Chris GUILLEBEAU: Trzysta maratonów. Ale po co?

Trzysta maratonów. Ale po co?

Photo of Chris GUILLEBEAU

Chris GUILLEBEAU

Przedsiębiorca, podróżnik i autor bestsellerów. Jego pierwsza książka, The Art of Non-Conformity, została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków, a druga, Niskobudżetowy startup, osiągnęła status bestsellera „New York Timesa” oraz „Wall Street Journal”.

zobacz inne teksty Autora

W serii opowieści zebranych jako Odyseja grecki poeta Homer rejestruje dziesiątki większych i mniejszych przygód. Rozgrywają się one na przestrzeni ponad dziesięciu lat i w kulturze zachodniej osiągnęły status nieśmiertelności. Podróż jest opisana nielinearnie, z grubsza jednak chronologia wygląda tak:

Rok 1: po długiej wojnie Odyseusz i jego załoga opuszczają Troję i wyruszają do domu, jednak od razu natrafiają na najróżniejsze problemy.

Lata 2 – 8: Odyseusz zostaje pojmany i na siedem lat uwięziony na wyspie Ogygii. Klops. W końcu udaje mu się zorganizować ucieczkę w stylu reality-show.

Lata 9 – 10: niestety, czekają go kolejne kłopoty. Kolejne błędne decyzje coraz bardziej przedłużają podróż i opóźniają powrót do domu. Odyseusz zakochuje się w niewłaściwej dziewczynie. Pyta o wskazówki nawigacyjne ślepego poetę — bo przecież wiadomo, że gdy się zgubisz, to najlepiej zapytać o radę ślepego poetę. Uczy się wielu rzeczy podczas podróży. Uwalnia swoje wewnętrzne moce i od czasu do czasu otrzymuje wskazówkę od bogów („Użyj siły, Odyseuszu”). Udaje mu się wyjść cało z różnych niebezpiecznych sytuacji i w końcu odnajduje właściwą drogę.

Jakiś czas później (chronologia niepewna): Odyseusz wraca do domu! W klasycznym zakończeniu rodem z hitu wakacyjnego zabija konkurentów, którzy nękali jego opuszczoną na długo żonę Penelopę, po czym wita się z nią oraz z rodzinnym psem. Krewni zabitych konkurentów wzniecają niewielką rebelię, ale wtedy pojawia się bogini Atena i mówi wszystkim, żeby ustąpili. Porządek zostaje przywrócony*.

.To świetna opowieść (a w pełnej wersji jeszcze lepsza), lecz zastanów się nad tym, co zostało szybko pominięte: niezliczone miesiące żeglowania po morzu bez żadnych potworów do pokonania i bez żadnych zakazanych owoców do zignorowania… siedem lat w więzieniu… niekończące się błądzenie tam i z powrotem. Jakby na to nie patrzeć, podróż Odyseusza w znacznej części polegała na czekaniu, aż coś się wydarzy.

„Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę ziemię”, napisał Homer w Iliadzie, prequelu swojego niespodziewanego bestsellera, czyli Odysei. Nie wspomniał jednak o tym, ile czasu trzeba było żeglować bez celu w złym kierunku lub czekać w więzieniu na to, aż pojawią się bogowie i wyciągną pomocną dłoń.

* * *

.We współczesnych misjach i przygodach Atena raczej się nie objawia, za to (podobnie jak w opisanej przez Homera podróży) pojawia się mnóstwo monotonnych szczegółów, które zazwyczaj nie przykuwają zbytnio uwagi. Weźmy na przykład przebiegnięcie maratonu. Wprawdzie trasa liczy 42,2 km, ale wielu biegaczy — a przynajmniej jeden pisarz, któremu zdarza się czasem pobiec na tym dystansie — żywi przekonanie, że wyścig zaczyna się dopiero po trzydziestym kilometrze. Wcześniej po prostu posuwasz się do przodu i pokonujesz kilometr za kilometrem — i zasadniczo nic się nie dzieje.

Dla ultrabiegaczy ten dystans, po którym następuje transformacja w ich ciałach, jest jeszcze dłuższy. Jeśli mają szczęście, w pewnym momencie wchodzą w swego rodzaju trans i uniesienie wywołane napływem endorfin po przebiegnięciu kolejnych kilometrów. Kiedy jednak w każdy weekend opowiadają o tych wszystkich długich treningach, gdy coraz bardziej oddalają się od domu, często wspominają o monotonii tych zadań.

