Jan ŚLIWA: Polityczny makiawelizm

Polityczny makiawelizm

Photo of Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Publikuje na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Jaką politykę powinno prowadzić supermocarstwo, by możliwie niskim kosztem osiągać swoje autentyczne cele strategiczne? Jak powinno lawirować między skonfliktowanymi mocarstwami państwo o średniej sile? I w końcu – jak ma dbać o swoje bezpieczeństwo Polska, ambitny średniak? Jak mają się do siebie interesy, zaufanie, gwarancje? – pyta Jan ŚLIWA

To ważne pytania i dobrze je rozpatrywać na chłodno. Nawet jeżeli czyjeś opinie nie są miłe, lepiej opierać się na faktach, nie złudzeniach. Omawiam tu książki dwóch autorów: amerykańskiego i australijskiego: John J. Mearsheimer, The Great Delusion: Liberal Dreams and International Realities (Yale University Press, 2018) oraz Hugh White, How to Defend Australia (La Trobe University Press, 2019).

Ich opinie nie są stanowiskiem władzy, są jednak dobrze słyszalne i odzwierciedlają poglądy przynajmniej części politycznego establishmentu. Obaj są znani w polskich kręgach geopolitycznych, byli w Polsce, dyskusje z nimi dostępne są w sieci.

John J. Mearsheimer jest twórcą teorii ofensywnego neorealizmu, która głosi, że w niepewnym świecie naturalne jest dążenie wielkich potęg do hegemonii. Wzbudza czasem gorące polemiki, jak książką The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy. Twierdzi tam, że proizraelskie lobby szantażem moralnym wymusza bezwarunkowe finansowe i polityczne poparcie Ameryki dla Izraela, które jest szkodliwe dla interesów amerykańskich, a w dalszej perspektywie również izraelskich.

Książka Tragizm polityki mocarstw została ostatnio wydana po polsku. Tu chcę omówić jego ostatnią książkę Wielkie złudzenie. Liberalne marzenia i międzynarodowe realia (The Great Delusion: Liberal Dreams and International Realities).

.Mearsheimer krytykuje amerykańską politykę po zakończeniu zimnej wojny, dążącą do ustanowienia liberalnej hegemonii – Ameryka, liberalna demokracja, dąży do przekształcenia świata na swój obraz i podobieństwo. Z jednej strony jest to działalność misyjna, dająca krajom autorytarnym dobre rządy. Z drugiej strony liberalne demokracje miałyby umiejętnie rozwiązywać drogą konsensusu wewnętrzne problemy oraz pokojowo znajdować wyjścia z dysput między krajami – poprzez negocjacje, najlepiej w ramach organizacji międzynarodowych. Demokracje liberalne z natury swojej powinny być nieskore do prowadzenia wojen między sobą. Podobnie w średniowieczu miano nadzieję, że między krajami chrześcijańskimi zapanuje Pokój Boży (Treuga Dei), bo jakżeby chrześcijanin miał podnieść miecz na swego brata?

Pierwszy problem widać w tym, że system liberalnej demokracji musiałby być opornym narzucany siłą, jak to było w Afganistanie i Iraku. Przez to hegemoniczna liberalna demokracja przyznaje sobie prawo do mieszania się w wewnętrzne sprawy innych państw (nie zawsze je rozumiejąc), jak również skłonna jest do wojen, często bezterminowych, niedających żadnych rezultatów. To też często wynika z ignorancji, bo jak wprowadzać liberalizm w Iraku, nie wiedząc nawet o konflikcie między szyitami i sunnitami.

Ironią losu jest to, że wiele tych wojen, dewastujących obdarzane dobrodziejstwami demokracji kraje, było prowadzonych za prezydenta Obamy, który niedługo po inauguracji otrzymał na kredyt Pokojową Nagrodę Nobla.

