Jan ŚLIWA: Wirus i strach. Zaraza jako próba

Wirus i strach.
Zaraza jako próba

Photo of Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Publikuje na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Chiny stoją obecnie przed wielką próbą. Niewykluczone, że stanie przed nią świat. Nowy wirus ma stosunkowo niewysoką śmiertelność, za to łatwo się przenosi. Można mieć nadzieję, że epidemia będzie lokalna, ale pewności mieć nie można. Sytuacja taka rodzi niepokój. A strach – zwłaszcza własny – jest potężnym napędem – pisze Jan ŚLIWA

Na razie zaraza jest daleko. Analizujemy ją jak hobbyści militariów dawne bitwy. Blokady, kwarantanny – jak manewry wojsk Napoleona pod Austerlitz. Tu zacięta obrona, tam frontalny atak. Tysiące ofiar, ale tylko na papierze. Łatwiej się też ocenia i krytykuje decyzje innych. Ale już teraz widać zmianę zachowania. Gdy do windy wchodzą Azjaci, nikt się nie wpycha. Ludzie omijają ich z daleka. Niechętnie ich widzą w restauracji, sami nie chodzą do chińskich lokali. Niektórzy nazywają to rasizmem, ale nie ma to żadnego związku.

Podobnie było w początkowym okresie AIDS, choroba była skorelowana z homoseksualizmem. Nie uprzedzenia, ale fakty. Jednak potem choroba się przeniosła na inne grupy i każdy kontakt z krwią stał się niebezpieczny. Również teraz, gdy wirus się rozprzestrzeni, zagrożeniem będzie każdy, a najbardziej nieznajomy, przyjezdny. Podobnie było w średniowieczu, w czasie Czarnej Śmierci (od 1347 r.). Oskarżano Żydów o zatrucie studni, konsekwencją były pogromy.

Czy coś się zmieniło? Niekoniecznie. Pojawiły się pogłoski, że wirus wydostał się z tajnego laboratorium armii chińskiej w Wuhan. Pogłoski mogą doprowadzić do paniki, a panika do brutalnych zachowań. Prawdopodobnie był to fejk, zresztą władze zapowiedziały ostre kary za rozpowszechnianie takich wiadomości. Dobra okazja, by zablokować też informacje prawdziwe, niemiłe władzy. Na Zachodzie spotyka się to z krytyką, ale panika jest zagrożeniem samym w sobie. W średniowieczu władze nie poradziły sobie z utrzymaniem porządku – wspomniane pogromy były spontanicznym dziełem przestraszonej ludności. Zresztą podczas II wojny światowej jak najbardziej również w demokracjach działała cenzura, a sytuacja przypomina wojnę.

Na razie jednak po „naszej” stronie jest stosunkowo spokojnie. Występują pojedyncze przypadki, do walki z nimi przeznaczane są wielkie środki. Każdy przypadek jest indywidualnie traktowany, możliwa jest dwutygodniowa kwarantanna. Życie obok toczy się normalnie, niczego nie brakuje. To się może jednak zmienić. W Chinach zdarza się już, że umiera lekarz. Gdy przestaje być bezpieczny personel medyczny, a w szpitalu prędzej się można zarazić niż wyleczyć, sytuacja się zmienia. Może wybuchnąć panika, bezlitosna walka o przeżycie. I totalny chaos.

W średniowieczu ludzie uciekali z miast, porzucali swoje warsztaty, pola i trzody. Niektórzy oddawali się uciechom życia, bo każdy dzień mógł być ostatni, inni wędrowali drogami jako biczownicy.

Podejmowano pielgrzymki – w 1350 r. na Wielkanoc przybyło do Rzymu milion pielgrzymów, co dodatkowo wspomogło propagację choroby. Załamała się struktura demograficzna i społeczna, najbardziej poszukiwanymi zawodami były lekarz, ksiądz i grabarz. Wyludnione tereny się zalesiały, uratowani z zarazy przejmowali porzucone majątki. Społeczeństwo musiało zorganizować się na nowo i psychicznie dojść do siebie.

A teraz? Uważamy się za cywilizowanych, ale strach pokaże, jacy jesteśmy naprawdę. W „1984” Orwella w nowomowie występuje słowo bellyfeel, „czucie brzuchem”. Pamiętam, jak kiedyś miałem prawdziwe problemy finansowe i denerwowali mnie ludzie swobodnie biorący produkty z dowolnej półki. Poczułem zalążki myśli, których się przestraszyłem. Zrozumiałem tych młodych, którzy skazani na no future dewastowali sklepy i których przedtem tak krytykowałem. Z daleka nie „czujemy brzuchem” cudzego strachu, a strach wyłącza rozum, choć może tylko uaktywnia jego zwierzęce moduły. Co zrobimy, gdy ten strach obejmie nas, gdy do portu się zbliży statek z setkami zarażonych? Dziś głosimy miłosierdzie – na odległość. Nie uwierzę w naszą niewinność, zanim nie zobaczę.