Czy pamiętasz codzienne przeżycia Nate’a Damma, który w ciągu kilku miesięcy przeszedł całą Amerykę? — Gdy już zacząłem, realizacja była prosta. Zasadniczo sprowadzała się do tego, aby wstać rano i przez cały dzień poruszać się do przodu — wyznał.

Nate nauczył się tego, co Odyseusz i każdy, kto kiedykolwiek zdobył jakikolwiek szczyt górski: droga do góry składa się z powtarzanych ruchów, ale to właśnie żmudność przedsięwzięcia nadaje rozmachu naszemu osiągnięciu.

* * *

.Doświadczenie rodzi pewność, a pewność rodzi sukces. Decyzję o odwiedzeniu wszystkich państw świata podjąłem dopiero po odhaczeniu pięćdziesięciu. Mając za sobą taką dawkę podróżowania, byłem w stanie uporać się z wszelkimi przeciwnościami wynikłymi z mojego planu. Doświadczyłem prób wymuszenia łapówki w Gwinei i Sierra Leone, lecz w większości przypadków udało mi się oprzeć takim naciskom. Z kolei w Rzymie i w Rumunii nauczyłem się sztuki spania na podłodze lotniska.

Pod pewnymi względami zadanie odwiedzenia wszystkich państw stało się trudniejsze, gdy zbliżyłem się do końca listy. Wyczerpałem wszystkie łatwe punkty. Praktycznie wszystkie pozostałe miejsca wymagały wizy, skomplikowanego planu lotu, albo i jednego, i drugiego. Na początku w trakcie jednej dwutygodniowej podróży udawało mi się odwiedzić nawet pięć państw, lecz pod koniec musiałem przelecieć cały świat, żeby dostać się do jednego nowego państwa.

Jednak pod innymi względami misja stała się pod koniec łatwiejsza. Malała liczba zmiennych, gdyż miałem do odwiedzenia mniej miejsc. Gdy chcesz zaliczyć całą Afrykę, masz do rozwiązania nielichą zagwozdkę. Kontynent zawiera pięćdziesiąt pięć autonomicznych państw, których granice często są wynikiem podziałów politycznych, a nie geograficznych, a to stwarza szeroką gamę problemów. Część państw jest w stanie wojny z sąsiadami, więc nie można zgodnie z logiką przenieść się z jednego państwa do drugiego, tylko trzeba użyć trzeciego państwa jako pośredniego.

Krótko mówiąc, panuje tam olbrzymi bałagan. Jednak gdy zawęzisz cel do kilku pozostałych państw, ilość opcji ulegnie drastycznemu zmniejszeniu. Nie ma zbyt wielu sposobów dostania się do Gambii. Możesz albo polecieć do Dakaru w Senegalu, a następnie popłynąć promem lub przesiąść się na lokalny samolot, albo możesz zarezerwować jeden z dwóch lotów tygodniowo z Londynu. To wszystko.

Moje upodobanie do rozgryzania planów podróży sprawiło, że do tego stopnia opanowałem rozkłady lotów, iż na przyjęciach stałem się irytującym gościem, który wszystkie wybierające się w podróż osoby wypytuje o szczegółowy plan lotu i oferuje im nieproszone wskazówki.

Gdy zdobyłem większą pewność siebie, przestałem się obawiać. W trakcie pobytu na Madagaskarze zmieniłem trasę podróży. Gdy jakaś ambasada odrzucała mój wniosek o wizę, leciałem do tego kraju bez wizy, licząc na załatwienie wszystkiego na miejscu (w większości przypadków udawało mi się tego dokonać). Byłem w pełni oddany ukończeniu misji i odkryłem, że poruszam się naprzód znacznie szybciej niż na początku.