Widzimy, jak obalanie brutalnych niewątpliwie dyktatorów doprowadzało do katastrofalnej destabilizacji krajów i regionów. Nieprzerwane prowadzenie (słusznych) wojen niszczy też liberalizm w kraju. Prowadzi do ograniczenia wolności słowa, inwigilacji i militaryzacji społeczeństwa, tortur i Guantanamo. Wracają weterani z traumą wojenną, często mający na koncie zbrodnie wojenne, bo do innych swobodniej się otwiera ogień. Dodatkowo takie nastawienie utrudnia prowadzenie normalnej dyplomacji. Zakłada ona pewne granice, choćby to, że nie uprowadzamy sobie posłów i nie mordujemy przywódców. Przywódca świadomy tego, że może przez swoich rozmówców zostać zakwalifikowany jako drugi Hitler, mając w pamięci Saddama i Kaddafiego, nie będzie wierzył w żadne zapewnienia i będzie się starał o broń jądrową, jako jedyną w miarę pewną gwarancję bezpieczeństwa.

Mearsheimer twierdzi, że lepiej jest rozgrywać koncert mocarstw i skupiać się na skuteczności działania. Te działania nie muszą być łagodne. Wierzy on, że pomijając pokojowość demokracji, liczne kraje i tak są autorytarne i agresywne, wobec czego każde państwo rozpycha się kosztem innych i próbuje osiągnąć regionalną hegemonię. Dzieje się tak dlatego, że państwo czuje się bezpieczne dopiero wtedy, gdy nie może zagrozić mu żaden sąsiad. A każdy sąsiad myśli dokładnie tak samo. Stoi to w przeciwieństwie do tego, co głosi Yoram Hazony, a mianowicie, że główną troską państw narodowych jest dbałość o dobrobyt swoich obywateli żyjących w sensownych, stabilnych granicach. [Jan ŚLIWA: Pochwała nacjonalizmu]

Mearsheimer widzi stosunki międzynarodowe raczej jako walkę goryli o dominację. Tak jak uważa Rosję za przeciwnika, rozumie to, że nie chce ona widzieć NATO na swoich granicach, a już zupełnie nie w Gruzji i na Ukrainie. Skądinąd twierdził, że dla zachowania suwerenności Ukraina powinna utrzymać swój arsenał nuklearny. Ta niejednoznaczność może wynikać z tego, że wyraźnie rozróżnia wielkie mocarstwa, których agresywność rozumie, i państwa małe, które traktuje jak pionki. Krytycznie wypowiada się o wschodniej ekspansji NATO, którą uważa za niepotrzebną prowokację wobec Rosji, choć nie akcentuje tego wobec polskich słuchaczy. Ukraiński Majdan uważa (pewnie słusznie) za operację CIA, przy współpracy prozachodnich organizacji pozarządowych. Niemniej oprócz agentów byli tam też aktywni zwykli ludzie. Ale to, czego chcą mieszkańcy, wydaje się w przypadku państw mniejszych bez znaczenia. Geografia wyznacza ich rolę. Mearsheimer analizuje różne aspekty nacjonalizmu, jednak w praktyce zrównuje narody, państwa i rządy. A wiemy przecież, że zwycięstwo ZSRR w wojnie nie było zwycięstwem jego mieszkańców. Również trudno powiedzieć, że Ludowe Wojsko Polskie, z zadaniem podbicia Belgii i Danii w ramach planu W siedem dni do Renu, działało w interesie Polski. Podobnie Korea Północna: broń jądrowa jest gwarancją nietykalności, ale kraju czy klanu Kima? Kima, dla którego nie da się znaleźć dublera, bo w wygłodzonym narodzie nikt nie ma odpowiedniej tuszy.

By jako kraj u Mearsheimera zasłużyć na szacunek i poważne traktowanie, należy podjąć wysiłek, by dołączyć przynajmniej do grona średnich. To brzmi nieprzyjemnie, bo milej jest być cenionym za walory duchowe, ale takie jest życie. Lepiej to wiedzieć i nauczyć się grać tak jak inni. Szachy są piękne, ale nieskuteczne, gdy dla innych to jest boks.