W gospodarce na pewno dojdzie do załamania strumieni dostaw. Może to wymusić odłączenie gospodarki chińskiej od reszty świata. W Chinach przedłużono przerwę noworoczną, ale kiedyś trzeba wrócić do pracy. Do pracy w amerykańskich korporacjach muszą też wrócić chińscy pracownicy. A może nie muszą? Rozwiązaniem może być praca na odległość. W nauce mniej będzie konferencji, za to więcej kontaktów wirtualnych, czego konsekwencją będzie zapaść hotelarstwa. Restauracja? Niekoniecznie. Być może takie obejmowanie się każdego z każdym, jak to widzimy na spotkaniach wyborczych, będzie wkrótce należeć do przeszłości. Debata kandydatów w maskach również może ciekawie wyglądać. Film i teatr w maskach? A mimika? Wiele fizycznych funkcji przejmą roboty. Kto miałby na przykład dezynfekować samoloty przylatujące z Wuhan? To oczywiście tylko garść refleksji. W systemie o gęstych powiązaniach sieciowych przyczyna w jednym punkcie może rodzić konsekwencje w zupełnie innym regionie.

.Można zapytać, czy to tylko fantazja i straszenie na zapas. Zobaczymy. Kwarantanna na japońskim statku wycieczkowym słabo wyszła. Pojawiły się przypadki w Korei. Pewna kobieta podczas nabożeństwa zainfekowała ok. 40 osób, fachowo określa się ją jako superspreader. Na razie jednak epidemia ogranicza się do dość mocnych technicznie Chin i pojedynczych przypadków w krajach wysoko rozwiniętych. Ale co będzie, gdy się pojawi w gęsto zaludnionym kraju o marnej higienie i niewydolnej służbie zdrowia, jak Indonezja? Lepiej nie myśleć. Również przy wielu światowych ogniskach kontrola staje się niewykonalna. Teraz ograniczono loty do Chin. Ale przecież może z Amsterdamu przylecieć człowiek na holenderskich papierach, który przed tygodniem odwiedził rodzinę w Dżakarcie albo w Seulu. Badania temperatury na lotnisku mało dają, bo można wirusa nosić i nim zarażać, nie mając objawów.

Ważnym zagadnieniem są dane – skąd się biorą, ile są warte. Jesteśmy tak do nich przyzwyczajeni, że mylimy efektowną wizualizację z solidnymi danymi. Tymczasem w niejasnej sytuacji im więcej miejsc znaczących mają wartości, tym mniej są wiarygodne, o czym kiedyś pisałem [LINK]. Aktualne liczby zachorowań, śmierci i wyleczeń podaje np. strona Uniwersytetu Johna Hopkinsa [LINK]. Ale skąd wiemy, kto jest w ogóle chory? Artykuł w Nature z 21.2.2020 [LINK] podaje, że w Chinach jest w użyciu jeden zestaw do badań, oparty na metodzie PCR (reakcja łańcuchowa polimerazy), która niekoniecznie jest dostępna w każdej przychodni. Inne zestawy są testowane w laboratoriach.

Wszystko jest nowe, tworzone w pośpiechu. Więc nie wszyscy są solidnie diagnozowani. Poza tym wielu z podejrzeniem choroby pewnie pozostaje w domu, obawiając się stygmatyzacji i zarażenia w przepełnionym szpitalu. Do tego przez 2 tygodnie nie ma widocznych symptomów.

Przyzwyczajeni do natychmiastowych informacji pewnie chcielibyśmy, by każdy nosił urządzenie, które w momencie przeskoczenia wirusa zapala czerwoną lampkę i zawiadamia szpital. To oczywiście całkowita abstrakcja. Więc liczba chorych jest niepewna. A śmiertelność to iloraz liczby zmarłych przez liczbę chorych.

Gdy zmieniono metodę klasyfikacji, skoczyła w górę liczba chorych, przez co spadła śmiertelność. Tak więc wszystkie te liczby należy traktować cum grano salis. Aktualnie śmiertelność oceniana jest na 2 proc., przy epidemii SARS: 10 proc., przy MERS: 36 proc., przy grypie sezonowej: 0,1 proc. Więc nie jest tak źle, za to wirus łatwo się przenosi. Wygląda na to, że również w rurach wentylacyjnych, może w fekaliach.