* * *

.Phoebe Snetsinger, która postanowiła zobaczyć jak najwięcej gatunków ptaków, początkowo planowała dwie – trzy podróże rocznie, w trakcie których zobaczy kilkaset ptaków. Gdy jednak miała już za sobą kilka podróży i w pełni złapała bakcyla, ten plan szybko się rozwinął. „Liczby się kumulują” — napisała. „Najlepszy był jak na razie poprzedni rok, w którym zobaczyłam blisko tysiąc nowych gatunków ptaków. To maksymalna liczba, którą jestem w stanie przyswoić i którą mam nadzieję utrzymać”.

Robyn Devine, która podjęła się zrobienia na drutach 10 000 czapek, zaczęła od znacznie uboższego projektu zrobienia stu czapek w ciągu roku. Podobnie jednak jak ja odkryłem swoje możliwości po odwiedzeniu pięćdziesięciu państw, tak i ona przekonała się, że jest w stanie zrobić więcej. — Myślałam, że sto czapek będzie jakimś potężnym wyzwaniem — stwierdziła. — Okazało się to jednak zaskakująco proste. Przekonałam się wtedy, że potrzebuję prawdziwego wyzwania. — Logicznym rozwinięciem od stu byłby tysiąc, lecz to nadal wydawało jej się zbyt łatwe. — Tysiąc był możliwy do zrobienia — dodała. — Ale gdy pomyślałam o 10 000, uświadomiłam sobie, że to naprawdę byłoby coś. I dlatego właśnie chciałam to zrobić!*

Istotne jest to, żeby cel był mierzalny. Za każdym razem gdy trafiałem do nowego państwa, otwierałem plik w aplikacji Evernote ze skopiowaną z Wikipedii listą wszystkich 193 państw. Umieszczałem pogrubiony „X” obok każdego odwiedzonego państwa i uaktualniałem liczbę na górze. Gdy przeszedłem od 150/193 do 175/193… a potem do ostatnich dziesięciu państw, poczułem zalewającą mnie dumę+.

Pod pewnymi względami moja misja była monotonna, lecz o to właśnie chodziło! Podobało mi się to. Podobała mi się ta rutyna. Nauczyłem się też kluczowej umiejętności dotyczącej podróżowania. Dużo ważniejsze od porozumiewania się w wielu językach (co nie jest moją mocną stroną) czy pakowania się do małej, podręcznej walizeczki (w czym nabiera się wprawy, gdy każdego dnia się pakujesz i rozpakowujesz) jest czekanie. Gdy pogodzisz się z koniecznością czekania — czasem przez całe godziny bez jasno określonego końca — życie podróżnika stanie się znacznie bardziej znośne.

* * *

.John „Maddog” Wallace ma wszelkie objawy obsesji. Przez ostatnie trzy dekady biegał… biegał… i biegał. Jako były palacz początkowo miał problemy nawet z najkrótszymi dystansami. Podczas swojego pierwszego maratonu w Reno w stanie Nevada doświadczył słynnej długodystansowej „ściany” i z trudem pokonał ostatnie siedem kilometrów. Po dobiegnięciu wszystkim ludziom, którzy chcieli go słuchać, mówił: — Nigdy więcej już tego nie zrobię. — (Pierwsza lekcja: nie podejmuj decyzji tuż po zakończeniu długiego biegu).

Gdy zacząłem czytać o Maddogu, przyszło mi do głowy, że dalsza część jego historii będzie wyglądała mniej więcej tak: „Kilka miesięcy po pierwszym maratonie wrócił do biegania i tym razem zrobił to mądrzej. Powoli zaczął myśleć o wzięciu udziału w kolejnym maratonie. W końcu się do tego przekonał”.

Ale ludzie w rodzaju Maddoga nie są tacy jak Ty czy ja. Większa część przewidywanej przeze mnie historii okazała się prawdą, ale z jednym małym wyjątkiem. Maddog czekał ze wznowieniem biegania nie kilka miesięcy, a jedynie dwa dni. Potem zamiast zaplanować kolejny wyścig za kilka miesięcy, zapisał się na maraton w Sacramento odbywający się… dwa tygodnie później. Większość lekarzy i trenerów biegania odradziłaby mu taki ruch, lecz Maddog ukończył ten maraton o dziewięć minut wcześniej niż pierwszy.

Maddog czuł, że przed trzecim maratonem powinien trochę odczekać — więc tym razem poczekał trzy tygodnie i wziął udział w maratonie w San Francisco. Na ostatnich kilometrach mógł obserwować port z mostu Golden Gate.

