Fabryka papierowych dyplomów
Historia reform polskiego systemu edukacji, to dwadzieścia lat utrwalenia kolejnych patologii, uznawanych stopniowo za nową normalność – pisze Andrzej KRAJEWSKI
.Patrząc na statystyczne krzywe, polska rewolucja edukacyjna odniosła gigantyczny sukces. W połowie lata 90. odsetek Polaków posiadających wyższe wykształcenie wynosił 6.8 proc. Po reformach wprowadzanych przez rząd Jerzego Buzka wskaźnik ten pod koniec pierwszej dekady XXI w. się podwoił, a w 2015 r. przekroczył 21 proc. Wreszcie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dumą ogłosiło, że wedle raportu „Education at a glance 2019”, który służy monitorowaniu stanu edukacji w krajach OECD, aż 44 proc. „młodych dorosłych” w Polsce zdobyło wyższe wykształcenie. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce połowa Polek i Polaków, mających mniej niż 35 lat, będzie się mogła pochwalić dyplomem wyższej uczelni. Zważywszy, że w krajach Unii Europejskiej średnia ta wynosi obecnie 39,9 proc., taki wzrost w ciągu zaledwie ćwierćwiecza prezentuje się imponująco. Na polu „produkcji magistrów” III RP jest już światowym mocarstwem, acz koszty błyskawicznego awansu w rankingach mogą zaważyć na jej przyszłości.
Statystyce, odnoszącej do liczby absolwentów, nie towarzyszą niestety inne. Brak jasnych danych – jak od początku XXI w. zmienił się poziom wiedzy oraz kompetencji kolejnych roczników uczniów oraz studentów. Jedyne, na czym można się oprzeć to stałe narzekania wykładowców akademickich, że wiedza studentów oraz to co potrafią są z każdym rokiem na niższym poziomie. Również jedynie pobieżnie da się oszacować, ile z owych 44 proc. młodych Polaków z wyższym wykształceniem, weszło w posiadanie dyplomu legalnie. To znaczy osobiście pisząc pracę dyplomową na podstawie źródeł lub wyników własnych badań.
Członek Komitetu Etyki w Nauce PAN prof. Mark Wroński, zajmujący od lat tropieniem plagiatorów przyznał, że: „prawdopodobnie około 30 procent prac dyplomowych – szczególnie ze słabszych uczelni – to są prace w części nierzetelne. Kupione lub przepisane, czyli splagiatowane w dużej części”. Są jednak przesłanki, żeby szacunek ten uznać za nazbyt optymistyczny. Świadczy o tym, choćby akcja krakowskiej policji, która w marcu tego roku aresztowała szefów: „zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się praniem brudnych pieniędzy pochodzących z pisania «na zamówienie» prac dyplomowych i rozpraw doktorskich”. Wspomniana w policyjnym komunikacie „grupa” była po prostu firmą zatrudniającą na umowy od dzieło copywriterów, którzy pisali prace: licencjackie, magisterskie, a nawet doktorskie. Liczba wpłat, jakie wpłynęły na bankowy rachunek owego przedsiębiorstwa wskazuje, iż z jego usług skorzystało ponad 5 tys. studentów.
Jest publiczną tajemnicą, że podobnych firm, prowadzących legalną działalność gospodarczą, płacących podatki, zatrudniających copywriterów (nawet na etatach), reklamujących swe usługi w prasie, na portalach Internetowych, w mediach społecznościowych, funkcjonuje obecnie kilkadziesiąt. Powstały za sprawą olbrzymiego popytu ze strony młodych ludzi na tego typu usługi. Można się więc pokusić na tej podstawie o szacunek, że nawet 50 – 60 proc. prac dyplomowanych, jakie obroniono w ciągu ostatnich 5 lat, nie napisali oficjalni autorzy. Dla studentów nauk humanistycznych piszą je zawodowcy, w przypadku studiów na kierunkach ścisłych i technicznych – z racji konieczności własnych badań – bardziej opłacają się plagiaty, starych dysertacji naukowych. Wiek ma znaczenie, bo nie zostały one wprowadzone do Internetu. Ich prawdziwymi „zagłębiami” są biblioteki akademickie przy uczelniach na Zachodzie. Można wydobywać stamtąd tysiące zapomnianych dzieł, otwierających możliwość łatwego zdobycia nie tylko tytułu magistra, ale też doktora, doktora habilitowanego, a nawet profesora. Tej pokusie nie oparł się ostatnio nawet, znajdujący na samym szczycie „piramidy edukacyjnej”, rektor Uniwersytetu Gdańskiego, któremu udowodniono plagiat.
Jednak wbrew staremu przysłowiu ta ryba nie psuje się od głowy, lecz gnije w każdym miejscu. Mamy więc w systemie szkoły podstawowe, gdzie młodych nauczycieli jest jak na lekarstwo i edukację, w oparciu o przeciążone niepotrzebną wiedzą programy, prowadzi sfrustrowana kadra nauczycielska (coraz bliższa wieku emerytalnego).