Nasuwa się też pytanie: czy z takim zagrożeniem lepiej radzi sobie demokracja czy autorytaryzm? Wielu krytykuje w tym kontekście straszny komunistyczny rząd – zarówno za wstępne blokowanie informacji, jak i za późniejsze brutalne egzekwowanie zarządzeń władz. Celem tej argumentacji jest – być może podświadome – odepchnięcie problemu od siebie, twierdzenie, że my byśmy to rozwiązali lepiej. Choćby dlatego, że u nas nie ma dyktatury. W rozumowaniu tym jest nieuzasadniona arogancja. Skąd możemy być tego pewni? I to nie tylko my, Polacy, lecz również my, świat zachodni. Najpierw co do Chin. Oczywiście Komunistyczna Partia Chin ma za sobą katastrofalną, wręcz ludobójczą przeszłość. Jednak od paru dekad stara się o pragmatyzm i merytokrację w selekcji kadr, dostrzeganie problemów i rozwiązywanie ich, zanim narosną. Nawet w dawnych Chinach, gdzie władza cesarska pochodziła od Niebios, gdy cesarz nie dawał sobie rady, zwłaszcza z produkcją i dystrybucją ryżu, dochodziło do buntów. Rebeliant przegrywający przypłacał bunt głową, ale rebeliant zwycięski dowiódł, że teraz na niego spłynęła łaska Niebios i to on będzie prawowitym władcą. I to nawet, gdy przyczyną problemów były nie ludzkie błędy, lecz katastrofy naturalne i najazdy. Władcy więc wiedzą, że we własnym interesie muszą rozwiązywać problemy.

Jeżeli chodzi o przepływ informacji, to Zachód też niekoniecznie jest wzorem. Wiele jest tematów tabu, a problem imigrantów, który może doprowadzić do katastrofy, nawet po pięciu latach nie jest otwarcie dyskutowany. Na krajowym podwórku widzieliśmy sprawę oczyszczalni Czajka. Na początku blokada informacji i zamiatanie pod dywan, a i do dziś można przeczytać, że to tylko propaganda rządowa wykorzystywała drobną awarię do celów politycznych. Więc czy byśmy dali radę – szczerze wątpię. Gdyby do tego choroba rozprzestrzeniała się bardziej w określonych rasach lub grupach społecznych, dyskusja by była zatruta od początku.

.Który jednak system jest skuteczniejszy w zwalczaniu epidemii, na razie nie mieliśmy okazji się przekonać. Widzieliśmy dość brutalne obrazy ładowania ludzi do samochodów – mam nadzieję, że do szpitala, drony upominające przechodniów, by wracali do domu. Wyglądało to źle. Mieszkańcy zamkniętych osiedli dostają karty do wyjścia i wejścia, dla niektórych nie starcza, muszą siedzieć w domu. Również ograniczone jest przyjmowanie wizyt. Ale niestety, tak poważna zaraza to jak wojna. Jeżeli podjęta jest decyzja o zablokowaniu przepływu osób, to ma to sens. I może trzeba zrezygnować z wolności osobistej, bo samowolna wycieczka może spowodować śmierć wielu. Z daleka łatwo jest narzekać i wyśmiewać, zwłaszcza koloryt lokalny, jak przysięganie wierności partii i przewodniczącemu Xi. Również krytyka, że zbudowany w 10 dni szpital jest mało przytulny, to naprawdę lekka przesada.

Gdy czytam swoje słowa, przyznaję, że brzmi to jak Walter Duranty sławiący stalinowski Związek Sowiecki w czasie Hołodomoru. Ale na razie powstrzymałbym się z krytyką. Zwykli ludzie też stają się tam odważni. Nie pytając nikogo, składają kwiaty lekarzowi, który pierwszy alarmował o wirusie. Pewnego wideoblogera chcieli zwinąć, ale odpuścili, zbyt był popularny. Można mieć nadzieję, że społeczeństwo się zmieni, lecz bez popadania w chaos.

Ciekawe, jak na takie zagrożenie zareagowałyby zachodnie społeczeństwa, gdzie kultem otoczona jest wolność indywidualna, a wszelkie działania osłabiające wspólnotę są tolerowane. Spore grupy są określane jako snowflakes, płatki śniegu. Boleśnie dotyka ich odmowa stosowania neutralnych płciowo zaimków i niebezpieczeństwo usłyszenia na wykładzie treści homofobicznych. Szekspira nie mogą czytać – jest patriarchalny, pełen białych postaci oddających się przemocy. Czy poddaliby się dyscyplinie i przyjęli ograniczenia? Wątpię. Czy ktoś wymusiłby porządek? Może.

.A jak przy tym wygląda społeczeństwo polskie? Czujemy się dumnymi potomkami Powstańców Warszawskich i Żołnierzy Niezłomnych. Ale minęły dwa pokolenia. Może stres wydobędzie z nas to, co najlepsze – męstwo, ofiarność i solidarność. I postawmy w tym miejscu kropkę.

Jan Śliwa

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 lutego 2020