczego nie ujmuje merytorycznej warstwie wypowiedzi. W komunikacji prywatnej, w e-mailach, w mediach społecznościowych, na forach, w komunikatorach ostatecznym wyznacznikiem „poprawności” czy raczej „wystarczalności” zapisu bywa w skrajnych przypadkach już tylko możliwość zdekodowania wypowiedzi — jeśli ktoś pisze: „mpja stra pila lezy w piwincy” i dla odbiorcy (odbiorców) jest to zrozumiałe, to po co nadawca miałby się starać i cyzelować to do postaci „Moja stara piła leży w piwnicy” albo „Moja stara piła, leży w piwnicy”? A że wywoła to jakieś nieporozumienie? No cóż — najwyżej będzie wesoło.
Znany polski językoznawca normatywista prof. A. Markowski mówi wprost o bezradności językoznawstwa normatywnego wobec języka nowych gatunków internetowych i stwierdza, że w odniesieniu do nich brakuje podstaw do formułowania sądów normatywnych — stosowane dotychczas kryteria są tak bardzo nieadekwatne do tej materii, że językowy arbiter elegantiarum naraża się wręcz na śmieszność (zob. A. Markowski, Kultura języka polskiego. Teoria. Zagadnienia leksykalne, Warszawa 2007, s. 117).
Internet to nie tylko wielkie forum, gdzie każdy może „pisać, jak słyszy”, lecz także portale utrzymywane na wysokim poziomie językowym, zdigitalizowane zbiory biblioteczne, książki i artykuły naukowe.
Wydaje się, że brak dbałości o zewnętrzny kształt wypowiedzi — ortografię, gramatykę — jest w internecie czymś, czego nie przezwyciężymy. Ale internet ma też swoje drugie oblicze. To nie tylko wielkie forum, gdzie każdy może „pisać, jak słyszy”, lecz także portale utrzymywane na wysokim poziomie językowym, zdigitalizowane zbiory biblioteczne, książki i artykuły naukowe.
W języku komputerowo-internetowym problemów związanych z pisownią nastręczają anglicyzmy. Licznie zaczęły one napływać do nas po drugiej wojnie światowej, ale był to napływ umiarkowany. W latach 90. ubiegłego wieku liczba zapożyczeń z języka angielskiego zwiększyła się skokowo, ponieważ wcześniej nasz kraj był zamknięty na wpływy zachodnie, ponadto przeobrażeniom społeczno-politycznym towarzyszył (i nadal towarzyszy) szybki rozwój techniki, przychodzącej do nas z Zachodu i wciąż przynoszącej ze sobą nowe nazewnictwo.
Przyswajanie pożyczek (w tym anglicyzmów) zazwyczaj odbywa się etapami. Z grubsza biorąc, najpierw funkcjonują one jako tzw. cytaty, czyli mają niezmienioną formę graficzną i fonetyczną (jeśli nie można ich przyporządkować do żadnego polskiego wzorca odmiany ze względu na ograniczenia fonetyczne i morfologiczne, często już w takiej postaci w naszym języku pozostają, np. open source), lub są przyswajane fonetycznie i morfologicznie (o ile nie mają wymienionych ograniczeń), tzn. przyporządkowujemy je do rodzimych wzorców odmiany, a najpóźniej następuje spolszczenie ich ortografii — jest to proces powolny, wiążący się z pewnymi tradycjami językowymi i „natychmiastowe” polszczenie zapisu zapożyczeń napotyka opory. Pojawiające się zapisy tłit, guglować itp. na razie są akceptowalne najwyżej w języku potocznym.
Z punktu widzenia użytkownika poszukującego informacji o językowych właściwościach tych słów może się wydawać, że słowniki nie nadążają za zmianami w leksyce polskiego języka komputerowo-internetowego. Mówienie o nienadążaniu jest jednak nieadekwatne, ponieważ leksykografowie są ostrożni i nie rejestrują w słownikach zapożyczeń, o których jeszcze nie wiadomo, czy są tylko efemerydami, czy wejdą na stałe do słownictwa języka polskiego. Dokonywanie takich ustaleń jest niezwykle trudne, a ewentualne wskazywanie w tym kontekście na niewydolność nauki o języku jest nieuzasadnione. Trzeba bowiem zauważyć, że leksykografia bywa bardziej sztuką niż nauką, „nie redukuje się do pierwiastków czysto naukowych i że trafniej rozpatrywać ją jako dyscyplinę wieloaspektową, która pozostaje w związku również z edytorstwem, marketingiem i szeroko rozumianą humanistyką” (M. Bańko, Z pogranicza leksykografii i językoznawstwa, Warszawa 2001, s. 10).
