Éric ZEMMOUR: Francuskie samobójstwo

Francuskie samobójstwo

Photo of Éric ZEMMOUR

Éric ZEMMOUR

Francuski pisarz, felietonista "Le Figaro". Kandydat w wyborach prezydenckich w 2022 r. Autor m.in. "Le Suicide français", "Destin français", "Francja nie powiedziała ostatniego słowa" (wyd. Wszystko co Najważniejsze, 2021). Absolwent Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu. 

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Zaślepiło nas i zdeprawowało namiętne zapatrzenie w rewolucję. Wpojono nam, że Francja zrodziła się w 1789 roku, podczas gdy miała już za sobą tysiącletnią historię – pisze Éric ZEMMOUR

.Francja jest chorym człowiekiem Europy. Ekonomiści szacują stopień utraty przez nią konkurencyjności. Eseiści rozprawiają o jej schyłku. Dyplomaci i wojskowi ubolewają w milczeniu nad obniżeniem się jej strategicznego znaczenia. Psychologów niepokoi jej pesymizm. Badacze starają się zmierzyć jej poczucie beznadziejności. Pięknoduchy potępiają zamknięcie się w sobie. Młodzi absolwenci emigrują. Najbardziej frankofilscy cudzoziemcy niepokoją się degradacją jej oświaty, kultury, języka, pejzaży, nawet kuchni. Francja napawa lękiem; Francja lęka się samej siebie. Zniknął już słodki urok Francji.

Francja sama siebie już nie lubi. Słodka Francja zmienia się we Francję gorzką. Nieszczęśliwi jak Bóg we Francji? Francuzi nie rozpoznają już Francji. Wolność stała się anomią, równość – egalitaryzmem, braterstwo – wojną wszystkich ze wszystkimi. „Wszystko zawsze działało źle” – mawiał historyk Jacques Bainville, fatalista. „Kiedyś było lepiej” – odpowiada mu z nostalgią zbiorowe echo. A przecież nic się nie zmieniło. Od lat siedemdziesięciu w kraju panuje pokój; V Republika funkcjonuje od lat pięćdziesięciu; media informują, politycy toczą spory, aktorzy i piosenkarze dostarczają rozrywki, nadal ugaszczają nas najznamienitsze restauracje, przy kontuarach bistra serwowana jest gorąca mała czarna, a nogi paryżanek przyciągają wzrok. Francja przypomina owe dawne kamienice, których oryginalne fasady zachowano jako zabytkowe, wnętrza natomiast poddano całkowitej przebudowie, by przystosować je do współczesnych gustów oraz oczekiwań deweloperów troszczących się o wykorzystanie z zyskiem najmniejszej nawet przestrzeni.

Patrząc z daleka, nic się nie zmieniło. Ulice mają nadal dumny wygląd, ale z bliska wszystko jest zdewastowane. Nic nie jest już autentyczne. Na pozór jest, jak było, lecz ulotnił się duch miejsca. Prezydent Republiki przewodniczy, ale nie jest już królem; politycy przemawiają, ale ich głos się nie przebija. Mediów już nikt nie słucha. Intelektualiści, artyści, szefowie wielkich przedsiębiorstw, wydawcy, ekonomiści, sędziowie, wysocy urzędnicy państwowi, wybrani w głosowaniu reprezentanci – wszyscy są podejrzani. Nawet [zasadnicze] pojęcia okazują się nadgniłe. „Tworzy się Kościół”, kiedy się do niego już nie chodzi, „tworzy się rodzinę”, kiedy się rozwodzi, „tworzy się Francję”, kiedy już nie czuje się Francuzem. Gloryfikuje się „bycie razem”, kiedy wspólnoty się rozdzielają. „Wypowiada się wojnę finansjerze”, by się jej podporządkować, „umoralnia się kapitalizm”, by uratować banki, „odchudza się mamuta”, gdy się go tuczy, narzuca się parytet płci w polityce, kiedy kobieta staje się podwładną w małżeństwie. Republika „będąca niepodzielną jednością” jest pluralistyczna i podzielona jak nigdy.

To Republika potiomkinowska. Wszystko jest tu z tektury. Wszystko jest sztuczne. Wszystko jest przenicowane, odwrócone, obalone. Historia stanowi nadal nasz kod, ale jest to historia zmieniona, zafałszowana, wynaturzona. Nieznana, aby tym łatwiej można było ją odwrócić. Odwrócona, by tym bardziej była ignorowana. Nie wiemy już, dokąd zmierzamy, gdyż nie wiemy, skąd przybywamy. Nauczono nas kochać to, czego nie znosiliśmy, i nie znosić tego, co kochaliśmy. Jak do tego doszliśmy?