Jednym ze wzorów Mearsheimera jest brytyjski politolog E.H. Carr, autor wydanej we wrześniu 1939 r. książki The Twenty Years’ Crisis: 1919–1939, biblii realistów. W swoim realizmie Carr akceptował zarówno zwycięstwo bolszewików, jak i przejęcie władzy przez Hitlera. W 1936 r. napisał, że „metody stosowane przez Tudorów w budowaniu angielskiego narodu mogą być porównane do metod reżimu nazistowskiego w Niemczech”. Może w tym być sporo prawdy, lecz nie jest to komplement dla Tudorów. Carr był również wychowany w szacunku dla kultury niemieckiej i pogardzie dla narodów Europy Wschodniej. Dobrze to wiedzieć, by nie popadać w nadmierny zachwyt w zapasach wagi ciężkiej, bo zawodnicy niższych kategorii mogą tu być bez skrupułów zadeptani.

Mearsheimer nie moralizuje – otwarcie mówi, że celem Ameryki w dwóch wojnach i potem nie był triumf dobra, lecz poszerzenie strefy wpływów i powstrzymanie aspiracji regionalnych hegemonów: cesarskich, potem hitlerowskich Niemiec, imperialnej Japonii i Związku Sowieckiego. Jest to przynajmniej uczciwe postawienie sprawy. Obecnie takim aspirującym hegemonem są Chiny, niekoniecznie światowym, na pewno regionalnym. Mearsheimer twierdzi, że celem Ameryki powinno być niedopuszczenie do tej regionalnej hegemonii. I chodzi tu nie tylko o siłę militarną, ale i gospodarczą.

.I tu czas dać głos drugiemu autorowi. Hugh White zastanawia się, jak bronić Australii w zmieniającej się sytuacji. Australia należy do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, formalnie głową państwa jest królowa brytyjska, jej losy związane są więc z koroną brytyjską. Jednak pewność sojuszu stała się wątpliwa podczas II wojny światowej – szokiem było w 1942 r. zdobycie Singapuru przez Japończyków, zagrożenie stało się odczuwalne. Wynikiem późniejszej rezygnacji Wielkiej Brytanii z obrony interesów na wschód od Suezu było oparcie bezpieczeństwa na Stanach Zjednoczonych. Australijczycy walczyli w amerykańskich wojnach od Wietnamu po Irak. Obecnie wzrost Chin i ich ekspansjonizm wymagają redefinicji celów militarnych Australii. Chiny są gospodarczo wielokrotnie silniejsze od dawnego Związku Sowieckiego. Ich rakiety również mogą osiągnąć Stany. Wobec tego ewentualna wojna nie byłaby asymetryczna, a nawet takie nie były ostatnio łatwymi zwycięstwami.

Konkretnie – czy tak jak kiedyś dla Berlina Zachodniego Stany ryzykowały Nowy Jork i Waszyngton, byłyby dziś gotowe dla Tajwanu gotowe stracić Los Angeles i Seattle? Wątpliwe.

A nawet gdyby chciały, czy wytrzymałyby gospodarczo konflikt tysiące kilometrów od siebie, podczas gdy przeciwnik walczyłby na swoim przedpolu? Również wątpliwe. Owszem, widzieliśmy numeryczne potęgi walące się jak domek z kart, jak siły arabskie w Wojnie Sześciodniowej, ale lekceważenie Chin jest nonsensem. Ponieważ trudno w Azji znaleźć wiarygodnego sojusznika, wniosek jest jeden: nie zaniedbując sojuszy, należy liczyć na siebie.

Dalej White analizuje szczegółowo, jakie byłyby zadania, jak i jakimi siłami można je zrealizować. Przede wszystkim – armia powinna się koncentrować nie na odległych działaniach, lecz na obronie własnego terytorium i rozsądnego perymetru. Kto jest potencjalnym sojusznikiem, kto przeciwnikiem? Kto dziś jest słaby, ale może kiedyś być silny? Jakie będą jego zamiary? W przypadku Australii pytania te dotyczą przede wszystkim Indonezji. Jest ludna, jej gospodarka wzrasta. Czy będzie osłoną, czy raczej zagrożeniem? Perspektywa tych pytań dotyczy 20–30 lat, bo tyle trwa przebudowa sił zbrojnych.