Na razie próżno szukać w najważniejszych tezaurusach takich nowych zapożyczeń jak tweet, tweetować, fanpage, a nawet jeśli już natrafimy na nie w jakimś słowniku terminów informatycznych czy internetowych, to zazwyczaj znajdziemy tylko objaśnienie znaczenia wyrazu, bez informacji o jego gramatycznych właściwościach bądź uzasadnieniu ortografii. Mimo wszystko warto zaglądać do słowników i wydawnictw poprawnościowych, gdzie możemy już znaleźć wyrazy takie jak iPhone, software, pendrive wraz z przykładami ich odmiany (w szczególności warto odwiedzać stronę http://sjp.pwn.pl/, gdzie w ostatnich dniach zintegrowano wyszukiwarki PWN-owskie z Narodowym Korpusem Języka Polskiego i poradnią językową PWN).
Pojawiające się zapisy tłit, guglować itp. na razie są akceptowalne najwyżej w języku potocznym.
Internauci, nawet uznani autorzy, którzy chcą podzielić się szybko jakąś informacją, często na własną rękę podejmują próby asymilacji ortograficznej czy morfologicznej zapożyczeń i natykamy się na bardziej lub mniej akceptowalne okazy: twit, tłit, twitować, tłitować, fanpejdż, ajfon; dotyczy to też odmiany, np.: iPhona, iPhony itp.
Taka pisownia uchodzi (albo może inaczej: wyrazy tak zapisane są zrozumiałe dla odbiorców, lecz nie przez wszystkich taka pisownia jest akceptowana) we wpisach w mediach społecznościowych lub w innych mniej zobowiązujących tekstach publikowanych w internecie, ale nie mogą sobie na nią pozwolić redaktorzy i korektorzy wydawnictw drukowanych, którzy muszą dokonywać ustaleń dotyczących pisowni i odmiany, odwołując się do wiedzy językoznawczej i dotychczas obowiązujących reguł. Częściowo jest to dyktowane koniecznością zachowania spójnego i zrozumiałego słownictwa, a częściowo wynika to zapewne z tego, że książka, druk, za który autor bierze odpowiedzialność, jawi się (wciąż jeszcze) jako miejsce, w którym słowa są już statyczne, niejako unieruchomione — autor nie ma już na nie wpływu, nie może już niczego poprawić, dopisać, czytelnicy z kolei mogą dłużej się tym słowom przyglądać (jak wiadomo, inaczej jest z niecierpliwym czytelnikiem internautą) i zauważać, jakie dokładnie zachodzą związki między nimi. Można by rzec, że druk wymusza na autorze, by dokładnie ustalił, co chce zakomunikować, gdyż dotarcie do czytelników z dodatkowymi wyjaśnieniami będzie trudne, a ewentualna dyskusja będzie możliwa już tylko poza książką (podczas gdy tekst opublikowany w internecie można w razie konieczności zmodyfikować). Naturalnie tę dyscyplinę redakcyjną wyznacza nie tylko fizyczność nośnika, ale i ranga samego tekstu, cel komunikacji i poziom kultury językowej odbiorców.
Dopiero po latach można ocenić, czy dana pożyczka się przyjęła, czy nie. A. Markowski podaje, że na początku ubiegłego wieku uczeni A. Krasnowolski i A.A. Kryński wytypowali ok. 200 zapożyczeń leksykalnych, które ich zdaniem należałoby zastąpić rodzimymi odpowiednikami, np.: abstynencja — wstrzemięźliwość, faworyt — ulubieniec. Marny status miał w ich opinii np. wyraz leader (dzisiaj całkowicie przyswojony: lider). A.A. Kryński pisał: „Pomiędzy innemi przybłędami cudzoziemskimi w polszczyźnie dziennikarstwo nasze daje przytułek wyrazowi angielskiemu leader […]. Chyba tylko chęć, albo raczej naiwna chętka obudzenia w kim podziwu wyrazem angielskim pobudzić może piszącego do oszpecenia wyrażeń polskich takim wtrętem”. Jednak z tych obcych kwestionowanych słów do dzisiaj jest w użyciu 85% i nie budzą one wątpliwości poprawnościowych. Trudniej asymilują się frazeologizmy — spośród zapożyczonych stałych połączeń wyrazowych, które były dyskusyjne na początku XX w., przyjęło się w polszczyźnie tylko 30% (zob. A. Markowski, Kultura…, op.cit., Warszawa 2007, s. 168 – 177).