Zaślepiło nas i zdeprawowało namiętne zapatrzenie w rewolucję. Wpojono nam, że Francja zrodziła się w 1789 roku, podczas gdy miała już za sobą tysiącletnią historię. Od czterdziestu lat powtarza się nam bezustannie, że Maj ’68 był nieudaną rewolucją, podczas gdy ona zwyciężyła. Czterdzieści lat temu de Gaulle był ojcem narodu, a Daniel Cohn-Bendit wesołym buntownikiem. Dzisiaj de Gaulle jest człowiekiem, który mówił „nie”, a Cohn-Bendit stał się ikoną narodu. W wyobraźni zbiorowej naszej epoki istnieje okres przed i po 1968 roku, tak jak dla Micheleta przed i po 1789, a dla Kościoła przed i po narodzinach Chrystusa. Przed: Francja czarno-biała, patriarchalna i ksenofobiczna, wycofana, zamknięta w swoich granicach i swoich przesądach, zakuta w gorset rygorystycznej moralności, skończona bigotka; Francja pracowita i uległa; ludzie skrępowani opiętymi, nienagannie poprawnymi ubraniami, krótko trzymani pod kontrolą zawsze niesprawiedliwego, a często i okrutnego ojca nad dziećmi, mężczyzny nad kobietą, białego nad czarnym, i obskurancko zastraszani w Kościołach, katolickim bądź komunistycznym. Po: Francja barwna, we wszystkich kolorach, i „niech zakwitnie sto kwiatów”, otwarta na Europę i świat, uwolniona od swoich odziedziczonych po przodkach kajdan, swoich wyżarzonych nienawiści; Francja hedonistyczna i egalitarna, Francja ze wszystkimi swymi swobodami, z całą zuchwałością, wszystkimi mniejszościami, aż do najmniejszej możliwej mniejszości – jednostki, nowego Króla Słońce, sławionej przez wszystkich koryfeuszy.

Liczne uczone dzieła niuansowały, zadawały pytania, kontestowały ową manichejską wizję, ale żadna subtelność mandaryńska, żadna siatka ideologicznego odczytywania, marksistowskiego czy też liberalnego, żadna narracja o źródłach, czy to gaullistowska, czy komunistyczna, a co dopiero chrześcijańska, nie zdołała podważyć supremacji nowych ewangelii, które, upowszechniane przez popkulturę za pośrednictwem mediów masowych, telewizji, kina, piosenki, mamiły młode generacje z niewiarygodną skutecznością.

Jeśli historię piszą zwycięzcy, wiemy, kto wygrał w Maju ’68. Współcześni dali się zwieść. Ponieważ rewolucja nie zdołała zdobyć władzy, wywnioskowano, że poniosła porażkę. Pozory wprowadzały w błąd. Helikopter generała de Gaulle’a nie został zatrzymany w Varennes: udało mu się dotrzeć do Massu, podczas gdy Ludwik XVI nie zdołał przedostać się do armii emigrantów. „Wściekli” z Maja ’68 dumnie rozplakatowywali karykaturę słynnego kepi spalonego „in effigie”: „To właśnie on, ta szmata”; ale nie udało im się obalić V Republiki. W Matignon Georges Pompidou wydalił Cohn-Bendita [z Francji] i negocjował z sekretarzem generalnym CGT Georges’em Séguy. Chciał ugasić pożar „strajku generalnego”, filozofując w tym samym czasie na temat „kryzysu cywilizacji”. Przy poparciu obywateli (słynna manifestacja 30 maja na Champs-Elysées), władza gaullistowska opanowała sytuację. Państwo zostało uratowane, ale nie społeczeństwo. Nikt się nie zorientował. Z tego fundamentalnego rozdarcia między państwem, ludem i społeczeństwem zrodziły się schizofrenia, zaślepienie i chaos, właściwe naszemu krajowi. Maj ’68 nie zdołał obalić ustroju, ale podbił społeczeństwo ze szkodą dla ludu. Znamy słynne zdanie Prévost-Paradola: „Rewolucja ugruntowała społeczeństwo, ale szuka jeszcze swego rządu”. Przywódcy ’68 byli zręczniejsi niż ci z 1948 czy nawet prawodawcy Konwentu. Porażka polityczna szczęśliwie ich uratowała. V Republika została utrzymana. Ale zbutwiały od środka gmach naruszono. Tak jak August przekształcił republikę rzymską w cesarstwo, nie tykając świętych instytucji republikańskich, tak i przeprowadzona z determinacją i energią „ewolucja mentalności” wyprała stopniowo z treści ducha republiki gaullistowskiej, choć zachowano instytucjonalne pozory. Korona prezydenta, bez obalania go, została zdjęta. Wybory powszechne wyłączone, aby pozbyć się ludu. Bezustannie wynoszono pod niebiosa republikę, aby tym sprawniej obalić Francję. Uświęcono rok 1789, by tym skuteczniej narzucić rewanż liberalnej kontrrewolucji, której nie wyparłby się Burke.