W następnym roku przeprowadził się do Dallas i dołączył do grupy biegaczy, której zawdzięcza przydomek „Maddog” („szalony wyga”). Grupa ochrzciła go tak ze względu na jego upór i ultraprzyspieszony harmonogram zawodów. Maddog zaliczał kolejne maratony. Radził sobie coraz lepiej i czuł się coraz pewniej. Po jakimś czasie naturalnie pojawił się cel: Maddog pobiegnie wszędzie.

W wieku czterdziestu czterech lat oficjalnie rozpoczął swoją misję. Aktualnie ma za sobą ponad trzysta maratonów w ponad stu państwach. Jakby tego było mało, ukończył maraton w każdym stanie USA — i to dwukrotnie!

Inny zapalony sportowiec, Martin Parnell, doszedł do tego, że postawił sobie jeszcze trudniejszy cel. Najpierw przejechał na rowerze z Kairu do Kapsztadu, zatrzymując się po drodze i doświadczając zupełnie innego życia niż to, do którego przywykł w swoim rodzinnym miasteczku w prowincji Alberta w Kanadzie. Najwspanialszym przeżyciem był mecz tenisa stołowego z dwunastoletnim chłopcem w pewnej afrykańskiej wiosce. — Ponad sto osób wrzeszczało i kibicowało nam podczas gry — powiedział Martin. — Wtedy uświadomiłem sobie siłę drzemiącą w uprawianiu sportu.

Martin wprawdzie przegrał mecz, ale pojechał dalej do Kapsztadu, podekscytowany możliwościami podjęcia kolejnych długich wypraw na cele charytatywne. Przekonała go idea realizowania misji i zaplanował sobie całe przedsięwzięcie, częściowo bazujące na kryteriach obowiązujących w księdze rekordów Guinnessa.

Martin dąży do zebrania co najmniej miliona dolarów dla organizacji charytatywnych pomagających dzieciom. Wśród celów na 2013 rok było wejście na Kilimandżaro w dwadzieścia cztery godziny zamiast zwyczajowych pięciu dni (na marginesie, zaplanował to po przebiegnięciu maratonu na tym wulkanie) oraz wzięcie udziału w siedmiu biegach przełajowych lub górskich wyścigach rowerowych.

Gdy przeglądałem jego bloga, na którym publikuje posty kilka razy tygodniowo, zauważyłem, że miał dylemat, czy zapisać się na pięćdziesięciokilometrowy bieg w Calgary, czy ustanowić rekord Guinnesa w najszybszym przebiegnięciu maratonu w stroju do lacrosse.

W ciągu 2010 roku ukończył 250 maratonów — co jak dotąd jest prawdopodobnie jego najbardziej imponującym osiągnięciem.

Hej, zwolnij tempo! — chciałem mu powiedzieć. Albo nie zwalniaj, bo tacy ludzie jak Martin nigdy nie zwalniają. Podobnie jednak jak w przypadku Maddoga zastanawiałem się, dlaczego w ogóle Martin się tego wszystkiego podejmuje. Dlaczego nie zbiera funduszy w inny sposób ani nie dba o kondycję, nie wyniszczając się przy okazji?

.Niestety wymiana e-maili z Maddogiem i Martinem nie doprowadziła do uzyskania poszukiwanych przeze mnie odpowiedzi. Jak to bywa w przypadku wielu obsesji, obaj mają świadomość, że ich czyny są niezwykłe, lecz mają trudności z precyzyjnym opisem swoich motywacji. Przypomniałem sobie czasy, gdy zaczynałem podróżować. Po prostu chciałem to robić! To była wewnętrzna potrzeba, której nie dało się zignorować, a z racji rozmachu przedsięwzięcia czułem, że robię coś trudnego i ekscytującego.

W końcu poprosiłem Martina, żeby opowiedział mi o czymś, co okazało się dla niego wyjątkowo trudne. Oto jego odpowiedź.

Najtrudniejsze chwile przeżyłem latem 2010 roku. Był lipiec i padał niekończący się deszcz. Obudziło mnie bębnienie kropel o okno w sypialni. Wiedziałem, że przemoknę w ciągu dziesięciu minut od rozpoczęcia biegu i że pozostanę w tym stanie przez najbliższe pięć godzin. Byłem sztywny i obolały po poprzednich czterech maratonach w tamtym tygodniu i jedyne, czego pragnąłem, to poleżeć w łóżku z filiżanką herbaty i gazetą.