Nie znaczy to, że podobne proporcje zostaną zachowane w przypadku przyswajania współczesnych pożyczek z obrębu nazewnictwa komputerowo-internetowego. O tym, czy wejdą one na stałe do zasobu leksykalnego polszczyzny i jaka będzie ich postać ortograficzna, zdecyduje ostatecznie ogół użytkowników języka polskiego. Można snuć przypuszczenia i przedstawiać argumenty przemawiające za tą czy inną hipotezą, ale dokładne prognozowanie i wyrokowanie w odniesieniu do poszczególnych jednostek leksykalnych i form gramatycznych byłoby futurologią. Nowinki techniczne, które dzisiaj zaprzątają nasze umysły, za kilka bądź kilkanaście lat mogą się okazać mało ważne. Taki los spotkał na przykład przestarzały dziś wyraz pager [pejdżer] używany w latach 90. XX w., oznaczający małe urządzenie umożliwiające odbieranie krótkich wiadomości. Wynalazek ten (ostatecznie wyparty przez telefony komórkowe) był w powszechnym użyciu zbyt krótko, by jego nazwa całkowicie się przyswoiła — w słownikach został odnotowany jako wyraz częściowo przyswojony o postaci ortograficznej pager [pejdżer]. Wyprzedzanie procesów adaptacyjnych i przydawanie temu wyrazowi postaci ortograficznej pejdżer oraz obligowanie Polaków w wydawnictwach poprawnościowych do przestrzegania takiej pisowni byłoby działaniem raczej chybionym. Widać więc, że usilne i bezzwłoczne spolszczanie pisowni zapożyczeń może się okazać zbędnym wysiłkiem.
Jeśli zapożyczony wyraz można dopasować do któregoś polskiego wzorca odmiany, to najwięcej problemów sprawia nie samo tworzenie form gramatycznych (koniugacyjnych i deklinacyjnych), lecz ich zapis, w szczególności dotyczy to wyrazów o zakończeniach nietypowych dla języka polskiego. Na przykład odmiana wyrazu software [softłer] w języku mówionym w zasadzie nie sprawia nam kłopotów; mówimy: [softłeru], [softłerze] itp.
Tweet [tłit]. Zgodnie z regułami polskiej ortografii różne formy tego wyrazu powinny być zapisywane następująco: tweet, tweetu, tweetowi, tweetem, tweecie, tweety, tweetów, tweetom, tweetami, tweetach; podobnie z przedrostkiem re-: retweet, retweetu, retweetowi itp. (jak obecny w słownikach wyraz sweet, sweetu, sweecie).
Trudności się pojawiają, gdy trzeba te formy zapisać zgodnie z regułami polskiej ortografii. Rzeczownik software jest akurat rejestrowany w słownikach, gdzie znajdziemy przykłady poprawnego zapisu: software’u, softwarze (gdy polską końcówkę dołączamy po niewymawianym e, poprzedzamy ją apostrofem). Podobnych kłopotów związanych z pisownią form deklinacyjnych (a nie z ich tworzeniem) nastręcza jeszcze nierejestrowany w słownikach wyraz tweet [tłit]. Zgodnie z regułami polskiej ortografii różne formy tego wyrazu powinny być zapisywane następująco: tweet, tweetu, tweetowi, tweetem, tweecie, tweety, tweetów, tweetom, tweetami, tweetach; podobnie z przedrostkiem re-: retweet, retweetu, retweetowi itp. (jak obecny w słownikach wyraz sweet, sweetu, sweecie). Przypuszczalnie podobieństwo częściowo fonetycznej pisowni twit do pisowni nazwy Twitter powoduje, że niektórzy użytkownicy polszczyzny pisanej sądzą, że twit to właściwy zapis. Z kolei czasownik utworzony od tweet ma poprawną postać ortograficzną tweetować, tweetuję, tweetujesz itd., podobnie Google — googlować. Widać, że piszący podejmują próby spolszczenia ortografii tego ostatniego czasownika, np. goglować, guglować, ale na razie nie możemy z całkowitą pewnością powiedzieć, który z tych wariantów się przyjmie (i czy w ogóle któryś z nich — może jednak pozostanie googlować).
Posługiwanie się zapożyczeniami, zwłaszcza wyrazami nieprzyswojonymi, tzw. cytatami, może budzić wątpliwości, skłaniać do podejmowania krytyki i wywoływać postawy kojarzone z puryzmem nacjonalistycznym. Jednak potępianie zapożyczeń nie ma uzasadnienia, jeżeli faktycznie uzupełniają one nasz system leksykalny, w którym brakuje środków do określenia nowych zjawisk i pojęć. Dzisiaj język polski jest w sytuacji, w której zapożyczenia wzbogacają go i nie stanowią dla niego zagrożenia (por. http://www.approval.uw.edu.pl/start; zob. też M. Bańko, Czego bronimy, broniąc języka? O możliwych przyczynach niechęci do wyrazów zapożyczonych, „Poradnik Językowy”, 2014, nr 5, s. 30 – 42).
Tomasz Rycharski
Od Redakcji: Tomasz Rycharski oddał do druku od strony językowej pierwszą polską książkę o Twitterze, nad którą patronat medialny objęło Wszystko Co Najważniejsze, a o której będziemy wkrótce informowali.