Mamy przeciążone podwójnym rocznikiem licea i maturę tak skonstruowaną, by nie zdał jej jedynie półanalfabeta. Mamy wreszcie studia, podczas których młodzi ludzie zajmują zarabianiem pieniędzy, żeby się utrzymać oraz kupić pracę dyplomową od firmy, zatrudniającej zawodowych „pisaczy”. Mamy wreszcie wyższe uczelnie, które boją się wymagać czegokolwiek od studentów, żeby ich nie stracić. Najciekawsze jest to, iż w sumie nikomu ów stan rzeczy nie przeszkadza.
U źródeł przemian, których efektem jest obecny system edukacji w Polsce leżała chęć zostania za wszelką cenę europejskim prymusem. To, jak powinno wyglądać wzorcowe kształcenie młodego pokolenia sformułowali unijni specjaliści od edukacji w trzech kluczowych dokumentach. Były to na przełomie stuleci: deklaracja bolońska i strategia lizbońska, a następnie przyjęta w marcu 2010 roku przez Komisję Europejską strategia „Europa 2020”. W dokumentach tych określono, jak winny wyglądać w krajach unijnych kolejne etapy edukowania od strony strukturalnej oraz statystycznej. Ogólnie za pożądany efekt końcowy uznano osiągnięcie do 2020 r. w poszczególnych państwach UE średniej 40 proc. osób z wyższym wykształceniem dla przedziału wiekowego 30-34 lata. Czemu miał równocześnie towarzyszyć wzrost jakości kształcenia.
Strategia „Europa 2020” odniosła połowiczny sukces. Jej autorzy nie wzięli pod uwagę najprostszej rzeczy, a mianowicie, że w edukacji masowość oraz jakość wzajemnie się wykluczają. Wynika to po prostu z predyspozycji intelektualnych każdej, ludzkiej populacji. Jednym słowem, jeśli wymaga się przyswojenia jakiegoś zakresu wiedzy i umiejętności przez aż 40 proc. społeczeństwa, to musi się tak długo zaniżać kryteria oceny oraz wymagania, aż wreszcie taka liczba osób okaże zdolna je spełniać. Wybór każdej, innej drogi przyniesie klęskę w postaci nieosiągnięcia wymaganego wskaźnika.
Rząd Jerzego Buzka przystępując w 1999 r. do wielkiej reformy oświatowej postanowił, iż będzie ona wzorcowo pasować do podpisanej wówczas przez stronę polską deklaracji bolońskiej. Szkolnictwo szybko przestawiono na trzystopniowy system: podstawówki, gimnazja, szkoły średnie. Rdzeniem edukowania stało się kształcenie w rozwiązywaniu testów, dających wprawę w jeszcze lepszym rozwiązywaniu testów podczas egzaminów końcowy, gdy przechodziło się do następnego etapu edukacji. Wprawdzie na uczelniach wyższych, które przestawiły się na de facto trzyetapowe studia (licencjacki, magisterskie oraz doktoranckie dla tych, którzy reprezentowali poziom dawnych studentów) kadra naukowa sarkała na obniżenie się poziomu kolejnych roczników, lecz na tym się kończyło.
Nie powinno to dziwić, bo reforma otworzyła przed zarabiającymi dotąd głodowe pensje naukowcami, możliwości szybkiej poprawy jakości życia. Środowisko otrzymało nie tylko szeroką autonomię, ale też przyzwolenie na prowadzenie niczym nieograniczonej działalności zarobkowej. W krótkim czasie od zera powstało grubo ponad 300 prywatnych uczelni. Dzięki nim można było wejść w posiadanie wprost nieograniczonej liczby etatów. Podczas ministerialnej weryfikacji w 2002 r. ustalono, że wśród olbrzymiej rzeszy wieloetatowców najbardziej pracowity z profesorów mógł pochwalić się 17 etatami, pobierając tyleż pensji jednocześnie. Oczywiście większość prowadzonych przez niego wykładów i ćwiczeń okazywało fikcją, istniejącą jedynie na papierze.
Tą drogą z obniżką jakości kształcenia w szkolnictwie powszechnym zbiegł podobny proces na uczelniach. Acz dzięki temu zdobyć tytuł magistra mógł już niemal każdy chętny. Wystarczyło uczęszczać na ćwiczenia, wykłady oraz uparcie przystępować do egzaminów. Zaś na koniec studiów napisać byle jaką pracę dyplomową. Po dekadzie funkcjonowania nowy system wydawał się karykaturą rzetelnej edukacji. Jednak spełniał swoje główne zadanie, jakim była masowa „produkcja magistrów”.
W kolejnym etapie zachodzące w polskim szkolnictwie zmiany stanowiły konsekwencję pierwotnych reform. Wyższe uczelnie stały się jedną z prężniej rozwijających się gałęzi gospodarki. W roku 2010 łączne przychody szkół wyższych – publicznych oraz prywatnych przekroczyły 18 mld złotych i nadal rosły. Aż w 2019 r. – wedle danych GUS – osiągnęły wartość 28,1 mld zł (w tym 25,3 mld uczelnie publiczne). Przy czym przemysł edukacyjny opierał się na zasadach żywcem przeniesionych z PRL. Badania własne i uzyskiwane tą drogą nowatorskie osiągnięcia naukowe oraz innowacyjne technologie generowały marginalne przychody. Gro pieniędzy płynęło i płynie na uczelnie z kieszeni studentów i ich rodziców oraz państwowych subwencji (czyli również z kieszeni podatników).