Jak myślisz, co Martin wtedy zrobił? Jeśli odpowiedziałeś, że wyszedł na deszcz i przebiegł swój piąty maraton w tamtym tygodniu, to masz rację.

* * *

.Scotta Younga poznałem w pewien mroźny wieczór w Winnipeg w Manitoba, najzimniejszej stolicy prowincji w Ameryce Północnej. Był styczeń i personel hotelu ostrzegł mnie, żebym nie wychodził na dłużej z odsłoniętą twarzą. Scott był jednak miejscowym: w drodze do restauracji ja miałem na sobie płaszcz, szal i rękawiczki, a on był ubrany w T-shirt.

Podczas podróży jestem notorycznie zmęczony długimi lotami, zmianami stref czasowych oraz od czasu do czasu piciem tequili. Po wejściu do pokoju gościnnego lub hotelowego najpierw się rozpakowuję — żadnego relaksowania się i sprawdzania e-maili! Wszystko, czego będę potrzebował przez resztę pobytu, ląduje w jednym z dwóch miejsc. Zazwyczaj jest to stanowisko pracy przy biurku i jedna część szafy na ubrania. Następnie, jeśli wiem, że powinienem ćwiczyć, wyciągam buty do biegania i stawiam je przy drzwiach. W ten sposób uzyskuję dwie korzyści naraz. Po pierwsze, mam o jedną rzecz mniej do zorganizowania, gdy obudzę się zmęczony i będę chciał iść na bieżnię lub na pobliskie wydmy. Po drugie, wzbudzam w sobie poczucie odpowiedzialności. Mógłbym zrezygnować z treningu, lecz widzę te buty za każdym razem, gdy podchodzę do wyjścia, i wiem, że będę je musiał potem spakować.

Postawienie butów przy drzwiach to dobry sposób na to, aby utrudnić sobie pójście na łatwiznę. Maddog Wallace znalazł jeszcze skuteczniejszy sposób. Powiedział wszystkim, co zamierza zrobić, i ci wszyscy ludzie mu kibicowali. Najlepsze — lub w ciężkie dni najgorsze — było to, że liczyli, iż doprowadzi to zadanie do końca.

* * *

.Scott był świeżo upieczonym absolwentem studiów, który od dłuższego czasu interesował się samodzielną edukacją. Studiował we Francji i był w trakcie dokumentowania swoich metod „szybkiego opanowywania czegokolwiek”, aby udostępnić je każdemu zainteresowanemu.

Jego wielki eksperyment polegał jednak na czymś więcej niż tylko na rocznym wyjeździe do Francji. Zaczął rozwijać własny biznes, ale interesowały go także komputery. Ponieważ w końcowej fazie studiów raczej nie zmienia się kierunku na trudniejszy (większość studentów robi na odwrót, czyli przenosi się na łatwiejszy kierunek, jeśli ten pierwszy okaże się zbyt ciężki), więc gdy Scott skończył studia, miał wrażenie, że coś stracił.

Powrót na kolejne czteroletnie studia był nieatrakcyjną i kosztowną opcją. Interesowała go samodzielna edukacja, zaczął więc szukać alternatywy. I tak trafił na swoją misję: ukończyć na własną rękę program nauczania Instytutu Technologicznego w Massachusetts. Każdy wykład i test były publicznie udostępnione w internecie, ale praktycznie żaden student nie zrealizował całego programu. Większość z ciekawości przeglądała egzaminy, odpowiadała na kilka przykładowych pytań lub co najwyżej kończyła jeden przedmiot*.

Scott miał bardziej ambitne cele. Chciał zrealizować cały program i wypełnić wszystkie wymogi uczelni, i to bez żadnych wyjątków i wykluczeń. Wiedział, że to coś innego niż faktyczne studiowanie na Instytucie Technologicznym, bo będzie mu brakowało kontaktu z profesorami i innymi studentami oraz zajęć na sali. Zrealizuje jednak ten sam program, co wszyscy, tym bardziej że system oceniania jest absolutnie obiektywny: na egzaminie z informatyki albo znasz odpowiedź, albo jej nie znasz. Ponieważ każdy cel musi mieć termin realizacji, Scott dał sobie na to jeden rok.

