"Okładka"
Kolejna okładka ze świata, która mnie zachwyca – pisze Eryk MISTEWICZ
.Czysta, subtelna, baśniowa, poetycka wręcz. Nie sposób oderwać oczu. Odkrywam, jak każdy kto nie może przejść obok niej obojętnie, kolejne warstwy tego zdjęcia, wpatruję się w detale: niewielkie delikatnym fontem złożone tytuły tekstów spokojnie zapraszające do odkrywania wnętrza pisma.
Żal wielki i pytanie, które chcę zadać publicznie: dlaczego u nas okładki straszą, miast zachwycać?
Gdzie podziała się słynna na świat cały polska szkoła plakatu? Gdzie roztrwoniliśmy dorobek polskich twórców? Jak dopuściliśmy do tego, że okładki, na które natykamy się w naszym kraju, odpychają — są łopatologiczne, traktują odbiorców tak, jak traktowały ich niegdyś bazarkowe przekupy? Dlaczego okładki polskich tygodników, bo tam, w tygodnikach, widać to szczególnie, stały się perwersyjnie brzydkie?
Dlaczego nie szanują Czytelników? Kiedy kapitulowali autorzy okładek, twórcy tacy jak Marek Trojanowski czy Tomasz Kuczborski, a władzę nad tym, co ma być wizytówką pisma przejęli naczelni i wydawcy, których jedynym celem w czasach upadku kolejnych papierowych mediów stało się podkręcanie sprzedaży za wszelką cenę: bezpłatnym rozdawnictwem, cytowalnością w innych mediach, generowaniem afer, wyolbrzymionych i nadętych do maksimum na okładce?
Przez pewien czas nic nie rozpalało w niedzielę Twittera bardziej niż poniedziałkowe okładki kolejnych tygodników, spadające na użytkowników serwisów społecznościowych jak grom z jasnego nieba. Z tygodnia na tydzień, z tytułu na tytuł coraz brzydsze, coraz bardziej chamskie, coraz silniej wymagające wykrzyczenia swojego stanowczego: NIE. Nie — tak nie można. Nie — to obraża naszą inteligencję. Nie — nie wezmę takiego czegoś do ręki. Nie – po prostu nie.
I idące za okładkami coraz bardziej spłycone treści, podkręcone tezy. Już nie podkoloryzowane, ale „walące po jajach” — jak mawia jeden z redaktorów naczelnych opiniotwórczego tygodnika (jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu tego typu język był nie do zaakceptowania w redakcjach — dziś w większości dużych redakcji jest normą, patologiczną, ale normą). Fałsz, manipulacja wychodząca daleko poza granice przyzwoitości. I sprawiająca, że Czytelnik ma dość.
Prasa upada dziś przede wszystkim dlatego, że nie szanuje swojego odbiorcy, Czytelnika.
Oczywiście, jeszcze niedawno kupowano prasę także po to, i spora część jeszcze kupuje, aby wzmacniać swoje przekonania. W miejsce rozdzielania włosa na czworo stanowcze teksty stanowczych dziennikarzy. Rosły więc tytuły ostre, z dziennikarstwem działającym z gracją drogowego walca. Dzięki lekturom swoich ulubionych autorów Czytelnicy mogli umacniać się w swoim oburzeniu przeciwko tym, którzy niszczą Polskę (niezależnie: czy z jednej, czy z drugiej strony politycznego sporu). Tylko że do gromadzenia fanów politycznych kibolskich ustawek — o czym jakby zapomnieli naczelni i wydawcy — o wiele lepiej nadaje się Internet. Ze śmiesznymi memami. Z falami żartów i obdzieranych z godności autorytetów i instytucji. Z grupowym śmiechem z wrzucanych fejków, fałszywek, głupot. Z szansą dotknięcia autora bezpośrednio. Z możliwością dołączenia się do trollingowej hałastry. I nagłośnienia każdej bzdury.
Jeśli prasa musi wymyślać lepiej niż Internet, aby Czytelnik ją kupił, to — przepraszam bardzo — po co taką prasę mamy kupować?
Jeśli bzdura prasowa niczym nie różni się od bzdury internetowej, to po co za tę pierwszą płacić?
Jeśli wynurzenia autora nienawidzącego Jarosława Kaczyńskiego (lub Ewy Kopacz) niczym nie różnią się, bez względu na to, czy czytamy je „w papierze”, czy „w necie”, to czy najostrzejsza nawet okładka (Jarosław Kaczyński jako talib, Ewa Kopacz jako fundamentalistyczna muzułmanka, terrorystka) sprawi, że sięgniemy po ten tytuł?
Po co mam kupować tygodnik, którego okładka przestała się już różnić od memu z Demotywatory.pl czy Kwejk.pl?
Także pod kątem wykonania — i okładka w kiosku, i mem w sieci wykonane są jakby przez tę samą osobę, podobną techniką, podobnym sposobem szparowania zdjęcia, nawet z użyciem podobnych fontów, z podobną ostrą kolorystyką i podobnym tekstem. O podobnej wrażliwości, albo jej braku.
Po co mam czytać felietony X-a, jeśli to, co sądzi o Hannie Gronkiewicz-Waltz, pisze on na okrągło na Twitterze? Tylko dlatego, że tekst prasowy zbierze poszczególne jego wpisy w 140 znakach w jeden ciąg wydrukowanych na papierze literek?
Po co mam wnikać w treści Y-a na temat tego, jak Jarosław Kaczyński przeżywał śmierć brata, jeśli takie teksty są po prostu w naszej cywilizacji, w naszej kulturze, niegodziwe i nie chcę z nimi obcować?
Naczelni i wydawcy się bronią: granice wrażliwości odbiorców się przesuwają i redakcje muszą się do tego dostosowywać. Dziennikarze muszą iść za masowym widzem. Muszą robić kategorycznie ostre, wyostrzone ponad granice dobrego gustu i przyzwoitości okładki, aby zostać zauważonymi. W odróżnieniu od kolportażu w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii walka o Czytelnika toczy się bowiem w Polsce w punktach sprzedaży. To tam, kupując bilet autobusowy, papierosy, gumę do żucia, klej, podpaski, płyn do mycia naczyń, klient ma sięgnąć także po prasę. Okładka ma go „magnetycznie przyciągnąć” i zabić.
Nie zabija. Od dobrych kilkunastu tygodni zauważam, że niedzielny Twitter jest o wiele spokojniejszy. Tak, są nadal okładki prezentowane przez wydawców, czasami przez samych redaktorów naczelnych tygodników. Tak, są one podkręcone, przerysowane bardziej nawet, niż bywało to wcześniej. Tylko że… nikt już nie zwraca na nie uwagi.
.Wniosek? Warto cyzelować swoje projekty dla mądrych, dobrych ludzi. Tworzyć dopracowane w najmniejszych szczegółach, piękne rzeczy. Piękne i mądre. Czasami zerkając na okładki ze świata. I nie kryjąc przy tym zachwytu.
Eryk Mistewicz