Dalej: po co ktoś miałby zaatakować Australię? Może nie dla samego terytorium, choć geograficznie ma znaczenie strategiczne. Celem mogą być raczej surowce. I czego dokładnie bronić? Decydujące jest dojście do kontynentu: wybrzeża i otaczające je wody. Dalsze niebezpieczeństwo to budowa przez (potencjalnych) przeciwników baz na sąsiadujących wyspach, które mogłyby służyć do przeprowadzenia inwazji. Tu siła musiałaby być wsparta dyplomacją, która ma podstawowe znaczenie w budowie koalicji zapewniających bezpieczeństwo regionalne. Dalej White rozważa, jakie do tego potrzebne są wojska i jak ich należy używać.

Nie są dla nas istotne szczegóły, geografia Polski jest inna. Jednak ważna jest metoda: najpierw definicja zadań, potem dobór środków. Inaczej armia będzie kolekcją niepowiązanych gadżetów.

Tematem, na ogół traktowanym jako tabu, jest broń jądrowa. Australia długo zakładała, że jest pod amerykańskim parasolem atomowym. W czasach zimnej wojny Ameryka ochraniała swoich sojuszników poprzez Rozszerzone Odstraszanie Jądrowe (Extended Nuclear Deterrence – END), m.in. po to, by odwieść ich od własnych programów atomowych. Czy ochrona ta sięgała aż po Australię? Australia zakładała, że tak, a Waszyngton temu nie zaprzeczał. Nie brzmi to zbyt pewnie. A jeśli nawet – my, Polacy, wiemy, że gwarancje mają skłonność do rozpływania się w decydującym momencie.

W latach 50. Amerykanie byli świadomi zagrożenia dla siebie, stąd np. odbywano ćwiczenia w szkołach na wypadek ataku – szybkie chowanie się pod ławki. Dziś prawdopodobnie wielu decydentów nie jest w pełni świadomych, że w przypadku ostrego konfliktu z Chinami zagrożone jest ich terytorium. Nawet jeżeli siły chińskie są o wiele słabsze, to mogą Ameryce w ciągu kilku godzin zadać straty wyższe, niż poniosła ona sumarycznie we wszystkich wojnach. To należy rozważyć i dać do zrozumienia sojusznikom i przeciwnikom, bo odstraszanie działa tylko wtedy, gdy wiarygodny jest decydujący ruch.

Podobnie jest z siłami własnymi. Uderzenia taktyczne, wspomagające wojska konwencjonalne, nie mają sensu, mogą raczej tylko spowodować odwet nuklearny. Ale z kolei gotowość do strategicznego uderzenia radykalnie podwyższa poprzeczkę dla decyzji. Do tego rakiety w silosach, które na pewno nie będą użyte, są drogą zabawką, podobnie jak dobra czechosłowacka armia, która w 1938 nie oddała strzału.

Trzeba więc balansować między opcjami, bez nadmiernego zaufania do nikogo. Problem w tym, że kształtowanie sił zbrojnych trwa dekady, a w tym czasie również ewoluuje sytuacja. Książka White’a nie jest podsumowaniem wieloletniej skutecznej polityki, przeciwnie – jest dzwonkiem na alarm, póki nie będzie za późno.

Dobrym podsumowaniem tego dwugłosu jest dyskusja obu autorów, która odbyła się w sierpniu 2019 w Canberze.

.White przedstawił tezy swojej książki, na co Mearsheimer zapewniał, że Ameryka nie dopuści do chińskiej hegemonii, nawet regionalnej. Twierdził, że Ameryka da radę i że nie ma tu miejsca na podział stref wpływów, jest to gra o sumie zerowej: albo my, albo oni. Przyznał, że to przykre, że Australia znalazła się między dwoma gorylami, ale musi się zdecydować. Dotyczy to również gospodarki, bo zbyt intensywne partnerstwo to karmienie bestii. Stwierdził, że Australia może wybrać stronę Chin, ale wtedy stanie się nieprzyjacielem, a w takiej sytuacji Ameryka może być nieprzyjemna. Czy groźby te mają znaczenie? Pamiętajmy, że żaden z nich nie reprezentuje swojego państwa, ale na pewno jest istotnym głosem w dyskusji politycznej. Do tego w demokracji wiatry się zmieniają, więc wiele ostrych gróźb może się rozmyć.