Przeprowadził się do Vancouver, znacznie cieplejszego i bardziej światowego miasta. Pięć dni w tygodniu zrywał się o szóstej rano i zabierał do nauki, którą z niewielkimi przerwami kończył o szóstej wieczorem. Szóstego dnia pracował nad swoim biznesem, a siódmego dnia odpoczywał.

Jego biznes był zasadniczo internetowy. Skoro jednak Scott był dostępny tylko jeden dzień w tygodniu, postanowił regularnie pisać o swoich postępach i publikować wyniki wszystkich egzaminów*. Ta decyzja doprowadziła do skrajnych reakcji. Z jednej strony zyskał zwolenników, ale z drugiej pojawiło się wielu krytyków, którzy atakowali każdy jego post. Mimo że upubliczniał wszystkie wyniki swojej pracy, w tym błędy, wciąż znajdywali się ludzie, dla których podjęcie takiego wyzwania było przejawem skrajnej arogancji. Inni podważali jakieś elementy jego metody lub atakowali go bez powodu w anonimowych komentarzach.

Ta krytyka rozpraszała Scotta, a radzenie sobie z nią okazało się trudniejsze niż sama nauka. Mimo to wytrwał i po roku jego misja została ukończona: zaliczył wszystkie zajęcia z przyzwoitymi ocenami, a w paru przypadkach z wyróżnieniem. Krytycy zniknęli bez śladu — szczególnie ci, którzy twierdzili, że mu się nie uda. Scott przyjrzał się całej swojej pracy i przypomniał sobie te wszystkie poranki i egzaminy, do których stopniowo był coraz lepiej przygotowany. Udało się! Poczuł się jednak zmęczony, więc pojechał na miesiąc wakacji do Paryża.

* * *

.W opowieści Homera Odyseusz pokonuje w trakcie swojej dwudziestoletniej wyprawy niezliczone trudności. Opiera się urokowi syren, unika stania się przekąską cyklopów i stacza ciężką walkę po powrocie do domu. Doświadcza także sporej dawki monotonii, gdy kolejne dni zlewają się w jeden nierozróżnialny ciąg. Nigdy jednak nie ustaje w wędrówce i cały czas brnie do przodu.

Kiedyś przed porannym odlotem wracałem nocnym pociągiem do hotelu na lotnisku. Mój plan był taki, że prześpię się trochę, po czym o piątej rano podjadę na halę lotniska. Byłem jednak tak przyzwyczajony do jazdy na lotnisko, że zapomniałem wysiąść na stacji z hotelem. Swoją pomyłkę uświadomiłem sobie dopiero, gdy dojechałem już do terminala. Ups.

Nie było to nic strasznego — straciłem zaledwie jakieś piętnaście minut. Ale gdy wracałem na stację, uświadomiłem sobie, że mam wybór: albo od razu pójdę na piechotę w zimnie przez ponad kilometr, albo poczekam dziesięć minut na połączenie powrotne i wysiądę na stacji pod hotelem.

Nie musiałem się długo zastanawiać, bo wiedziałem, że wolę iść. — Lepiej kontrolować okoliczności — pomyślałem. — Lepiej wybrać coś aktywnego.

Podróżnik musi się pogodzić z czekaniem. Człowiek realizujący misję musi nieustannie posuwać się do przodu. Trafiając na jakąś olbrzymią trudność lub demotywującą nudę, nie można się zatrzymać, niezależnie od tego, ile wysiłku będzie to wymagało.

SZCZEP_OKLADKATy także powinieneś robić postępy w swojej misji i jeśli to możliwe, wybierać ruch naprzód. Droga nauczy Cię kilku rzeczy. Zobaczysz, że nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Przekonasz się, że nawet gdy coś się posypie, to ostatecznie jakoś się poukłada. Pogodzisz się z rutyną i monotonią.

Chris Guillebeau
Fragment bestsellera „Szczęście w poszukiwaniach”, wyd.Sensus, 2016 POLECAMY WERSJĘ PRINT I E-BOOK: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 8 lipca 2016