Francja po 1789 roku zatwierdziła zwycięstwo ludu nad arystokracją, narodu nad królami, prawa nad sędziami (parlamentami), państwa nad feudałami, jakobinów nad żyrondystami, umysłu nad przesądami, spartańskich cnót mężczyzn nad rozmiękczającą dominacją kobiet z salonów i dworu. Francja po Maju ’68 odtrąbiła zemstę oligarchów na ludzie, internacjonalizmu na narodach, nowych feudałów na państwie, żyrondystów na jakobinach, sędziów na prawie, kobiecości na męskości.

Początkowo nawet najbardziej przenikliwe umysły dały się zaślepić. Maj ’68 był rewolucją niesłychaną, zaskakującą: po raz pierwszy w historii ci, co stale przegrywali, zwyciężyli. Anarchiści wzięli odwet na stalinistach, wolnomyśliciele na absolutystach, Proudhon na Marksie, komunardzi na wersalistach, mienszewicy na bolszewikach, hiszpańscy anarchiści na komunistach. Cohn-Bendit zepchnął na margines pochody manifestantów Georges’a Marchais i tych „komunistycznych psów”. „Niemiecki anarchista” ośmieszał dawne STO Messerschmitta. We wspomnieniach studenckie szeregi zastąpiły strajk generalny.

Nieufność strażników rewolucji była uzasadniona. Nowe żądania feministek i wolnomyślicieli zniszczyły od wewnątrz ich surowe organizacje, pod rozbawionym spojrzeniem niezliczonych „kapusiów” ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Raymonda Marcellina. Żony bezkompromisowych rewolucjonistów buntowały się przeciwko ostatnim reprezentantom zachodniego patriarchatu, jaki uosabiali ci komunistyczni rewolucjoniści: „Co wymaga więcej czasu? Usmażyć stek z rewolucjonisty czy z burżuja?”. W swoim znakomitym dziele Mai 68, l’héritage impossible (Maj ’68 lub niemożliwe dziedzictwo), Jean-Pierre Le Goff tłumaczy, że porażka lewicowych bojowników między rokiem 1970 i 1973 była „w dużo mniejszym stopniu wynikiem »obiektywnych« rozbieżności politycznych przeciwstawiających narracje różnych frakcji […], niż fenomenu, którego zasięg był powszechnie niedoceniany: rozwoju ruchu wyzwolenia wszelkich [indywidualistycznych] pragnień i wtargnięcia feminizmu”.

Na poziomie ideologicznym bezprecedensowa dominacja libertarian przygotowywała teren dla liberałów. Ruchy feministyczne zapowiadały kres patriarchatu: owe „zabrania się zabraniać”, śmierć ojca i wszelkiego autorytetu. Pod wpływem komunistów w Ministerstwie Edukacji Narodowej nasze kochane skarby wychowane w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku nawróciły się na internacjonalizm negujący narody.

Tryptyk Maja ’68 – drwina, dekonstrukcja, destrukcja – podminował fundamenty wszystkich struktur tradycyjnych: rodziny, narodu, pracy, państwa, szkoły. Świat umysłowy naszych współczesnych stał się rumowiskiem. Intelektualny sukces nauk humanistycznych zniszczył wszelkie pewniki. Jak to przepowiadał już w 1962 roku Claude Lévi-Strauss: „Ostatecznym celem nauk humanistycznych nie jest uformowanie, lecz rozpuszczenie człowieka”. Kiedy przyszła pora, rynek zawłaszczył bez trudu tych wykorzenionych i pozbawionych kultury ludzi, by zrobić z nich pospolitych konsumentów. Przedsiębiorcy umieli wykorzystać internacjonalizm swoich najbardziej zaciekłych przeciwników, by bez reszty narzucić dominację kapitalizmu bez granic.