Ameryka czy Chiny? Parag Khanna zalicza Australię do „Wielkiej Azji”, podobnie zresztą jak Rosję. [Jan ŚLIWA: Azja wraca]

Geograficznie to prawda, współpraca gospodarcza kwitnie. Chińskim prywatnym (?) firmom wynajęto na 99 lat porty w Darwin i Newcastle, odwrócenie sytuacji Hongkongu. Można udawać, że nie ma to znaczenia militarnego. Chińska diaspora w Australii liczy milion (czyli 4 proc.). Tak że intensyfikacja kontaktów z Chinami jest oczywista. Z drugiej strony Australia emocjonalnie zalicza się do Zachodu. Uczestniczy w sojuszu „Pięciorga Oczu” (Five Eyes), w ramach którego strategiczne informacje wywiadowcze wymieniają USA, Wielka Brytania, Kanada, Australia i Nowa Zelandia. Taka współpraca możliwa jest jedynie przy pełnym zaufaniu. Zaufanie dotyczy również krytycznej infrastruktury. Jeżeli dzisiaj połączone jest wszystko z wszystkim, to użycie chińskiego sprzętu może być ryzykiem dla bezpieczeństwa. Nawet nie chodzi tu o „tylne drzwi” do wejścia do systemu, ale o dostawy sprzętu, aktualizacje itp. Widzieliśmy ostatnio, jak ważne jest to, skąd pochodzi sprzęt. Ze względu na jego złożoność nie jest łatwo szybko zastąpić jeden system innym, więc takie decyzje są strategiczne. I tu w wielu dziedzinach, jak sztuczna inteligencja czy 5G, Chiny wychodzą na prowadzenie.

Na końcu pytanie, co to oznacza dla Polski. Szachy w wykonaniu wielkich są pasjonujące, ale mali są tam traktowani jak pionki. Gdy wspieranie Ukrainy to niepotrzebne drażnienie Rosji, to jaka rola przypada nam? Do tego Polska nie jest kontynentem, nie jest oblana wodami oceanów. Podczas gdy Australia rządzi się sama, nasi sąsiedzi odruchowo czują potrzebę pomagania nam w decyzjach. I jak się ma Rosja do Chin? Mearsheimer twierdzi, że jest słaba. Ale nie zawsze jest konsekwentny. W wykładzie w Warszawie najpierw mówi, że dla Polski lepiej, by Chiny nie wzrastały nadmiernie, bo inaczej Amerykanie wycofają swoje wojska, a potem, że niech wzrastają, bo wtedy Rosja nie będzie się mogła koncentrować na Polsce.

Wygląda na to, że połączenie współpracy gospodarczej z Chinami ze współpracą militarną z Ameryką może być trudne. Ale partia jeszcze się nie skończyła. Amerykanie chcieliby się odłączyć od Chin (decoupling), ale będzie to nawet dla nich bardzo trudne. Raczej więc jakoś współpraca z Chinami będzie funkcjonować, choć raczej nie na poziomie strategicznego partnerstwa. A militarnie trzeba dbać o własną siłę, ale tak, by sprzęt i wyszkolenie służyły konkretnym celom, a nie były traktowane jak sztuka dla sztuki. Sojusze w tym są ważne, ale motywacją zaangażowania sojusznika muszą być jego konkretne interesy, a nie pamięć o Kościuszce.

.Rozumowanie Mearsheimera jest pragmatyczne, na granicy cynizmu. Ale jeżeli taki panuje sposób myślenia, to lepiej go znać, niż się pocieszać złudzeniami.

Jan Śliwa

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 maja 2020
U.S. Navy photo. Mass Communication Specialist 3rd Class Elesia K.