Każdy student, jako źródło dochodu był więc na wagę złota, a ich liczebność okazywała wielkością strategiczną. Czego skutkiem ubocznym okazała „inflacja dyplomów”. Skoro ich uzyskanie (zwłaszcza na naukach humanistycznych) nie jest powiązane ani z wiedzą ani umiejętnościami studenta, pracodawcy dawno już przestali się na nie nabierać. Zamieniły się one w jeden z kilku koniecznych dokumentów, które musi się posiadać na zbiurokratyzowanym rynku pracy, zupełnie jak dowód osobisty czy numer Pesel.
Również studenci mają tego świadomość i coraz bardziej od nauki interesuje ich zdobycie już podczas studiów pracy, która daje utrzymanie, a jeszcze lepiej, gdyby dawała jakieś perspektywy. Uczą się więc życia i szkoda im tracić czas na samodzielne napisanie pracy dyplomowej, co stanowi logiczną konsekwencją całego systemu. Skoro ważna jest produkcja, a nie jakość, czemu nie opłacić z własnej kieszeni firmy, która wygeneruje licencjat albo magisterkę, tak jak wyższa uczelnia generuje pozory edukacji. Po prostu końcowa fikcja stanowi dopełnienie fikcji ogólnej.
Młodzi ludzie, zrozumiawszy zasady, najzwyczajniej w świecie się do nich dostosowują. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Zwłaszcza, że sukcesywne degenerowanie się przemysłu „produkującego magistrów” przyśpieszyły reformy, wprowadzane za rządów Zjednoczonej Prawicy. Podobnie jak w przypadku działań rządu Jerzego Buzka, zmiany zaplanowano na podstawie wiary w fikcyjną rzeczywistość, istniejącą jedynie w głowach polityków. Powrót do dwustopniowej podstawówki, przywróconej rękami minister Anny Zalewskiej był jak szybsze mieszanie herbaty tak samo pozbawionej cukru. Nie dość, że niczego nie zmienił w tym, jak edukowana jest młodzież, to jeszcze dorzucił bardziej przeciążoną podstawę programową oraz skazał ponad 700 tys. uczniów na bycie podwójnym rocznikiem. Gwarantując im jeszcze gorszą jakość nauczania (choć wydawało się to już trudne do osiągnięcia).
Punktozę przy egzaminie gimnazjalisty zastąpiła punktoza egzaminu ósmoklasisty. Jedyny zysk, to dłuższa o rok edukacja licealna, jednak nawet jeśli jakimś cudem nastąpi poprawa je jakości (tylko po co? bo matura wciąż taka sama), potem i tak są studia. Na nich zaś coraz lepiej widać konsekwencję Ustawy 2.0.
Reforma szkolnictwa wyższego, której koncepcja powstała pod egidą Jarosława Gowina, miała uczynić z polskich uczelni wyższych jednostki zdolne konkurować z najlepszymi uniwersytetami świata w corocznych rankingach. Narzuciła więc pracownikom naukowym konieczność zdobywania jak największej liczby punktów za publikacje i badania. Jednocześnie zapowiadając przeprowadzenie całościowej ewaluacji działalności naukowej. Od jej wyników zależy, czy uczelnia zyska prestiżową kategorię A+, nieco gorsze A, czy może słabiutkie C. Wiążą się z tym wszelkie widoki na przyszłość. Poczynając od wysokości rządowych subwencji, na uprawnieniach do otwierania nowych kierunków studiów, lub szkół doktorskich kończąc. Ci z kategorii A doznają błogiego dobrobytu, tym z C grozi nędza, a nawet likwidacja wraz z pogłębiającym się niżem demograficznym.
.Wtłoczeni dwa lata temu w nowy system pracownicy naukowy szybko przystosowali się do niego, zupełnie jak wcześniej studenci. Walka o przyszłość zmobilizowała całe środowisko do uruchomienia machiny produkcji artykułów naukowych i projektów badawczych. Kluczem do sukcesu okazały się punkty, czyli dotarcie do redakcji czasopism naukowych, w których publikowanie przynosi ich najwięcej. Walka jest twarda, kształtuje spryt, upór, przedsiębiorczość wśród kadry naukowej. Natomiast pytanie o jej sens, czy realne korzyści dla edukowania młodego pokolenia, nie ma sensu. Bo przecież nie o to chodzi w samym systemie. Wyznacza ona konieczne do osiągnięcia wartości procentowe w statystykach oraz miejsca w rankingach. Gdy są one osiągane, wówczas można ogłosić sukces. Znając obrotność Polaków wcześniej czy później będą mogli się nim pochwalić. Nawet jeśli przy okazji wartość dyplomu magistra zostanie zredukowana już nie do poziomu dawnej matury, lecz świadectwa ukończenia ósmej klasy podstawówki.
Andrzej Krajewski
Tekst ukazał się w nr 32 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].