Jean-François Revel, chociaż szermierz wojującego antymarksizmu, który często go zaślepiał, był jednym z nielicznych intelektualistów francuskich rozszyfrowujących istotę zjawisk, jakie miały miejsce. Być może była to sprawa pokolenia: urodził się dwadzieścia lat po Sartrze i Aronie. Nie podzielał ich tradycyjnej wizji rewolucji. W książce, która uczyniła go sławnym na całym świecie, Ni Marx ni Jésus: de la seconde révolution américaine à la seconde révolution mondiale (Ani Marksa, ani Jezusa. Od drugiej rewolucji amerykańskiej do drugiej rewolucji światowej), Revel z fantastyczną intuicją przewidział, że rewolucja nie przybędzie z Moskwy, Hawany, Pekinu, czy nawet Paryża, ale że wyruszyła z San Francisco. Rewolucja miała być liberalna albo nie miało jej być w ogóle. Miała też być po raz kolejny amerykańska, nawet jeśli, podobnie jak w XVIII wieku, to wydarzenia we Francji przyciągnęły wszystkie spojrzenia. Revel ujrzał w Woodstocku rewolucję jednostek, a w ruchach murzyńskich, feministycznych i gejowskich rewolucję mniejszości. Zrozumiał, że połączenie obu wykreuje na uniwersytetach amerykańskich ową political correctness, która zmiecie tradycyjne, patriarchalne społeczeństwo. „Ani Marksa”: we Francji rewolucjoniści Maja ’68 posługiwali się językiem marksistowskim, by spłodzić rewolucję kapitalistyczną. „Ani Jezusa”: quasi-zapaść praktyki kultu katolickiego zrodziła postchrześcijaństwo, rodzaj chrześcijańskiego milenaryzmu bez dogmatu („słynne idee chrześcijańskie, które zwariowały” Chestertona) łączące uniwersalizm skręcający w kierunku religii „bez granic” i miłość drugiego, posuniętą aż do nienawiści wobec samego siebie. Pacyfizm absolutny, choć jeszcze oparty na Ewangelii, wynaturzy się w postaci absolutnego odrzucenia wszelkiej wojny, wszelkiego konfliktu, wszelkiej przemocy kojarzonej zresztą z męskością i obwinianej przez feministki za wszelkie zło.

Owe fale feminizacji i uniwersalizmu postchrześcijańskiego podmyły tamy nadal jeszcze patriarchalnej Francji, wspierającej się na imperium ojca, tak w domu, jak i na czele państwa.

Zwycięstwo rewolucji było możliwe dzięki śmierci ojca. Wszystkich ojców. Był to warunek niezbędny do przeprowadzenia udanej rewolucji. Już w roku 1793 skazanie na śmierć Ludwika XVI, jak zauważył Balzak, zgilotynowało wszystkich ojców. Ale Bonaparte, wprowadzając kodeks cywilny, ponownie osadził ojca na tronie. De Gaulle zdołał nawet, po stu pięćdziesięciu latach prób i błędów instytucjonalnych, ponownie postawić go na czele państwa. I owo świeckie dzieło restauracji zostało doszczętnie zniszczone.

Nasza epoka została w całości nakreślona przez Maj ’68. Nie same wydarzenia – dość mierne, często parodystyczne kopie wielkich momentów rewolucji XVIII i XIX wieku, ale epicka narracja, jaka się na ich podstawie wykształciła, lekcje, jakie zostały z nich wyciągnięte, elity, które się wtedy objawiły, slogany, które wówczas skandowano: „Zabrania się zabraniać”, „CRS – SS”, „Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami” itd. Świat umysłowy, kulturowy, ideologiczny, jaki się z tego wyłonił, uformował nowy wizerunek naszego kraju. Tak jak rewolucjoniści 1789 roku narzucili swe kolejne fantazje ideologiczne zafascynowanej, biernej prowincji, tak „Wściekli” z 1968 roztaczali swą wizję świata i „tego kraju”, jak mawiają, przed krnąbrnym, acz zrezygnowanym narodem. Wszyscy jesteśmy dziećmi Maja ’68, lub raczej czterdziestu następnych lat. „Wydarzenia” były naszymi „trąbami Jerycha”: przez kilka dni buntownicy kręcili się pod murami obronnymi, które odtąd nigdy nie przestały się rozpadać. A my wielbimy nasze ruiny bardziej niż nasze najpiękniejsze budowle.

Maurras wychwalał niegdyś czterdziestu królów, którzy zbudowali Francję; teraz my musimy opowiedzieć o czterdziestu latach, które Francję zniszczyły.

Pora zająć się dekonstrukcją dekonstruktorów. Roku po roku, wydarzenia po wydarzeniu, prezydenta Republiki po prezydencie Republiki, ustawy po ustawie, wyborów po wyborach, intelektualisty po intelektualiście, niektórych z mediów po niektórych innych mediach, reformy oświaty po reformie oświaty, traktatu po traktacie, prezesa firmy po prezesie firmy, książki po książce, piosenki po piosence, filmu po filmie, meczu futbolowego po meczu futbolowym.

.Całościową historią radosnej, przemyślanej i zaciekłej dekonstrukcji najdrobniejszych mechanizmów, które stworzyły Francję. Historią wywłaszczenia absolutnego, bezprzykładnej dezintegracji społeczeństwa, rozpuszczenia go w „lodowatych wodach” indywidualizmu oraz nienawiści do samego siebie.

Éric Zemmour
Fragment książki Francuskie samobójstwo, wyd. Biały Kruk [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 lipca 2023